fragment grafiki autorstwa Emmy Rios, całość tutaj. |
No więc jest taki komiks. Wydany kilka lat temu przez Marvel. Opowiada o jednej z popularniejszych postaci tego wydawnictwa. Tylko, że to nieprawda,
bo to jest komiks o Doctorze z Doctor
Who. Diabelnie dobry komiks, dodajmy od razu. Świetnie napisany, piekielnie
dynamiczny, z niesamowicie sympatycznymi bohaterami, super narysowany i
namalowany. Zawsze chciałem napisać o nim notkę, ale nigdy dotąd nie było
okazji. To znaczy – kiedyś miałem o nim notkę, ale słabą i nawet nie na tym
blogu. Nie podlinkuję. Zamiast tego napiszę nową.
O co chodzi? O czteroczęściową miniserię pod tytułem Strange v2. Nie zwracajcie uwagi na tę
dwójkę przy tytule, ten komiks nie jest żadnym sequelem czy kontynuacją poprzedniej
miniserii, tworzonej przez innych ludzi i opowiadających inną historię –
notabene też znakomitą, ale kompletnie niepowiązaną ze Strange v2. W tym komiksie
przedstawiony nam zostaje Stephen Strange, który jest Doctorem – mówi jak
Doctor, ubiera się jak Doctor, zachowuje się jak Doctor i nawet angstuje jak
Doctor. Ma towarzyszkę, która dołącza do niego w niezwykłych okolicznościach i
która na tych niespełna dziewięćdziesięciu komiksowych stronach wyrasta na
jedną z najsympatyczniejszych heroin całego wydawnictwa. Nawet jeśli
przesadzam, to tylko trochę. Gdyby przeredagować część dialogów i dorysować w
paru miejscach TARDIS, Strange v2 spokojnie
mógłby robić za komiks rozgrywający się w świecie Doctora Who. I to jeden z najlepszych w historii.
Doctor Strange utracił tytuł Mistrza Sztuk Mistycznych po
serii spektakularnych kryzysów magicznych będących rezultatami zaniedbania
przez niego swoich obowiązków. Potężne moce, które zdecydowały, iż to właśnie Stephen
Strange będzie magicznym strażnikiem ziemskiego planu fizycznego uznały, że nie
nadaje się on już do pełnienia tej funkcji. Co stracił? Wszystkie atrybuty
władzy i mocy (peleryna, amulet), odzyskaną dzięki magii władzę w palcach,
potęgę jaką dawało mu stanowisko. Co zachował? Kilka czarodziejskich sztuczek
będących cieniem jego dawnej potęgi, kontakty z magicznymi istotami, rezydencję
Sanctum Santorum. Co zyskał? Kilka traum i urazów, nowe ubrania, swobodę
działania i pogodę ducha, przez którą tylko czasami przebija się rozgoryczenie.
W zasadzie Strange z tego komiksu najbardziej przypomina Dziewiątego –
pogodnego, ale świeżo poranionego przez przeszłość i wciąż się z nią
zmagającego.
W takiej oto sytuacji Stephen spotyka Cassie. Która jest
świetna. Żadna – powtarzam: żadna! – towarzyszka Doctora jaką kiedykolwiek
poznałem nie miała w sobie tyle werwy i charakteru co niebieskowłosa
buntowniczka. Cassie jest wyrywna, aktywna i błyskotliwa. Nie szanuje Doctora,
początkowo nawet niespecjalnie go lubi. Wszystko chce robić po swojemu,
błyskawicznie przejmuje inicjatywę. Nie ma oporów przed nadużywaniem zaklęcia,
jakie – w ramach wyższej konieczności – uczy ją Stephen. Nie jest bierna, nie
czeka na ratunek. Strange’a z początku traktuje niemal przedmiotowo, kontaktu z
nim szuka pędzona konglomeratem ciekawości, irytacji i niedookreślonej
sympatii. To nie Doctor ją uwodzi – to ona uwodzi Doctora, ona dyktuje warunki,
ona reaguje i rwie się do akcji. I, koniec końców, ona przez swą lekkomyślność
i zapalczywość pakuje siebie i Strange’a w kolejne kłopoty. Mimo wszystko
jednak Cassie jest osobą do szpiku kości dobrą, szlachetną, zdolną do
poświęceń, empatyzującą z ofiarami i gotową iść im z pomocą.
A Strange? Doctor jest tu postacią skrajnie inną, niż
Stephen Strange, którego do tej pory można było oglądać na kartach komiksu.
Pozbawiony statusu najpotężniejszego maga w uniwersum Stephen na nowo odkrywa
drobne uroki życia. Wydziera się z trybun na zawodników podczas meczu
baseballowego, czym wprawia Cassie w zakłopotanie. Z radością stwierdza, że po
tylu latach i tylu cudach, jakie widział w ciągu swojej kariery, Wszechświat
wciąż potrafi go zadziwić i zaskoczyć. Jest odrobinę złośliwy, nieco
zdystansowany. Brak mocy magicznej nadrabia inteligencją, znajomością
magicznych prawideł, niekiedy tupetem i bezczelnością. Kiedy przemawia, zwraca
się do poczucia moralności słuchających. Przez większość czasu nosi niemal
dokładnie taki garnitur, jaki nosił Dziesiąty w odcinku Midnight. Od Dziesiątego Doctora
jest wszakże znacznie bardziej odpowiedzialny, mniej skory do bagatelizowania
zagrożenia, mniej popisujący się i bardziej okrzesany.
A inni? Mark Waid, autor scenariusza do Strange v2 ma niewyobrażalny wręcz talent do kreowania zapadających
w pamięć postaci – nawet, jeśli te postaci pojawiają się tylko na jednym albo dwóch
kadrach. Obleśny bywalec barów, szurnięta gothka, która wmawia Cassie, że
Strange jest tak naprawdę przedstawicielem kosmicznej rasy „tak starej, jak sam
czas”, który chce terraformować Ziemię „dla swoich Mistrzów", choleryczna (i
przesympatyczna) Nissa, dorobkiewiczowskie kuzynostwo Cassie (uwielbiam tę dwójkę)… Właściwie każda
przewijająca się przez komiks postać jest świetna. Na szczególną uwagę
zasługuje Larry, stary kumpel Strange’a, emerytowany demon o aparycji potężnego
kudłatego satyra. Larry jest w gruncie rzeczy porządnym gościem, ale – jak to u
demona – jego natura czasem bierze górę nad lojalnością wobec przyjaciół, a
osobiste interesy wydają się ważniejsze od losów całego bez mała Wszechświata.
A fabuła? Fabuła pędzi na złamanie karku, komiks upakowany
jest akcją po same brzegi. Czasem zwalnia, by przedstawić relacje pomiędzy
dwójką głównych bohaterów, najczęściej jednak nie zawraca sobie tym głowy – wszystkie
niuanse psychologiczne przedstawia w pełnym biegu, co w najmniejszym stopniu
ich nie trywializuje. Cała opowieść stanowi właściwie piekielnie dynamiczne
studium radzenia sobie ze stratą czegoś (lub kogoś) bardzo ważnego. Zarówno
Strange, jak i Cassie doświadczyli w życiu utraty, która zmieniła ich życia.
Oboje pragną stabilizacji, muszą nauczyć się funkcjonować z ranami, jakie
zadał im los. Udaje im się to, dzięki sobie nawzajem. Wszystko jest jednak
pokazane bardzo subtelnie, relacje schowano pod gnającą na złamanie karku
opowieścią, która poraża prostotą. Brak w komiksie bizantyjskich intryg,
szczególnie skomplikowanych wątków czy rozbudowanych konstrukcji fabularnych –
zwyczajnie nie ma na nie czasu. W pierwszym numerze Cassie poznaje Doctora, w
drugim rusza na jego poszukiwanie, w trzecim uczestniczy z nim w
niespodziewanej przygodzie, zaś w czwartym następuje finał. I to tyle. Czyta
się to tak, jak się ogląda któryś z odcinków Doctor Who – jednym tchem, z uśmiechem na ustach i, niekiedy, ściśniętym
sercem. A zakończenie budzi ciarki na plecach i łzy w oczach.
Rysunki. Te są piękne. Pięknie narysowane, pięknie
pokolorowane. Ciepłe, pastelowe barwy, gładkie linie, charakterystyczne
sylwetki i twarze. Miks europejskiej barokowości (rysowniczka, Emma Rios,
pochodzi z Hiszpanii) z widocznym, lecz w gruncie rzeczy bardzo drobnym
dodatkiem czytelności charakterystycznej dla mangi. Kreacje obcych wymiarów,
mistycznych krain i kosmicznej pustki – zachwycające. Projekty demonów,
potworów i istot z innych światów –
pomysłowe i pieczołowite. Zaklęcia, czary, rytuały oraz efekty tychże –
zadziwiające. Wszystko aż kipi od detali, ciepłe barwy pieszczą oko i łagodzą
wydźwięk co mroczniejszych zabiegów scenopisarskich.
Kiedy ktoś mnie zapyta, która inkarnacja Doctora jest moją
ulubioną – bez wahanie wskażę na Strange’a z tego komiksu. I nic mnie, w
gruncie rzeczy, nie obchodzi, że Strange
v2 opowiada o innej postaci w innej konwencji (zakręcone urban fantasy
zamiast zakręconej space opery). Mark Waid jest wielkim fanem Doctora Who i to widać w jego komiksie,
gdzie co i rusz przemyca subtelne wskazówki odnośnie tego, na czym wzoruje
swoją kreację Stephena Strange’a. Gdyby się kiedyś w przyszłości okazało, że
BBC zbankrutuje, a prawa do Doctora Who przejmą
Amerykanie – oczywiście byłbym wstrząśnięty i na granicy depresji. Gdyby jednak
okazało się, że nowym architektem serialu jakimś cudem stałby się właśnie Mark
Waid – byłbym bardzo, ale to bardzo zadowolony. Drogie whovianki płci obojga,
zróbcie sobie prezent na pięćdziesięciolecie serialu Doctor Who i zaopatrzcie się w ten komiks. Ja mam swój egzemplarz
leżący na półce i od czasu do czasu sobie do niego wracam. Bo to skarb.
Brak komentarzy :
Prześlij komentarz