poniedziałek, 16 września 2013

Atlantis: The Lost Animation

fragment grafiki autorstwa Lisy Moran, całość tutaj.

A zatem – podjąłem się napisania dłuższej notki o Atlantis: The Lost Empire, bodaj najbardziej niedocenionej z klasycznych animacji Disney’a. Atlantis po prostu uwielbiam, bo ten film usilnie robił wszystko, żeby mi się spodobać – i to już od samego początku. Możliwe, że to moja ulubiona animacja od Myszki Miki, jaka kiedykolwiek powstała, a odświeżenie jej sobie na potrzeby niniejszej recenzji-nierecenzji stanowiło prawdziwą przyjemność. To jest po prostu znakomity, przygodowy film, w dodatku jak na Disney’a mocno nietypowy, od designu postaci i otoczenia począwszy, na opowieści, konwencji i tonie fabuły skończywszy.

Ogólny zarys fabularny od razu narzucił mi silne skojarzenia ze Stargate Emmericha. I tu i tam mamy młodego naukowca, którego śmiałe teorie budzą śmiech w środowisku akademickim, mamy niespodziewane sfinansowanie i zorganizowanie wyprawy podczas której teorie głównego bohatera znajdują swoje potwierdzenie, mamy dziwny, tajemniczy świat i autochtonkę, w której zakochuje się protagonista. Podobieństw jest zresztą dużo więcej – tym najbardziej rzucającym się w oczy jest symbol, jaki noszą na mundurach uczestnicy ekspedycji – A bez belki poprzecznej. Niemal dokładnie taki sam symbol funkcjonuje jako ikona Stargate. Poza tym – Milo, główny bohater Atlantis, to właściwie skóra zdarta z Daniela Jacksona. Nie, żebym zarzucał Disney’owi plagiat, ale ilość podobieństw i nawiązań jest zastanawiająca. Szczególnie w świetle tego, że serial Stargate Atlantis zdaje się z kolei czerpać co niego od Atlantis: The Lost Empire. Kroi mi się tutaj całkiem niezła teoria spiskowa, ale szczerze powątpiewam, by było w tym coś więcej, niźli ciekawy łańcuch zbiegów okoliczności.

Atlantis, już na poziomie koncepcyjnym, urzeka kreacją świata przedstawionego. Umieszczenie fabuły na początku XX wieku pozwoliło na tchnięcie w nią ducha takiej trochę klasycznie pojmowanej Vernowskiej przygody czy Doyle’owskiego Zaginionego Świata. A ja uwielbiam, jak współczesna popkultura nawiązuje do dziadków fantastyki naukowej, a jak gdzieś w tle pobrzmiewa Verne, to już w ogóle jestem kupiony na całego. Ta „vernowość” objawia się przede wszystkim w barwnej i zróżnicowanej ekipie ekspedycji czy absolutnie przecudnej łodzi podwodnej, która niestety, dość szybko (za szybko) ulega zniszczeniu. Ale i tak cały film przesiąknięty jest takim dieselpunkowym urokiem, objawiającym się choćby w wielkim świdrze na kołach, który ciągną za sobą bohaterowie. Z kolei cywilizacja Atlantydy – wbrew już chyba utartym stereotypowym hellenistycznym konotacjom – jest raczej wzorowana na kulturach pierwotnych Ameryki Południowej, z domieszkami wpływów i inspiracji z całego świata, co ma w jakimś stopniu odzwierciedlać fakt, że w świecie filmu Atlantyda to kolebka wszelkich cywilizacji. Rzutuje też na to język, którego używają mieszkańcy wyspy – stworzony specjalnie na potrzeby filmu przez Marca Okranda, człowieka, który wymyślił klingoński. Atlantydzkie narzecze stanowi mieszankę języków Indoeuropejskich sklejonych autorską gramatyką. Jakby tego było mało, twórcy do Atlantydzkiej cywilizacji wrzucili jeszcze zaawansowaną (spirytualnie?) technologię rodem z najznamienitszych wizji Danikena. Te dwa porządki – kapitalistyczna, postkolonialna cywilizacja Ameryki i chyląca się ku upadkowi, poddana regresowi cywilizacja Atlantydy – ostatecznie ścierają się ze sobą na poziomie estetycznym i ideologicznym, czego wyrazem jest finałowa bitwa latających pojazdów z dwupłatowcami – bzdurna jak diabli (bo skąd niby Rouke wytrzasnął całą eskadrę bojowych samolotów?), ale niesamowicie efektowna.

Na poziomie, nazwijmy to, dydaktycznym Atlantis porusza bardzo ciekawe dylematy klasowe. Ekspedycja ruszająca na poszukiwania Atlantydy to w dużej mierze przedstawiciele mniejszości etnicznych (Sweet, Audrey), narodowych (Vinny*, Mole) i generalnie ludzie pracy, niespecjalnie wykształceni, napędzani – jak sami zgodnie przyznają – chęcią zarobku, który da im gwarancję ustawienia się w życiu. Na Milo patrzą z mieszaniną pogardy i pobłażliwości, bo to ktoś z innego świata – biały, dobrze ustawiony „wykształciuch”, z naiwnym, idealistycznym podejściem do życia. Ktoś taki nie musi chwytać się niespecjalnie uczciwych zajęć, by utrzymać się na powierzchni egzystencji. Nawet, jeśli w swoim środowisku nie cieszy się zbyt wielkim prestiżem (co widzimy na samym początku filmu, gdy trenuje swój wykład w zakurzonej graciarni), to i tak jego standard życiowy stoi na nieporównywalnie wyższym poziomie, niż Audrey czy Vinny’ego. Bo Milo należy do elit i dla niego poszukiwania Atlantydy są spełnieniem życiowego marzenia, nie mniej lub bardziej rozpaczliwą walką o egzystencję i dobrobyt. Z drugiej strony mamy Rouke’a i Helgę – etnicznie „czystych”, pozbawionych skrupułów drapieżców, którzy najprawdopodobniej nigdy nie musieli znosić dyskomfortu związanego ze swoim wyglądem czy pochodzeniem społecznym – dlatego właśnie, jako jedyni z imiennej obsady, nie potrafili odnaleźć w sobie empatii dla Atlantydów i bez najmniejszych wyrzutów sumienia skazali ich na wymarcie w imię chęci zarobku. Dla pozostałych, po części przekonanych idealizmem Milo, po części własnymi wyrzutami sumienia, to była granica nie do przekroczenia – jak powiedział Vinny, do tej pory ich działania, choć nie zawsze moralne, nigdy nie krzywdziły postronnych w sposób bezpośredni. Niektórzy interpretują ten film jako antykapitalistyczny, krytykujący Amerykański imperializm. Dla mnie ciekawszym tropem jest właśnie ta specyficznie ujęta walka klas – to ci niebiali, niewykształceni, częstokroć nieładni ludzie o niskich aspiracjach okazują się koniec końców daleko bardziej moralni i empatyczni, niż stojący ponad nimi osobnicy z warstw wyższych, którzy przywykli do tego, że życie układa się wokół nich wedle ich życzeń i zamierzeń. Pozytywnym wyjątkiem jest tu Milo, który wyłamuje się z tego schematu i znajduje wspólny język z pozostałymi członkami ekspedycji, nie bez trudności, ale jednak zacierając nieco barierę klasową.

Paradoksalnie sami Atlantydzi wypadają tu dosyć blado – są bowiem dogorywającą kulturą, która utraciła swoje dziedzictwo, zapomniała o własnej potędze i nie potrafi sama wyrwać się z tej stagnacji. Dopiero przybycie bystrzaka ze świata zewnętrznego spowodowało odzyskanie części dawnych artefaktów technologicznych i potencjału kulturowego. Później dowiadujemy się, że władca Atlantydy świadomie dopuścił do ukrycia źródła energii będącej podstawą funkcjonowania cywilizacji, tylko dlatego, iż mogłoby stanowić ono potencjalne zagrożenie dla jego córki. I choć można zrozumieć jego decyzję, to trudno ją, mimo wszystko, uznać za słuszną – Kashekim przedkładał los swojego ludu nad egoistyczne w sumie pragnienie ochrony córki przed zagrożeniem, które – koniec końców – nie okazało się tak przerażające. Kidę spotyka przecież los, jakiego pragną oszczędzić jej ojciec, jednak ostatecznie wszystko dobrze się kończy. Wątpię, by takie rozwiązanie było intencjonalne, obstawiałbym raczej, że po prostu pasowało do danej konstrukcji fabularnej i nikt nie zwrócił uwagi na jego niejednoznaczność moralną. Szkoda, bo mnie to jednak odrobinę przeszkadzało.

No właśnie, Kida... Owca et consortes krytykuje fakt, iż ta bohaterka nie zalicza się do kanonicznego panteonu Księżniczek Disney’a. Mnie, szczerze powiedziawszy, niespecjalnie to przeszkadza, bo nie zwykłem uzależniać swoich sympatii i antypatii, tudzież dobrego samopoczucia, od arbitralnych decyzji stricte marketingowych i jeśli moja ulubiona postać nie należy do Hall of Flame danej franczyzy, to dla mnie znaczy to dokładnie nic. Kida to księżniczka nietypowa – właściwie nawet nie księżniczka tylko królowa, bo po śmierci ojca pod koniec filmu przejmuje tron. Disney Wiki za powód jej absencji w szeregu Księżniczek podaje niskie przychody z Atlantis. Co jest dla mnie o tyle niezrozumiałe, że w takim wypadku tym bardziej powinna pojawiać się, gdzie tylko się da, by swoją obecnością przyciągać odbiorców do materiału źródłowego. Kida to najstarsza z księżniczek. Pomijając nawet aspekt długowieczności Atlantydów, dziewczyna fizycznie ma dwadzieścia osiem lat, co jak na heroiny rodem z disney’owskich animacji jest wiekiem niemalże balzakowskim. Jest też chyba najbardziej roznegliżowaną bohaterką, może poza Ariel, która – umówmy się – jest przypadkiem specyficznym. No last, but not a least – to pierwsza Księżniczka od Myszki Miki, która jest całkowicie oryginalną postacią, niewzorowaną na jakiejkolwiek innej postaci z kultury popularnej czy materiałów źródłowych.

Milo także wyłamuje się ze schematu disney’owskich protagonistów. To pierwszy (i jedyny?) główny bohater klasycznej animacji Disney’a, który nosi okulary. Przyjemny jest fakt, że jego postać nie ewoluuje na przestrzeni Atlantis, dzięki czemu film nie zmienia się w kolejną schematyczną opowieść inicjacyjną. Milo z końcówki filmu jest tym samym roztrzepanym, ale szlachetnym i nieco naiwnym idealistą, którym był na początku. Jakiekolwiek wewnętrzne metamorfozy bohatera są niedookreślone, nie mamy wyraźnych sygnałów, że Milo czegoś się w czasie ekspedycji nauczył, czy zmienił poglądy na jakieś sprawy – to raczej jego osoba jest bodźcem do wewnętrznych przemian poszczególnych członków drużyny. Szkoda jedynie, że przeklęty Imperatyw Narracyjny zmusił go do zakochania się w Kidzie, bo wątek ich relacji był z jednej strony schematyczny, a z drugiej – przeprowadzony po łebkach, właśnie z fabularnego obowiązku. Nie może się też podobać rozwiązanie fabularne w stylu damsel in distress, ale jest ono załagodzone tym, że uratowana księżniczka własnymi siłami ratuje później Atlantydę. Choć i tak dało się rozwiązać to lepiej.

Wizualnie Atlantis robi przeogromne wrażenie. Każde tło to eye-candy, każda animacja pieści oko, każdy projekt postaci zapada w pamięć. W dużej mierze to zasługa Mike’a Mignoli, artysty komiksowego odpowiedzialnego za m.in. Hellboy’a, który pracował przy Atlantis i który odcisnął swoje piętno na tej animacji. Widać to choćby w projektach postaci – charakterystyczne dla Mignoli i nietypowe dla Dinsey’a „kwadratowe” dłonie bohaterów, czy lekko kanciaste sylwetki, będące kompromisem pomiędzy wyrazistością stylu Mignoli, a subtelnością właściwą animacjom Disney’a. Uwielbiam prace tego artysty, a w Atlantis mogę je na dodatek oglądać wprawione w ruch. Już samo to jest dostatecznym powodem, by Atlantis pokochać miłością szczerą i dozgonną. Wbrew temu, co można przeczytać w niektórych recenzjach, trójwymiarowe wstawki nie są jakoś specjalnie rażące – abstrahując od tego, że jest ich bardzo niewiele, na ogół wyglądają co najmniej przyzwoicie, a ich umowność pasuje do estetyki filmu.

A zatem – obejrzałem Atlantis: The Lost Empire i, zaprawdę, powiadam Wam, zostałem porażony. To jedna z najlepszych animacji Disney’a – twórcza, poruszająca niegłupie tematy, dynamiczna, nastawiona na akcję. Choć pozbawiona części, zdawałoby się, nieodzownych elementów charakteryzujących animacje od Myszki Miki – zwierzęce postaci komiczne, wstawki musicalowe – to jednak będąca disney’owską animacją aż do szpiku celuloidowych kości. Poza tym, reprodukcja tych klasycznych przygodowych motywów spod znaku Julesa Verne’a i urok oldschoolwego sci-fi dała nam film jedyny w swoim rodzaju. Coś, co obejrzeć po prostu trzeba.

_________
*z niepojętych dla mnie względów w polskim dubbingu zrobiono z niego Rosjanina. Niespecjalnie mi się to podoba, bo nie lubię aż tak inwazyjnego grzebania i „poprawiania” materiału wyjściowego. No, ale dubbing tworzył Bartosz Wierzbięta, który „To be, or not to be..” przetłumaczyłby na „Litwo, ojczyzno moja…”


14 komentarzy :

  1. "Atlantyda" ma na tyle nietypową kreskę, że przez długie lata byłam przekonana, ze to nie Disney ją wyprodukował, tylko ktoś inny. I przypomniałeś mi, ze przydałoby się ją wreszcie od początku do końca na raz obejrzeć. Przyda mi się do tego cyklu notek o ulubionych animacjach, który planuję na bliżej nieokreśloną przyszłość.;)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Ja strasznie lubię takie sytuacje, gdy animatorzy zapraszają do współpracy jakiegoś charakterystycznego artystę (na przykład komiksowego), który odciska na klimacie i kresce swoje piętno. Innym takim przykładem jest "Little Nemo" Moebiusa.

      Usuń
  2. Sęk w tym, że Vinny w angielskiej wersji brzmi trochę jak Rosjanin, a podgolona głowa również nie pomaga. Dopiero Wiki uświadomiła mi, że mamy do czynienia z Włochem, więc nie dziwię się tłumaczowi.

    Co do motywu z Big Kryształem Mocy. Starszy Atlantydy na łożu śmierci tłumaczy, że szukał sposobu wykorzystania go jako broni, za co spotkała go i całą Atlantydę kara. Dlatego go schował. Jasne, córka również odgrywała tutaj rolę, ale nie główną i na pewno nie jedyną.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. @Co do motywu z Big Kryształem Mocy. Starszy Atlantydy na łożu śmierci tłumaczy, że szukał sposobu wykorzystania go jako broni, za co spotkała go i całą Atlantydę kara.

      Erm... fakt. Przeoczenie. Ale to też trochę się nie klei. Nie mógł... nie wiem... po prostu przestać przy tym grzebać? Atlantyda nie musiała by wtedy popaść w ruinę. Trochę mi się to nie klei.

      Usuń
    2. Ja z filmu zrozumiałem tyle, że grzebał i grzebał, aż się doigrał. Zbyt późno zorientował się w konsekwencjach i jego ukochany kraj szlag trafił. Po wodnej apokalipsie, w czasie której zniknęła większość wiedzy Atlantydy, Starszy nie zamierzał znowu ryzykować - tym bardziej, że przy okazji żonę mu wcięło - i postanowił nie tykać Kryształu. Jak z tą wiedzą dalej poszło nie wiem, ale prawdopodobnie kolejne pokolenia przestały korzystać z zaawansowanej technologii i krok po kroczku poszła ona w zapomnienie. Materiał na dłuższą rozkminę jak znalazł.

      Usuń
    3. No i czekał, czekał i po pięciu tysiącach lat cywilizacja cofnęła się do czasów pierwotnych. A jak córuś znalazła sobie chłopaka, który potrafi odcyfrować zapomniany alfabet, to zaraz krzyk, że nie wolno, bo będzie nieszczęście. Tak jakby nieszczęściem nie był regres zaawansowanego technologicznie społeczeństwa do bandy dzikusów...

      Usuń
    4. Biorąc pod uwagę, że nieszczęściem było zmiecenie 95% państwa z powierzchni morza myślę, że regres cywilizacyjny był niewielką ceną za spokój. Zresztą mówimy tu o osobie, która przeżyła osobistą tragedię i niosła na swych barkach odpowiedzialność za masowe ludobójstwo. Podejrzewam, że na jego miejscu też miałbym opory przed kolejnymi zabawami z błękitnym reaktorem jądrowym.
      Co nie zmienia faktu, że to z deka dziurawy punkt w fabule i sam się zastanawiałem, jakim to sposobem cała wiedza antycznej cywilizacji została zapomniała. W momencie katastrofy? Stopniowo wraz z upływem lat? I nikt nie próbował jej zachować, nawet w formie nieczytelnych notatek? Dziwne.

      Usuń
    5. Najlepsze, że oni są długowieczni i przez te circa 5000 lat takiej Kidzie przybyło raptem ćwierćwiecze...

      Usuń
  3. Jak już o tym u owcy wspomniałem,podobna acz lżejsza jest "Nadia Secret of blue water" ,tam czerpią z Verna chyba jeszcze bardziej pełnymi garściami.Tajemnicze Złote Miasta to z kolei dobry przykład przygodowego SF w podobnym stylu.pozd

    OdpowiedzUsuń
  4. "A bez belki poprzecznej"

    Czyli jest to po prostu - nie bójmy się tego słowa - lambda. ;)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. W Stargate ta grecka litera wzięła się zapewne stąd, że oznacza tzw. stałą kosmologiczną.

      Usuń
    2. "Czyli jest to po prostu - nie bójmy się tego słowa - lambda. ;)"

      Ano racja. Chociaż lambda bardziej popkulturowo kojarzy mi się z tym "dzyndzelkiem" na górze, jak w logo Half-Life'a.

      Usuń
    3. Z dzyndzlem była pisana, ale już ryta w kamieniu dzyndzla nie posiadała. Stąd dzisiaj w standardowych czcionkach greckich wielka lambda nie ma dzyndzla, który ujawnia się w małej literze.

      Usuń
    4. A odnośnie Half-Life - tamtejsza lambda nawiązuje do stałej rozpadu promieniotwórczego.

      Jedna mała literka, a tyle znaczeń. ;)

      Usuń

Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...