fragment grafiki autorstwa Andy'ego Parka, całość tutaj. |
Od samego początku śmiałem się z Marvel’s Agents of S.H.I.E.L.D. Mając licencje na całe stado mniej
lub bardziej znanych superbohaterów, Marvel decyduje się na stworzenie serialu
o grupie totalnych, pozbawionych nadprzyrodzonych umiejętności, no name’ów. Nie wiem jak wy, ale gdy ja decyduję
się oglądać serial rozgrywający się w kinowym uniwersum Marvela, oczekuję
serialu o ludziach z supermocami – a nie niewydarzonego procedurala o tajnych
agentach. W dodatku ewidentnie skleconego z pospiesznie przeredagowanych scenariuszy
jakiegoś niezrealizowanego serialu, które ktoś wyciągnął z archiwum i uznał, że się nada. Po
premierze okazało się, że wyszło na moje, bo powstał serial po prostu strasznie
słaby, źle napisany, głupio rozplanowany, sztampowy i jadący na popularności
kinowej marki. A nie tego oczekiwałem po pierwszym marvelowym serialu z
prawdziwego zdarzenia.
Jest jednak coś, co mnie w Marvel’s Agents of S.H.I.E.L.D. denerwuje znacznie bardziej, niż
drętwe aktorstwo, toporny scenariusz, nieśmieszne gagi i karykaturalny wręcz
schematyzm. Powyższe wady serial częściowo przykrywa sporym jak na telewizyjną
produkcję budżetem (casus Avengers, których
też uratowała widowiskowość – jedyny mocny punkt filmu). O wiele gorszy – dla mnie
– jest bardzo silny ładunek… Hmm, chyba muszę tu użyć słowa „propagandowy”, bo
żadne inne nie przychodzi mi na myśl. Gdyby Marvel’s
Agents of S.H.I.E.L.D. był po prostu słabym serialem, najpewniej w ogóle
nie poświęciłbym mu notki i nie zawracałbym sobie nim głowy. Nie on pierwszy i
nie ostatni – fakt, mnie, jako fana komiksów spod znaku Marvela niski poziom
serialu boli szczególnie, ale przecież tego się należało spodziewać. Serial
robiony chybcikiem, na wariata, w pół roku, nie miał prawa być dobry. Problem
polega na tym, że memy jakie Marvel’s
Agents of S.H.I.E.L.D. propaguje na przestrzeni fabuły są po prostu
żenujące w tym sensie, że otwarcie łaszą się amerykańskiemu Wielkiemu Bratu – i
robią to w sposób tak toporny i rzucający się w oczy, że to aż boli.
Najbardziej uderzyło mnie to podczas lektury
trzeciego odcinka, w którym padają pamiętne słowa Skye będące odpowiedzią na „They’re Big Brother”, które wypowiada villian of the week. Bohaterka odpowiada na to: „Maybe,
but they're the nice Big Brother, who stands up for his helpless little brother”.
I przyznam, że w tym momencie o mało nie doznałem paskudnej kontuzji
spowodowanej zbyt silnym facepalmem. Oto amerykańska agencja rządowa, nielegalnie
przekraczająca granice państwa, z którym nie ma podpisanej umowy
ekstradycyjnej, atakuje jego obywateli, zakłada podsłuchy i wszczyna
strzelaniny staje się w opinii Skye spolegliwym Wielkim Bratem, który opiekuje
się młodszymi, nieporadnymi braciszkami. W kontekście wątku Skye – mieszkającej
w vanie haktywistki przynależącej do pozarządowej organizacji sprzeciwiającej
się inwigilacyjnym tradycjom amerykańskich służb specjalnych. W tym momencie
poszedł drugi facepalm, ale tym razem nic mi się nie stało, bo szczęśliwie z
wrażenia nawet nie trafiłem w głowę. Wątek Skye rozwija się w tym momencie w
sposób strasznie sztampowy (jak zresztą każdy wątek w tym serialu) i, z dużą
dozą prawdopodobieństwa mogę przepowiedzieć, co się w nim stanie dalej. Otóż Skye,
rozdarta pomiędzy lojalnością wobec S.H.I.E.L.D., a Rising Tide (to ci
haktywiści, serialowa wersja Anonymousów) ostatecznie, po wielu wahaniach,
opowie się za tymi pierwszymi. Szczególnie, że do tej pory Rising Tide są
przedstawiani jako złowieszcze, enigmatyczne zagrożenie, które uwiodło biedną,
niewinną, poszukującą rodzinnego ciepła Skye, zaś S.H.I.E.L.D. to ciepła
dobrotliwa rodzina, Wielki Brat otaczający ją i innych maluczkich braterską
protekcją.
Po obejrzeniu tego epizodu, przypomniałem sobie fabułę
pilota serialu – i już tam można było dostrzec pierwsze oznaki laurkowatości.
Ostatecznie villianem tygodnia był tam bezrobotny czarnoskóry mężczyzna, prostoduszny
przedstawiciel klasy robotniczej, który wpada w amok wskutek długiego kontaktu
z futurystycznym szpejem, który nosił przyklejony do ręki - domyślam się, że w
ten właśnie sposób panowie biznesmeni patrzą na członków ruchu Occupy Wall
Street. Tu się z kolei czepiam tego, że generalnie empatyzujemy z tym
bohaterem, zaś scenariusz dość precyzyjnie kreśli nam jego osobę i jego
problemy ze znalezieniem pracy i wychowywaniem syna – ale pointa wygląda tak,
że te jego życiowe problemy pozostają nierozwiązane. Odcinek kończy się tak, że
facet obrywa jakąś obezwładniającą bronią zmajstrowaną przez agentów i… tyle. Żadnego
domknięcia tego wątku, któremu poświęcono relatywnie dużą część odcinka.
Kłopoty szarego człowieka, który dał się złapać w grawitacyjną studnię nadprzyrodzonych
problemów zdają się kompletnie nie interesować scenarzystów, przez co ów bohater
staje w szeregu z innymi bad guy’ami
zaprezentowanymi dotąd w serialu. A nawet gorzej – jego postawa została przedstawiona
w negatywnym świetle, obdarzony chwilowymi supermocami robotnik stał się w
oczach scenarzystów (i, pośrednio, widza) wichrzycielem bezsensownie burzącym ustalony
porządek. Moja interpretacja tej fabuły wygląda cokolwiek paskudnie – oto sfrustrowany
pracownik fizyczny, który wyraża wściekłość z powodu niemożności poprawienia poziomu
życia swojego i samotnie wychowywanego syna jest zagrożeniem, które trzeba
stłumić. O tym, że jest tylko objawem choroby (kryzysu) nie ma ani słowa.
Wkurza mnie to, ponieważ serial propaguje taki obraz świata,
w którym służby specjalne zajmujące się, w dużej części, inwigilacją są
przedstawiane w pozytywnym świetle, zaś społeczne ruchy na rzecz obrony
prywatności i wolności słowa jako terroryści podnoszący rękę na Amerykańską Demokrację.
Ja wiem, że to jest jak najbardziej dopuszczalna konstrukcja fabularna i zapewne wyszło to przypadkiem, ale w
kontekście naszych czasów i tego, co się dzieje na świecie, a przede wszystkim
w USA – ujawnianie afer związanych z inwigilacją obywateli przez rządy ich
państw oraz innych mocarstw – coś takiego musi wyglądać jak laurka wystawiona
jankeskiemu rządowi. Owszem, podsłuchujemy was, inwigilujmy, wiemy wszystko o
każdym obywatelu naszego kraju, ponieważ każdemu z was możemy zajrzeć przez
okno i na skrzynkę mailową – ale to dla waszego własnego dobra, zwykła
braterska ochrona malutkich, głupiutkich braciszków. Łatwo jest zaufać Wielkiemu
Bratu, jeśli ma on seksowną sylwetkę agenta Warda czy agentki Simmons. Albo
dobrotliwe, ojcowskie oblicze Coulsona. Ciekawi mnie tylko, na kogo nasi dzielni mali
wielcy agenci zapolują w kolejnym odcinku. Edwarda Snowdena? Bradley’a Manninga?
Bezwiednie porównuję pod tym względem Marvel’s Agents of S.H.I.E.L.D. z innym przygodowym proceduralem o
podobnej formule – Warehouse 13 – i widzę
tam zupełnie inne, bardziej odpowiadające mi podejście. Otóż zarządzający
Magazynem Regenci to w większości grupa zatroskanych (i zakonspirowanych)
obywateli z niższej klasy średniej – nauczyciele, podrzędni pracownicy firm
farmaceutycznych, kierownicy supermarketów – obdarzeni niskim prestiżem
społecznym, ale dzierżący pieczę nad najpotężniejszymi zasobami świata, które
przezornie ukrywają przed wielkimi, potężnymi i wpływowymi. społeczeństwo
obywatelskie, jak się patrzy. Wprawdzie mocno zrelatywizowane – bo Regenci są w
serialu przedstawieni jako grupa bardzo bezwzględna, niecko skostniała i
archaiczna – ale to jeszcze lepiej, bo pokazuje, że świat wcale nie jest
czarno-biały. W każdym razie, da się.
ja tam serialowi nic nie zarzucam (na razie). wskoczył na listę "guilty pleasures" jak PLL czy 90210 czy Glee. ale rozumiem Twój punkt widzenia jako fana Marvela - nie tego oczekiwałeś. co do doszukiwania się głębszych znaczeń.. czepiaj się. o to chodzi.
OdpowiedzUsuńczy się z tym zgadzam czy nie - nie wiem, nie zastanawiałam się nad tym tak bardzo. jeśli jednak serial będzie dalej brnął w tym kierunku który opisany jest w tekście, zacznie mnie to denerwować.
*teorie spiskowe mode on* A może odpowiednie służby dołożyły się do produkcji, coby podprogowo poprawić swój wizerunek wśród obywateli i przekonać ich, że "tak trzeba"? *teorie spiskowe mode off*
OdpowiedzUsuńMnie się tekst podobał i fajnie, że go napisałeś - Marvela osobiście jakoś specjalnie nie darzę (uważam, że jedyna postać z potencjałem w tym uniwersum to Punisher), więc nawet nie przymierzałem się do obejrzenia tego serialu.
OdpowiedzUsuńCo to jest "szpej"? Pierwszy raz widzę to słowo.
Coś jak dzyngs - potoczne określenie elektronicznego ustrojstwa. Ja przynajmniej kilka razy usłyszałem to słowo w takim kontekście, a i internetowe słowniki podają zbliżony zakres semantyczny tego słowa.
UsuńBoru, boreczku - co to sie porobilo, ze musze bronic Agentow, ktorych uwazam za najbardziej splesnialy produkt serialowej jesieni ;) Chyba po prostu w warstwie totalitarnego ideolo jestem sklonna dac Whedonowi wiekszy kredyt zaufania niz Ty - w koncu to ten sam facet, ktory zorbil "Cabin in the Woods" i "Dollhouse"; jego poglady na inwigilacje i ponadprawne superorganizacje byly do tej pory w miare spojne. Dlatego zakladam moje rozowe okularki i w motywie superbohatera, ktory staje sie superzloczynca (pilot serialu) widze w miare gramotna krytyke spoleczna; z kolei "Big Brother" jakos tam niuansuje kwestie tego, ze wielki brat moze robic dobra robote, a haker-libertyn moze byc swinia, boc w zyciu nic nie jest proste... Nie jest to moze jakis superancki moviemaking ale generalnie bylabym sklonna dac tu tworcom jeszcze kilka odcinkow na rozpedzenie sie. Co jednak zrobic, skoro z ekranu zieje na mnie denna charakteryzacje, marny scenariusz, koszmarne dialogi i dretwe aktorstwo? I to jest dla mnie duzo wiekszy dealbraker, przez ktory Agentom dziekuje juz teraz, zanim nie zezarli wiecej niz trzech godzin mego zycia.
OdpowiedzUsuń