fragment grafiki autorstwa Jamesa Rymana, całość tutaj. |
Nie mam pojęcia, dlaczego do tej pory nie napisałem jeszcze
notki o The Fades – serialu, który
pojawił się nieoczekiwanie, wzbudził szum w pewnej niszy, po czym zniknął,
zdmuchnięty niesatysfakcjonującymi wynikami oglądalności, by nie pojawić się
już nigdy więcej. A szkoda, bo mimo wszystkich swoich (dość licznych) wad, była
to produkcja z dużym potencjałem, która intrygowała od samego początku i do
której od czasu do czasu sobie wracam. Bo choć nie jest to, jak chcą niektórzy,
drugie Carnivale, to jednak The Fades ogląda się bardzo dobrze.
Kiedy tak dumam nad tym serialem, dochodzę do wniosku, że
jego najmocniejszym punktem jest chyba sama ta konwencja mocno kingowskiego
horroru przemieszanego z filmami grozy klasy B w małomiasteczkowiej angielskiej
rzeczywistości. Mamy zatem i inwazję zombie w skali mikro, i motywy rodem z The Sixth Sense, i nastolatki walczące
ze złem na szkolnych korytarzach, i dość bogate tło społeczne, i nieco
kiczowaty mistycyzm w ujęciu pseudojudochrześcijańskim, i charyzmatycznego
złego, i walkę z własnymi słabościami zahukanego głównego bohatera, który okazuje
się Mesjaszem (a przynajmniej jego miejscowym ekwiwalentem), motyw szkolnego
brutala, dramat rodzinny... Nie ma tu zatem nic, czego nie widzielibyśmy już w
dziesiątkach innych produkcji. Ale przecież popkultura nie jest od tego, żeby
mówić nowe rzeczy, tylko by przetwarzać stare motywy na interesujące sposoby. A
to akurat The Fades robi całkiem
dobrze, bo mamy tu miks horrorów klasy B, opowieści kingowskich, The Sixth Sense i Donnie Darko, który szczęśliwie uniknął grzechu przedobrzenia –
wszystkie motywy równoważą się i nie mamy wrażenia przesytu.
Ten serial wygrywa wizualnością – wrażenie robią szczególnie
zakurzone, zapuszczone i pełne rozmaitych rupieci lokacje (sierociniec,
przyczepa kempingowa, w której mieszka Neil, stare centrum handlowe) oraz plenery,
których może nie ma tak dużo, ale zawsze bardzo przyjemnie je się ogląda.
Dobrym pomysłem było zastosowanie filtrów graficznych tłumiących wszelkie
jaskrawe barwy – dzięki temu klimat całości jest odpowiednio mroczny i gęsty.
Jest mnóstwo scen, które zostały ewidentnie nakręcone tylko po to, by ładnie
wyglądały i zachwycały tym, jak zostały pomyślane – jak na przykład „deszcz” ptaków,
apokaliptyczne wizje utopionego w popiele świata czy metamorfozy Zgasłych w
Zjawy. To jedna z najfajniej pomyślanych audiowizualnie produkcji ostatnich lat
– bo i muzyka, choć rzadko rzuca się w uszy, to jednak przez cały czas
dyskretnie podkreśla to, co się dzieje na ekranie. No i nie zapominajmy o tym,
że na soundtracku serialu znajduje się jeden utwór Dead Can Dance. Co jeszcze w The
Fades wyszło? Relacje pomiędzy postaciami. Jak na produkcje osadzonym w tak
nieambitnej konwencji, liczne postaci mają całkiem nieźle zarysowane sylwetki
charakterologicznie – kiedy robią coś, to na ogół widz widzi, jakie rzeczy ich
do tego pchnęły. Interakcje pomiędzy postaciami wpływają na rozwój fabuły –
widać to bardzo dobrze na przykładzie pogłębiania się desperacji Neila, który z
mentora zmienia się w antagonistę. Niezłe jest też aktorstwo – uwagę przykuwa
Daniel Kaluuya grający Maca, wyobcowanego, lekko zakręconego geeka.
Na początku wspomniałem, że to serial mający liczne wady – i
owszem, pisząc o The Fades trudno nie
wspomnieć o dłużyznach, szczególnie w początkowych odcinkach. Twórcy serialu
nie do końca zapanowali nad historią, powolna i chyba nieco zbędna ekspozycja
wątku przyjaźni Maca i Paula sprawia, że podczas oglądania pierwszych epizodów
można czasami przysnąć. Oczywiście im dalej w las tym lepiej, siatka wątków
zagęszcza się i aż do satysfakcjonującego zakończenia serial jest bardzo
dynamiczny… ale to jeszcze bardziej uwypukla statyczność i nudę pierwszych
aktów. Czasami niektórym wypowiedziom bohaterów towarzyszy straszna
teatralność, która brzmi sztucznie i trochę zabawnie – nie są to może częste
przypadki, ale się zdarzają. Niektóre wątki (nauczyciel Paula i Maca
poszukujący zaginionej żony, wątek ojca Maca) zdają się odrobinę niepotrzebne i
tylko przeszkadzają w skupieniu się na opowieści. Drażni też straszliwa
niemotowatość głównego bohatera. Rozumiem zabieg koncepcyjny – pokazać
totalnego outsidera – ale bardzo trudno jest mu przez to kibicować w jego
dążeniach.
Oczywiście, żadna z powyższych wad nie dyskwalifikuje The Fades jako przyzwoitego, momentami
naprawdę udanego serialu. Przynajmniej nie w moich oczach. Gdyby twórcy dostali
szansę, to z pewnością wyeliminowaliby większość błędów i niedoróbek w kolejnym
sezonem. Którego nie będzie. Mimo iż The
Fades dostał w 2012 roku nagrodę Brytyjskiej Akademii Sztuk Filmowych i Telewizyjnych
(BATFA), serial nie dostał zamówienia na drugi sezon. Szkoda. Na szczęście
pierwszy sezon zakończył się sposób, który nie pozostawia niedosytu i stanowi
zamkniętą całość. Dobre i to.
Brak komentarzy :
Prześlij komentarz