fragment grafiki autorstwa Lois van Baarle, całość tutaj. |
Zastanawiam się, na ile twórcy
serialu Da Vinci’s Demons zdawali
sobie sprawę z faktu, że za sprawą gry video Assassin’s
Creed 2 renesansowa Wenecja jest już bardzo silnie ugruntowana we
współczesnej popkulturze i w swoim dziele będą musieli się ścigać z wizją
programistów Ubisoftu. Co drugi komentarz pod opublikowanym na YouTube zwiastunem serialu w mniej lub
bardziej żartobliwy sposób odnosi się do Assassin’s
Creed pytając, gdzie jest Ezio albo czy Leonardo będzie używał Fragmentów
Edenu lub walczył z Templariuszami. Możliwe zresztą, że najnowszy przebój
stacji Starz jest właśnie pokłosiem
olbrzymiej popularności gier o Asasynach – ktoś zauważył, że renesansowa Italia
to setting stosunkowo świeży i kryjący w sobie spory potencjał, więc postanowił
to wykorzystać. Trochę szkoda, że Starz nie
zwróciło się do Ubisoftu o
współpracę, która byłaby zapewne bardzo korzystna dla obu stron, patrząc jednak
na poziom filmów i seriali będących adaptacjami gier komputerowych… Może
faktycznie, lepiej nie ryzykować. Nie zmienia to jednak faktu, że Da Vinci’s Demons nie uda się uniknąć
porównań z Assassin’s Creed 2. Jak z tych porównań wychodzi serial?
Nawet nieźle. Ujmę to w ten
sposób – abstrahując od specyfikacji obu mediów i ich możliwości w ukazywaniu
odbiorcy świata przedstawionego nie jest źle. Scenerie są zróżnicowane,
dopracowane i klimatyczne (spore wrażenie robi klasztor z odcinka The Prisoner i plenery wiarygodnie udające italijskie bezdroża). Większość szerokich
planów obsłużono za pomocą całkiem niezłego CGI. Generalnie nie toleruję CGI w
produkcjach historycznych i parahistorycznych, ale tutaj jest to o tyle
usprawiedliwione, że w wielu przypadkach wygenerowany komputerowo obraz był
jedynym sposobem na w miarę wiarygodne przedstawienie imponujących budowli czy
panoram. Może to być też kwestia tego, iż przyzwyczajony jestem do widoków
odrodzeniowej Florencji w formie trójwymiarowych animacji, bo po prostu bardzo
długo i chętnie grałem w wiadomą grę i dlatego teraz łatwiej mi jest przełknąć coś
podobnego na ekranie telewizora. Nie mówiąc już o tym, że niektóre widoczki jak
żywo przypominają te z Assassin’s Creed
2. Całym szczęściem jednak tam, gdzie tylko się da, zastosowano tradycyjne
dekoracje. I wygląda to naprawdę porządnie. Nie jestem może jakimś zapalonym
znawcą i badaczem epoki, ale nie udało mi się dopatrzeć żadnych anachronizmów
czy przekłamań (wyjąwszy te umotywowane fabularnie). Przeciwnie – co i rusz
uważny widz wychwycić może jakieś smaczki i mrugnięcia okiem. To cieszy i robi wrażenie.
Zacząłem od dekoracji, bo to
chyba najlepiej zrealizowany aspekt tej produkcji. Niestety, z pozostałymi jest
już gorzej. Weźmy chociażby fabułę. To, co mi się w niej najbardziej podoba to
oczywiście postmodernistyczne wplatanie w życiorys postaci historycznej jakichś
apokryficznych elementów nadających jej nowy kontekst. W tym przypadku jest to
niestety beznadziejnie pomyślany wątek Synów Mitry – ni to sekty, ni to
tajemnej organizacji – która poszukuje Księgi Liści, manuskryptu kryjącego w
sobie wiedzę mogącą dać jej użytkownikowi władzę nad światem. Ze zrozumiałych
względów Księgą interesuje się także Watykan. Obie frakcje starają się
przeciągnąć Leonarda na swoją stronę, rozumując, że dysponuje on geniuszem
mogącym ułatwić dotarcie do Księgi Liści. Równolegle sam Leonardo stara
się rozwikłać zagadkę swojej matki - kobiety, której, mimo fotograficznej pamięci, nie jest w stanie sobie przypomnieć. Wszystko to strasznie archetypowe i
odtwórcze, szczególnie w stosunku do sami-wiecie-jakiej gry. Jest jedna (żeby tylko jedna, ale jedna szczególnie!) scena
jakby żywcem wyjęta z Assassin’s Creed 2 i
w dodatku osadzona właściwie w identycznym kontekście. Nawet rozwiązanie fabularne jest w zasadzie identyczne. Wszystko to sprawia, że intryga wydaje się strasznie odtwórcza.
Jak już wspomniałem, serial dość
mocno opiera się na realnej biografii Leonarda da Vinci. Na ekranie możemy
zobaczyć, między innymi, proces, w którym oskarżono wynalazcę o sodomię, jego
dzieciństwo i pracę u Andrei del Verocchio, motyw orła, który przysiadł na jego
kołysce, gdy był niemowlakiem i wiele innych anegdot. Bardzo podoba mi się taka
koncepcja remiksowania i twórczego rozwijania biografii osób, które zdołały już
obrosnąć popkulturowymi mitami. Inna sprawa, że w tym przypadku zrobiono to w
sposób co najmniej dyskusyjny. Sam Leonardo jest tu przedstawiony zgodnie z
obowiązującym we współczesnych serialach trendem osadzania rolach głównych
charakterów tyleż charyzmatycznych, co wysoce dysfunkcyjnych społecznie. Od
czasów doktora House’a przez telewizyjny (i kinowy) ekran przewinęły się ich
całe tabuny i Leonardo nie wybija spośród nich właściwie pod żadnym względem.
To typowy Sherlockowo-Iron Manowy samiec alfa, samozwańczy geniusz i wielki
ekscentryk, potrafiący rzucić wszystko dla jakiejś wariackiej popierdółki,
która – oczywiście – pod koniec odcinka okazuje się kluczem do rozwiązania
wszelkich problemów. Nihil novi w tym temacie, niestety. Ja wiem, że popkultura nie
polega na opowiadaniu nowych rzeczy, tylko na opowiadaniu starych rzeczy w nowy
sposób, ale tacy bohaterowie przejedli się chyba już nam wszystkim. Tym
bardziej, że w przypadku Leonarda nie mamy żadnych wyraźniejszych cech w jakiś
sposób indywidualizujących postać, nadających jej unikalnego charakteru – jak,
dajmy na to, fizyczne cierpienie u House’a czy (domniemana) oziębłość emocjonalna
u moffatowego Sherlocka. Główny bohater serialu to chodzący archetyp, może i
atrakcyjny (tak fabularnie, jak i fizycznie), ale rażąco sztampowy.
Interesująco rozwiązano kwestię
homoseksualizmu historycznego Leonarda. Póki co, wśród historyków panuje consensus, że Leonardo raczej gejem był, niż nie był. Przed obejrzeniem serialu bardzo mnie
ciekawiło, w jaki sposób twórcy podejdą do tej kwestii. Z jednej strony –
współczesny odbiorca masowy chyba nie jest jeszcze do końca przygotowany na
otwarcie homoseksualnego głównego bohatera serialu, z drugiej – stacja Starz współprodukowała przecież ostatni
(jak na razie?) sezon serialu Torchwood noszący
podtytuł Miracle Day, a z powodu
zachowania* jednego głównych bohaterów przechrzczonego przez niektórych fanów
na Miracle Gay. Mogło więc być
naprawdę różnie. Koniec końców okazało się, że twórcy serialu poszli na
kompromis i zrobili z Leonardo biseksualistę, co ujawniono w odcinku The Tower, w którym główny bohater
wyraźnie stwierdza, że nie pozwala nikomu, nawet samemu sobie, na
interpretowanie go i osadzanie w sztywnym kontekście. Kwestia seksualności
Leonarda została więc nieco niedookreślona i potraktowana strasznie zachowawczo
(bo wiadomo, że przecięty widz masowy z mniejszym bólem przełknie
biseksualistę, który jest takim bardziej heterykiem z „dodatkiem”, niż
homoseksualistę), zapewne po to, by z mniejszym oporem móc wikłać Leonarda w
różne tradycyjne dla popkultu romanse z płcią odwrotną. Myślę, że nie jest to problem, o jaki trzeba kruszyć kopię,
szczególnie, że twórcy w ogóle mogli zignorować ten aspekt. A tak, mamy kolejnego nieheteronormatywnego bohatera popkultury.
Interesującą – i godną własnego
akapitu – jest kwestia napięć na linii ojciec-syn. Główny bohater, jako dziecko
z nieprawego łoża ma z Piero da Vinci stosunki bardzo skomplikowane. Ojciec
odnosi się do niego z wyraźną pogardą i niemal obrzydzeniem (patrz pierwszy
odcinek), kwestionuje każdą decyzję i każde posunięcie Leonarda, kiedy jednak
życie jego syna jest zagrożone (The Tower)
zaczyna troszczyć się o swojego pierworodnego. Tu scenarzystom wyszła naprawdę
ciekawie zarysowana relacja, oparta na obopólnych pretensjach i braku zaufania,
ale jednak podbudowana jakąś intuicyjną lojalnością. Niestety temu wątkowi
poświęcono relatywnie mało czasu. A szkoda.
Pozostali bohaterowie wypadają
raczej blado, robiąc za tło dla głównego bohatera. Oczywiście, od tej reguły są
wyjątki – bardzo fajnie wypada postać Wawrzyńca Medyceusza, który stara się
rządzić Florencją zgodnie z ideałami wolnomyślicielstwa i ogólnie pojętego
dobrobytu społecznego. Mimo wszystko udało się zrobić z tej postaci coś więcej,
niż ślepego i przygłupiego sponsora Leonarda, głównie dzięki wątkowi walki
Medyceuszy z Watykanem o wpływy we Florencji. Ciekawie – choć strasznie
stereotypowo – wypada też metresa Wawrzyńca, zakochana w Leonardzie Lukrecja
Donati, która jest także szpiegiem na usługach Watykanu. Osobiście bardzo
spodobała mi się też postać Clarice Orsini, żony Wawrzyńca, która nieco zza
kulis chroni interesów swojego męża. Swoje zrobiła też fenomenalna gra aktorska
obsadzonej w tej roli Lary "The Woman" Pulver. Jedną z sympatyczniejszych postaci jest
także Julian Medyceusz, młodszy brat Wawrzyńca – niepozbawiony wad, często
zapalczywy i niekoniecznie lotny intelektualnie, ale jednak bardzo szybko
zdobywający sympatię widza. Zapewne dlatego, że to bardzo szczera, prostoduszna
osoba, która na tle tych wszystkich cynicznych politycznych machinacji wypada
bardzo pozytywnie, trochę jak ostatni sprawiedliwy w zakłamanym świecie, i dlatego kibicujemy mu w jego dążeniach. Nie mogę też nie
wspomnieć o Vanessie, byłej zakonnicy, a obecnej pracownicy karczmy i muzie
Leonarda. Rezolutna, świadoma własnej wartości (i pozycji społecznej) młoda
kobieta także szybko wpada widzowi w oko i kradnie dla siebie większość scen ze swoim udziałem.
Da Vinci’s Demons od samego początku cierpi na permanentny
kryzys tożsamości. Scenarzyści jakby nie potrafili się zdecydować, czy chcą
położyć większy aspekt na autentyczność historyczną i precyzyjną konstrukcję
serialu kostiumowego z nieco większymi ambicjami, czy robią luźny, popkulturowy
remiks, taki z przymrużeniem oka i kompletnie odjechanymi pomysłami. Niby od
początku wiadomo, że serial jest przedstawicielem wariantu drugiego, ale jednak
aspiracje twórcy mieli wyraźnie większe i, niekiedy, te dwie filozofie wyraźnie
się ze sobą gryzą. Nie jest to jakaś wielka wada, bo generalnie konwencja jest
raczej spójna, lekka, przygodowa i naszpikowana bełkotliwą nieco metafizyką – jednak
od czasu do czasu widz obrywa sceną pasującą bardziej do rzetelnego, ambitnego
filmu historycznego, niż radosnego strzelania renesansowymi promieniami z oczu. Długo nie mogłem się przyzwyczaić do angielskiego akcentu, który, z niepojętych dla mnie powodów, stał się w popkulturze wyznacznikiem "historyczności" języka, jakim posługują się bohaterowie. To raczej mocno subiektywne odczucie, bo doskonale pamiętam, jak bardzo podobał mi się włoski akcent w AC2. Czepiłbym się też jednej, szkolnej zdawałoby się, wpadki scenarzystów,
mianowicie – bohaterowie tytułują głównego bohatera mianem „da Vinci” traktując
ten przydomek (znaczący tyle, co „[pochodzący] z Vinci”) jak nazwisko Leonarda.
To oczywiście głupi anachronizm, którego nie udało się uniknąć Danowi Brownowi
w tytule swojej najsłynniejszej powieści, ale szczęśliwie oszczędzili nam tego
twórcy Assassin’s Creed 2. Denerwuje
to tym bardziej, że bohaterowie co chwila powtarzają „Da Vinci to”, „Da Vinci
tamto”, „Nie możemy pozwolić na to da Vinciemu…” i za każdym razem, słysząc to,
zgrzytam zębami.
Scenariusze poszczególnych
odcinków prezentują na ogół przyzwoity, bardzo wyrównany poziom. Wyjątkiem jest chyba tylko The Devil, w którym Leonardo
spotyka samego hrabiego Draculę. Raz, że zawiązanie akcji chyba
najgorsze, jakie kiedykolwiek widziałem w popkulturze, dwa, że zupełnie
niepotrzebnie wrzuca głównego bohatera w zupełnie inną estetykę, niż ta, w
której utrzymany jest cały serial. Pominąwszy jednak tę wpadkę, fabuły prezentowane
widzowi w ramach serialu są bardzo solidne. Jest kilka dominujących wątków
(odkrywanie tożsamości matki Leonarda, poszukiwania Księgi Liści, walka o
wpływy we Florencji) poprzetykanych doraźnymi epizodami (opętanie w klasztorze
z The Prisoner, proces głównego
bohatera w The Tower i tak dalej). To
jest, zdaje się, formuła, którą podejmują współczesne seriale telewizyjne –
rezygnacja z zamkniętej formy każdego odcinka na rzecz długiej, złożonej
intrygi (te doraźne epizody to taka ewolucyjna kość ogonowa, ale też
urozmaicenie głównego wątku). W połączeniu z relatywnie małą ilością epizodów
na sezon wychodzi na to, że Da Vinci’s
Demons to modelowy przykład nowoczesnego serialu telewizyjnego. Bardzo
ładnie widać, jak zmieniło się to medium pod wpływem czynników zewnętrznych i
przemian w trendach popkulturowych. Poza tym, jest to oczywiście całkiem
przyjemny, choć niepozbawiony wad serial przygodowy w ciekawym settingu.
Podejrzewam, że skuszę się na drugi sezon.
_____________________
*generalnie chodziło tam o to, że
omniseksualny dotychczas kapitan Jack Harkness zrobił się znienacka „czysto”
homoseksualny, ale ta notka nie jest odpowiednim miejscem na torchwoodowe
dywagacje, więc tylko tak pokrótce tłumaczę.
Cały czas mam Leonarda w planach, ale cały czas mi jakoś nie po drodze. Po obejrzeniu zwiastunu i zdjęć rozmaitych uznałam, że będzie to coś a la Tudorowie, czyli taki ni pies ni wydra.
OdpowiedzUsuń