fragment grafiki autorstwa Markusa Mayera, całość tutaj. |
Czyli odcinek o muzyce i paru innych sprawach. Pete okazuje się być seksistwoską świnią (nic zaskakującego), Myka zmaga się z daddy issues, zaś Artie pojedynkuje się w tajemniczym, póki co, hackerem, który infiltruje bazy danych Magazynu.
Ale po kolei. Jedna z pierwszych scen odcinka idealnie pokazuje, czym jest Warehouse 13 – oto Pete gra w ping-ponga… ze swoim odbiciem w lustrze Charlesa Lutwidge’a Dogstona (alias Lewisa Carrolla). Scena krótka, ale po prostu świetna, bo dowcipna, nieźle pomyślana i znakomicie podsumowuje klimat całego serialu.
Przez cały odcinek scenarzyści jasno sygnalizują nam jedną ważną z punktu widzenia całego serialu rzecz – nie mają zamiaru wikłać obojga głównych bohaterów w romans. Relacje Pete’a i Myki są kompletnie aseksualne, bohaterowie zachowują się raczej jak rodzeństwo, niż potencjalni kochankowie. I całe szczęście, bo formułę „ona, on, nadprzyrodzone zagadki, wielki romans współpracowników” w tego pokroju serialach widzieliśmy już zdecydowanie zbyt wiele razy. W ogóle, jeśli chodzi o relacje pomiędzy bohaterami to w Warehouse 13 skupiają się właśnie na takich siostrzańsko-braterskich relacjach (w dalszych sezonach mamy to samo w przypadku Claudii i Jinxy’ego), co jest akurat odświeżającym powiewem świeżości po tych wszystkich skomplikowanych związkach z innych paranormalnych procedurali. Zresztą, wszystkie fanki serialu zgodzą się ze mną, że jeśli chodzi o Mykę, jedyną osobą, z jaką mogłaby się związać jest tylko i wyłącznie H.G. Wells i żadna inna opcja nawet nie wchodzi w grę. Ale nie uprzedzajmy wypadków…
Wspomniałem o seksizmie Pete’a i w tym odcinku widać go wyraźnie, szczególnie w interakcjach z Bonnie Belski – atrakcyjną agentką FBI, której śledztwo wplątuje się w poszukiwania artefaktu przez agentów Magazynu. Scenarzyści w osobie agenta Lattimera wykreowali postać emocjonalnie niedojrzałą, owładniętą kompleksem Piotrusia Pana, przez co jego „końskie zaloty” są dość usprawiedliwione charakterologicznie. Nie powiem, by była to najbardziej lubiane przeze mnie oblicze tej w sumie bardzo sympatycznej postaci, szczęśliwie nie pojawia się ono jakoś specjalnie często. Rzecz ciekawa – choć na przestrzeni odcinka Pete wyraża zainteresowanie kilkoma przedstawicielkami płci pięknej (oprócz agentki Belski jest też sekretarka z firmy fonograficznej) to nigdy nie pozwala sobie na dwuznaczne uwagi pod adresem swojej partnerki. Z jednym wyjątkiem – gdy Myce nie udaje się zatrzymać jednej z podejrzanych. Agentka Magazynu identyfikuje jej płeć podczas walki w zwarciu, co nie umyka uwadze Pete’a, który całą sytuację komentuje pytaniem „Zmacałaś balony?”. O coś takiego można by zapytać brata albo kumpla. Albo, w żartach, siostrę. Pete nie traktuje w tym przypadku Myki jako stronę bierną zajścia (a jego seksistowskie uwagi zazwyczaj, jak to w przypadku tego typu komentarzy, uprzedmiotawiają kobietę), tylko czynną (co stawia ją potencjalnie na równi z nim). Niby nic, ale jednak wiele mówi o wzajemnych stosunkach pomiędzy tymi bohaterami.
W międzyczasie Artie namierza infiltrującego Magazyn hackera. Wszystkie tropy prowadzą do Waszyngtonu, zaś głównym podejrzanym staje się Daniel Dickinson, były przełożony Pete’a i Myki. Artie bierze więc pod pachę swoją torbę Mary Poppins i rusza do D.C.. Na miejscu okazuje się oczywiście, że tajemniczy hacker znowu go wykiwał, jednak pomiędzy Artiem i Dickinsonem dochodzi do niestałego rozejmu. Leena natomiast, jak to Leena – snuje się bez większego sensu po Magazynie, robi sarnie oczy i zatroskaną minkę. Aż dziwne, że wśród plejady tak barwnych i charakterystycznych postaci trafiła się taka charakterologiczna wydmuszka. W dodatku scenarzyści kompletnie zaniechali jakichś prób pogłębienia postaci, czy to przez dodanie backgroundu fabularnego, czy choćby uwikłanie w jakieś wątki poboczne. Akurat postać Leeny to jeden z nielicznych ewidentnych minusów tego serialu.
Sama sprawa, jaką zajmują się bohaterowie pokazuje kilka ciekawych rzeczy. Dowiadujemy się, że artefakty nie muszą być powiązane z jakimiś ikonicznymi postaciami historycznymi (tutaj „twórcą” artefaktu jest fikcyjny muzyk Eric Marsden), nie muszą być nawet namacalnymi przedmiotami – w tym przypadku artefaktem jest nagranie muzyczne. Fabuła cierpi na kilka wad konstrukcyjnych. Najbardziej razi sposób, w jaki bohaterowie identyfikują kompozytora problematycznego utworu, mianowicie – Pete zauważa, że podobnej muzyki słuchał jego tata. Ewidentna deus ex machina, w dodatku użyta kompletnie bezsensownie, bo nieumotywowana zupełnie niczym, zaś sam proces identyfikacji można było przeprowadzić sensowniej – choćby Artiem, który wykorzysta jakiś Superwydajny Program Do Rozpoznawania Ścieżek Muzycznych (do czego już się zresztą przymierzał, nim nie ubiegł go deus ex Pete). Sama historia opowiada o złamanym przez życie kompozytorze, któremu odebrano cały dorobek. Jak to w Warehouse 13, jest sentymentalnie, ale nie kiczowato. Intryga rozwiązuje się zaskakująco spokojnie, punkt kulminacyjny gdzieś umyka na rzecz statycznego epilogu, w którym bohaterowie stają przed pewnym dylematem – czy cel, do jakiego dążą napadający na banki przestępcy usprawiedliwia ich działania? Bohaterowie ostatecznie zostawiają ich samym sobie de facto odmawiając odpowiedzi na to pytanie, a szkoda, bo pociągnięcie tego dylematu fajnie pogłębiłoby fabułę odcinka. Ale i tak nie jest źle. A rzekłbym, że wręcz przeciwnie.
Brak komentarzy :
Prześlij komentarz