fragment grafiki autorstwa Lisy Moran, całość tutaj. |
A zatem – podjąłem się napisania dłuższej notki o Atlantis: The Lost Empire, bodaj
najbardziej niedocenionej z klasycznych animacji Disney’a. Atlantis po prostu uwielbiam, bo ten film usilnie robił wszystko,
żeby mi się spodobać – i to już od samego początku. Możliwe, że to moja
ulubiona animacja od Myszki Miki, jaka kiedykolwiek powstała, a odświeżenie jej
sobie na potrzeby niniejszej recenzji-nierecenzji stanowiło prawdziwą
przyjemność. To jest po prostu znakomity, przygodowy film, w dodatku jak na Disney’a
mocno nietypowy, od designu postaci i otoczenia począwszy, na opowieści,
konwencji i tonie fabuły skończywszy.
Ogólny zarys fabularny od razu narzucił mi silne skojarzenia
ze Stargate Emmericha. I tu i tam
mamy młodego naukowca, którego śmiałe teorie budzą śmiech w środowisku
akademickim, mamy niespodziewane sfinansowanie i zorganizowanie wyprawy podczas
której teorie głównego bohatera znajdują swoje potwierdzenie, mamy dziwny,
tajemniczy świat i autochtonkę, w której zakochuje się protagonista. Podobieństw
jest zresztą dużo więcej – tym najbardziej rzucającym się w oczy jest symbol,
jaki noszą na mundurach uczestnicy ekspedycji – A bez belki poprzecznej. Niemal
dokładnie taki sam symbol funkcjonuje jako ikona Stargate. Poza tym – Milo, główny bohater Atlantis, to właściwie skóra zdarta z Daniela Jacksona. Nie, żebym
zarzucał Disney’owi plagiat, ale ilość podobieństw i nawiązań jest
zastanawiająca. Szczególnie w świetle tego, że serial Stargate Atlantis zdaje się z kolei czerpać co niego od Atlantis: The Lost Empire. Kroi mi się tutaj
całkiem niezła teoria spiskowa, ale szczerze powątpiewam, by było w tym coś
więcej, niźli ciekawy łańcuch zbiegów okoliczności.
Atlantis, już na poziomie
koncepcyjnym, urzeka kreacją świata przedstawionego. Umieszczenie fabuły na
początku XX wieku pozwoliło na tchnięcie w nią ducha takiej trochę klasycznie
pojmowanej Vernowskiej przygody czy Doyle’owskiego Zaginionego Świata. A ja uwielbiam, jak współczesna popkultura
nawiązuje do dziadków fantastyki naukowej, a jak gdzieś w tle pobrzmiewa Verne,
to już w ogóle jestem kupiony na całego. Ta „vernowość” objawia się przede
wszystkim w barwnej i zróżnicowanej ekipie ekspedycji czy absolutnie przecudnej
łodzi podwodnej, która niestety, dość szybko (za szybko) ulega zniszczeniu. Ale
i tak cały film przesiąknięty jest takim dieselpunkowym urokiem, objawiającym
się choćby w wielkim świdrze na kołach, który ciągną za sobą bohaterowie. Z
kolei cywilizacja Atlantydy – wbrew już chyba utartym stereotypowym
hellenistycznym konotacjom – jest raczej wzorowana na kulturach pierwotnych
Ameryki Południowej, z domieszkami wpływów i inspiracji z całego świata, co ma
w jakimś stopniu odzwierciedlać fakt, że w świecie filmu Atlantyda to kolebka
wszelkich cywilizacji. Rzutuje też na to język, którego używają mieszkańcy
wyspy – stworzony specjalnie na potrzeby filmu przez Marca Okranda, człowieka,
który wymyślił klingoński. Atlantydzkie narzecze stanowi mieszankę języków
Indoeuropejskich sklejonych autorską gramatyką. Jakby tego było mało, twórcy do
Atlantydzkiej cywilizacji wrzucili jeszcze zaawansowaną (spirytualnie?) technologię
rodem z najznamienitszych wizji Danikena. Te dwa porządki – kapitalistyczna,
postkolonialna cywilizacja Ameryki i chyląca się ku upadkowi, poddana regresowi
cywilizacja Atlantydy – ostatecznie ścierają się ze sobą na poziomie estetycznym
i ideologicznym, czego wyrazem jest finałowa bitwa latających pojazdów z
dwupłatowcami – bzdurna jak diabli (bo skąd niby Rouke wytrzasnął całą eskadrę
bojowych samolotów?), ale niesamowicie efektowna.
Na poziomie, nazwijmy to, dydaktycznym Atlantis porusza bardzo ciekawe dylematy klasowe. Ekspedycja
ruszająca na poszukiwania Atlantydy to w dużej mierze przedstawiciele
mniejszości etnicznych (Sweet, Audrey), narodowych (Vinny*, Mole) i generalnie
ludzie pracy, niespecjalnie wykształceni, napędzani – jak sami zgodnie
przyznają – chęcią zarobku, który da im gwarancję ustawienia się w życiu. Na
Milo patrzą z mieszaniną pogardy i pobłażliwości, bo to ktoś z innego świata –
biały, dobrze ustawiony „wykształciuch”, z naiwnym, idealistycznym podejściem
do życia. Ktoś taki nie musi chwytać się niespecjalnie uczciwych zajęć, by
utrzymać się na powierzchni egzystencji. Nawet, jeśli w swoim środowisku nie
cieszy się zbyt wielkim prestiżem (co widzimy na samym początku filmu, gdy
trenuje swój wykład w zakurzonej graciarni), to i tak jego standard życiowy
stoi na nieporównywalnie wyższym poziomie, niż Audrey czy Vinny’ego. Bo Milo
należy do elit i dla niego poszukiwania Atlantydy są spełnieniem życiowego
marzenia, nie mniej lub bardziej rozpaczliwą walką o egzystencję i dobrobyt. Z
drugiej strony mamy Rouke’a i Helgę – etnicznie „czystych”, pozbawionych
skrupułów drapieżców, którzy najprawdopodobniej nigdy nie musieli znosić
dyskomfortu związanego ze swoim wyglądem czy pochodzeniem społecznym – dlatego właśnie,
jako jedyni z imiennej obsady, nie potrafili odnaleźć w sobie empatii dla
Atlantydów i bez najmniejszych wyrzutów sumienia skazali ich na wymarcie w imię
chęci zarobku. Dla pozostałych, po części przekonanych idealizmem Milo, po części
własnymi wyrzutami sumienia, to była granica nie do przekroczenia – jak powiedział
Vinny, do tej pory ich działania, choć nie zawsze moralne, nigdy nie krzywdziły
postronnych w sposób bezpośredni. Niektórzy interpretują ten film jako
antykapitalistyczny, krytykujący Amerykański imperializm. Dla mnie ciekawszym
tropem jest właśnie ta specyficznie ujęta walka klas – to ci niebiali,
niewykształceni, częstokroć nieładni ludzie o niskich aspiracjach okazują się koniec
końców daleko bardziej moralni i empatyczni, niż stojący ponad nimi osobnicy z
warstw wyższych, którzy przywykli do tego, że życie układa się wokół nich wedle
ich życzeń i zamierzeń. Pozytywnym wyjątkiem jest tu Milo, który wyłamuje się z
tego schematu i znajduje wspólny język z pozostałymi członkami ekspedycji, nie
bez trudności, ale jednak zacierając nieco barierę klasową.
Paradoksalnie sami Atlantydzi wypadają tu dosyć blado – są bowiem
dogorywającą kulturą, która utraciła swoje dziedzictwo, zapomniała o własnej
potędze i nie potrafi sama wyrwać się z tej stagnacji. Dopiero przybycie
bystrzaka ze świata zewnętrznego spowodowało odzyskanie części dawnych
artefaktów technologicznych i potencjału kulturowego. Później dowiadujemy się, że władca
Atlantydy świadomie dopuścił do ukrycia źródła energii będącej podstawą
funkcjonowania cywilizacji, tylko dlatego, iż mogłoby stanowić ono potencjalne
zagrożenie dla jego córki. I choć można zrozumieć jego decyzję, to trudno ją,
mimo wszystko, uznać za słuszną – Kashekim przedkładał los swojego ludu nad egoistyczne
w sumie pragnienie ochrony córki przed zagrożeniem, które – koniec końców – nie
okazało się tak przerażające. Kidę spotyka przecież los, jakiego pragną
oszczędzić jej ojciec, jednak ostatecznie wszystko dobrze się kończy. Wątpię, by
takie rozwiązanie było intencjonalne, obstawiałbym raczej, że po prostu
pasowało do danej konstrukcji fabularnej i nikt nie zwrócił uwagi na jego
niejednoznaczność moralną. Szkoda, bo mnie to jednak odrobinę przeszkadzało.
No właśnie, Kida... Owca et
consortes krytykuje fakt, iż ta bohaterka nie zalicza się do kanonicznego panteonu
Księżniczek Disney’a. Mnie, szczerze powiedziawszy, niespecjalnie to
przeszkadza, bo nie zwykłem uzależniać swoich sympatii i antypatii, tudzież
dobrego samopoczucia, od arbitralnych decyzji stricte marketingowych i jeśli moja ulubiona postać nie należy do Hall of Flame danej franczyzy, to dla
mnie znaczy to dokładnie nic. Kida to księżniczka nietypowa – właściwie nawet
nie księżniczka tylko królowa, bo po śmierci ojca pod koniec filmu przejmuje
tron. Disney Wiki za powód jej
absencji w szeregu Księżniczek podaje niskie przychody z Atlantis. Co jest dla mnie o tyle niezrozumiałe, że w takim wypadku
tym bardziej powinna pojawiać się, gdzie tylko się da, by swoją obecnością przyciągać
odbiorców do materiału źródłowego. Kida to najstarsza z księżniczek. Pomijając
nawet aspekt długowieczności Atlantydów, dziewczyna fizycznie ma dwadzieścia
osiem lat, co jak na heroiny rodem z disney’owskich animacji jest wiekiem niemalże
balzakowskim. Jest też chyba najbardziej roznegliżowaną bohaterką, może poza
Ariel, która – umówmy się – jest przypadkiem specyficznym. No last, but not a least – to pierwsza
Księżniczka od Myszki Miki, która jest całkowicie oryginalną postacią, niewzorowaną
na jakiejkolwiek innej postaci z kultury popularnej czy materiałów źródłowych.
Milo także wyłamuje się ze schematu disney’owskich
protagonistów. To pierwszy (i jedyny?) główny bohater klasycznej animacji
Disney’a, który nosi okulary. Przyjemny jest fakt, że jego postać nie ewoluuje
na przestrzeni Atlantis, dzięki czemu
film nie zmienia się w kolejną schematyczną opowieść inicjacyjną. Milo z
końcówki filmu jest tym samym roztrzepanym, ale szlachetnym i nieco naiwnym idealistą,
którym był na początku. Jakiekolwiek wewnętrzne metamorfozy bohatera są
niedookreślone, nie mamy wyraźnych sygnałów, że Milo czegoś się w czasie
ekspedycji nauczył, czy zmienił poglądy na jakieś sprawy – to raczej jego osoba
jest bodźcem do wewnętrznych przemian poszczególnych członków drużyny. Szkoda
jedynie, że przeklęty Imperatyw Narracyjny zmusił go do zakochania się w
Kidzie, bo wątek ich relacji był z jednej strony schematyczny, a z drugiej –
przeprowadzony po łebkach, właśnie z fabularnego obowiązku. Nie może się też
podobać rozwiązanie fabularne w stylu damsel
in distress, ale jest ono załagodzone tym, że uratowana księżniczka
własnymi siłami ratuje później Atlantydę. Choć i tak dało się rozwiązać to
lepiej.
Wizualnie Atlantis robi
przeogromne wrażenie. Każde tło to eye-candy,
każda animacja pieści oko, każdy projekt postaci zapada w pamięć. W dużej
mierze to zasługa Mike’a Mignoli, artysty komiksowego odpowiedzialnego za m.in.
Hellboy’a, który pracował przy Atlantis i który odcisnął swoje piętno
na tej animacji. Widać to choćby w projektach postaci – charakterystyczne dla
Mignoli i nietypowe dla Dinsey’a „kwadratowe” dłonie bohaterów, czy lekko
kanciaste sylwetki, będące kompromisem pomiędzy wyrazistością stylu Mignoli, a
subtelnością właściwą animacjom Disney’a. Uwielbiam prace tego artysty, a w Atlantis mogę je na dodatek oglądać
wprawione w ruch. Już samo to jest dostatecznym powodem, by Atlantis pokochać miłością szczerą i
dozgonną. Wbrew temu, co można przeczytać w niektórych recenzjach,
trójwymiarowe wstawki nie są jakoś specjalnie rażące – abstrahując od tego, że
jest ich bardzo niewiele, na ogół wyglądają co najmniej przyzwoicie, a ich umowność
pasuje do estetyki filmu.
A zatem – obejrzałem Atlantis:
The Lost Empire i, zaprawdę, powiadam Wam, zostałem porażony. To jedna z najlepszych
animacji Disney’a – twórcza, poruszająca niegłupie tematy, dynamiczna,
nastawiona na akcję. Choć pozbawiona części, zdawałoby się, nieodzownych
elementów charakteryzujących animacje od Myszki Miki – zwierzęce postaci komiczne,
wstawki musicalowe – to jednak będąca disney’owską animacją aż do szpiku
celuloidowych kości. Poza tym, reprodukcja tych klasycznych przygodowych
motywów spod znaku Julesa Verne’a i urok oldschoolwego sci-fi dała nam film
jedyny w swoim rodzaju. Coś, co obejrzeć po prostu trzeba.
_________
*z niepojętych dla mnie względów w polskim dubbingu zrobiono
z niego Rosjanina. Niespecjalnie mi się to podoba, bo nie lubię aż tak
inwazyjnego grzebania i „poprawiania” materiału wyjściowego. No, ale dubbing
tworzył Bartosz Wierzbięta, który „To be,
or not to be..” przetłumaczyłby na „Litwo,
ojczyzno moja…”
"Atlantyda" ma na tyle nietypową kreskę, że przez długie lata byłam przekonana, ze to nie Disney ją wyprodukował, tylko ktoś inny. I przypomniałeś mi, ze przydałoby się ją wreszcie od początku do końca na raz obejrzeć. Przyda mi się do tego cyklu notek o ulubionych animacjach, który planuję na bliżej nieokreśloną przyszłość.;)
OdpowiedzUsuńJa strasznie lubię takie sytuacje, gdy animatorzy zapraszają do współpracy jakiegoś charakterystycznego artystę (na przykład komiksowego), który odciska na klimacie i kresce swoje piętno. Innym takim przykładem jest "Little Nemo" Moebiusa.
UsuńSęk w tym, że Vinny w angielskiej wersji brzmi trochę jak Rosjanin, a podgolona głowa również nie pomaga. Dopiero Wiki uświadomiła mi, że mamy do czynienia z Włochem, więc nie dziwię się tłumaczowi.
OdpowiedzUsuńCo do motywu z Big Kryształem Mocy. Starszy Atlantydy na łożu śmierci tłumaczy, że szukał sposobu wykorzystania go jako broni, za co spotkała go i całą Atlantydę kara. Dlatego go schował. Jasne, córka również odgrywała tutaj rolę, ale nie główną i na pewno nie jedyną.
@Co do motywu z Big Kryształem Mocy. Starszy Atlantydy na łożu śmierci tłumaczy, że szukał sposobu wykorzystania go jako broni, za co spotkała go i całą Atlantydę kara.
UsuńErm... fakt. Przeoczenie. Ale to też trochę się nie klei. Nie mógł... nie wiem... po prostu przestać przy tym grzebać? Atlantyda nie musiała by wtedy popaść w ruinę. Trochę mi się to nie klei.
Ja z filmu zrozumiałem tyle, że grzebał i grzebał, aż się doigrał. Zbyt późno zorientował się w konsekwencjach i jego ukochany kraj szlag trafił. Po wodnej apokalipsie, w czasie której zniknęła większość wiedzy Atlantydy, Starszy nie zamierzał znowu ryzykować - tym bardziej, że przy okazji żonę mu wcięło - i postanowił nie tykać Kryształu. Jak z tą wiedzą dalej poszło nie wiem, ale prawdopodobnie kolejne pokolenia przestały korzystać z zaawansowanej technologii i krok po kroczku poszła ona w zapomnienie. Materiał na dłuższą rozkminę jak znalazł.
UsuńNo i czekał, czekał i po pięciu tysiącach lat cywilizacja cofnęła się do czasów pierwotnych. A jak córuś znalazła sobie chłopaka, który potrafi odcyfrować zapomniany alfabet, to zaraz krzyk, że nie wolno, bo będzie nieszczęście. Tak jakby nieszczęściem nie był regres zaawansowanego technologicznie społeczeństwa do bandy dzikusów...
UsuńBiorąc pod uwagę, że nieszczęściem było zmiecenie 95% państwa z powierzchni morza myślę, że regres cywilizacyjny był niewielką ceną za spokój. Zresztą mówimy tu o osobie, która przeżyła osobistą tragedię i niosła na swych barkach odpowiedzialność za masowe ludobójstwo. Podejrzewam, że na jego miejscu też miałbym opory przed kolejnymi zabawami z błękitnym reaktorem jądrowym.
UsuńCo nie zmienia faktu, że to z deka dziurawy punkt w fabule i sam się zastanawiałem, jakim to sposobem cała wiedza antycznej cywilizacji została zapomniała. W momencie katastrofy? Stopniowo wraz z upływem lat? I nikt nie próbował jej zachować, nawet w formie nieczytelnych notatek? Dziwne.
Najlepsze, że oni są długowieczni i przez te circa 5000 lat takiej Kidzie przybyło raptem ćwierćwiecze...
UsuńJak już o tym u owcy wspomniałem,podobna acz lżejsza jest "Nadia Secret of blue water" ,tam czerpią z Verna chyba jeszcze bardziej pełnymi garściami.Tajemnicze Złote Miasta to z kolei dobry przykład przygodowego SF w podobnym stylu.pozd
OdpowiedzUsuń"A bez belki poprzecznej"
OdpowiedzUsuńCzyli jest to po prostu - nie bójmy się tego słowa - lambda. ;)
W Stargate ta grecka litera wzięła się zapewne stąd, że oznacza tzw. stałą kosmologiczną.
Usuń"Czyli jest to po prostu - nie bójmy się tego słowa - lambda. ;)"
UsuńAno racja. Chociaż lambda bardziej popkulturowo kojarzy mi się z tym "dzyndzelkiem" na górze, jak w logo Half-Life'a.
Z dzyndzlem była pisana, ale już ryta w kamieniu dzyndzla nie posiadała. Stąd dzisiaj w standardowych czcionkach greckich wielka lambda nie ma dzyndzla, który ujawnia się w małej literze.
UsuńA odnośnie Half-Life - tamtejsza lambda nawiązuje do stałej rozpadu promieniotwórczego.
UsuńJedna mała literka, a tyle znaczeń. ;)