fragment grafiki autorstwa Bartolomeo Veneziano, całość tutaj. |
O moim zachwycie nad Warehouse 13 już raz pisałem. Ale dla mnie to za mało. Inspirując się ninedin i jej (ostatnimi czasy niestety jakby zarzuconą) praktyką niesamowicie celnego i niesamowicie ciekawego analizowania poszczególnych odcinków StarGate SG-1 postanowiłem uruchomić podobny cykl, w którym zajmę się kolejnymi odcinkami tego, jednego z najciekawszych seriali telewizyjnych ostatnich lat. Gdyby ktoś potrzebował jakiejś dodatkowej zachęty do lektury najbardziej doctorowego serialu telewizyjnego poza Doctorem Who, odsyłam do mojej poprzedniej notki. A teraz, nie przedłużając…
Zaczyna się w muzeum, gdzie Myka Bering, agentka Secret Service robi ostatni przegląd obiektu, w którym ma odbyć się impreza dla najwyżej postawionych dygnitarzy państwowych z samym prezydentem na czele. Scena ta bardzo fajnie pokazuje charakter bohaterki – metodyczna profesjonalistka o analitycznym umyśle, która zajrzy w każdy kąt, dopnie wszystko na ostatni guzik i nie da sobie w kaszę dmuchać. W kontraście do niej jawi nam się niesforny, nieco zdziecinniały Pete Latimer, którego widzimy kilka chwil później, gdy spławia niezbyt rozgarniętą dziewczynę, z którą spędził noc. Dowiadujemy się, że bohaterowie niespecjalnie się lubią, zaś Pete od czasu do czasu miewa przebłyski intuicji i „widzi aury”. Myka natomiast - jakkolwiek dziwnie by to nie brzmiało - braki w intuicji nadrabia spostrzegawczością. Oczywiście konstrukcja odcinka od samego początku wyraźnie nam sugeruje, że ta dwójka będzie głównymi bohaterami odcinka i widz może ulec pierwszemu wrażeniu, że mamy tu do czynienia ze zwyczajowym patentem na interakcje dwóch bohaterów o skrajnie odmiennych osobowościach. Niby tak, ale sprawa jest zdecydowanie bardziej skomplikowana. Nie, spokojnie, to nie są klony Muldera i Scully. Zarówno Myka, jak i Pete potrafią wyjść poza grube krechy charakterologiczne, w jakie wpisuje je konwencja, za co zresztą cześć i chwała scenarzystkom.
Ale wróćmy do akcji. Okazuje się, że nadzorowana przez Secret Service uroczystość zostaje przerwana przez jednego z archeologów, którego jakiś czas wcześniej użarł w palec aztecki bożek, przez co nieborak zostaje opętany przez mroczne siły. Podczas gdy Myka zajmuje się obezwładnieniem nawiedzonego przez złe moce nieszczęśnika, Pete instynktownie łączy jego zachowanie z „krwawieniem” azteckiego bałwana. Niewiele myśląc, wynosi dziwaczny artefakt poza zasięg postronnych i dosłownie wpada na Artiego Nielsena – agenta Magazynu 13, który przybył na miejsce w celu zneutralizowania niebezpiecznego artefaktu. Artie sprawnie przechwytuje azteckiego bożka i znika równie szybko, co się pojawił, zostawiając cały galimatias samemu sobie. Cała afera kończy się na szczęście bezkrwawo – Myka dostaje pochwałę za przytomne działanie w obliczu zagrożenia, Pete natomiast ostrą burę za irracjonalne (z punktu widzenia przełożonych) zachowanie.
Wieczorem tego samego dnia u obojga bohaterów pojawia się enigmatyczna pani Frederic, którą moja znajoma fanka serialu określa mianem Batmana Magazynu 13. Pani Frederic nosi tweedowe żakiety, okulary w grubej oprawie, wyraża się tajemniczo, acz autorytarnie i najwyraźniej posiada umiejętność niespodziewanego pojawiania się i znikania za plecami rozmówców, która kojarzy mi się trochę z Igorami Pratchetta. Za jej pośrednictwem bohaterowie otrzymują rozkaz udania się do jakiejś zabitej dechami dziury w Południowej Dakocie, gdzie od tej chwili będą pracować. Na miejscu okazuje się, iż nowym miejscem pracy naszych ex-agentów Secret Service jest gigantyczny gabinet osobliwości, którego nadzorcą jest nie kto inny, jak Artie. I tu się zaczyna właściwa akcja. Pete i Myka poznają podstawy działania Magazynu – gigantycznej graciarni dla przedmiotów przesiąkniętych bliżej nieokreśloną mistyczną mocą (początkowo scenarzyści starają się dość kaleko tłumaczyć sposób działania artefaktów, szczęśliwie jednak szybko zarzucają ten pomysł). Jako nowo mianowani agenci Magazynu Pete i Myka mają za zadanie odszukiwać i zabezpieczać tego typu przedmioty.
Samo wdrażanie naszych bohaterów w zasady funkcjonowania Magazynu są chyba najlepszą częścią odcinka. Począwszy od piłki do rugby, która najwyraźniej obleciała całą ziemię dookoła, nim łomotnęła w Magazyn, poprzez Ariego niosącego na ramieniu Tajemniczy Przyrząd Do Kastrowania Niebacznych, aż po wycieczkę między półkami Magazynu - wszystko, co widzimy i słyszymy utwierdza nas przekonaniu, że opuściliśmy bezpieczne ramy uporządkowanego świata na rzecz twilight zone. Wielki plus dla scenarzystów za zabawę steampunkową stylistyką i zacięciem do wikłania w uniwersum serialu postaci historycznych. Agenci Magazynu wyposażeni są w ogłuszacze zaprojektowane przez Teslę. Rozumiecie, takie częściowo szklane, strzelające niebieskimi iskrami. Wow! W dodatku dostają niepsujące się, niemożliwe do zagłuszenia komunikatory audiowizualne pomysłu Phila Farnswortha. Wszystko utrzymane w oldschoolowej stylistyce, która bardzo szybko staje się clou całego serialu.
Bohaterowie mają duży problem z zaakceptowaniem osobliwego „awansu” – szczególnie Myka, bo niezwykła natura Magazynu zdaje się przemawiać do chłopięcej wrażliwości Pete’a. Akcja na chwilę zwalnia, by trochę lepiej przedstawić bohaterów. Dowiadujemy się, że Pete miał problemy z alkoholem i obwinia się o śmierć ojca, natomiast Myka zmaga się z daddy issues i tajemniczą (dla widzów, bo bohaterowie serialu zdają się być doskonale poinformowani) sprawą „Denver” w której zginął jej partner i kochanek. Poznajemy też Leenę, właścicielkę pensjonatu, który zamieszkują agenci, także zresztą powiązaną z Magazynem.
Druga część odcinka skupia się na pierwszej wspólnej sprawie naszych bohaterów – rozwiązaniu zagadki, w którą wplątany jest artefakt o nieustalonej jeszcze naturze. W toku dochodzenia Pete i Myka muszą się nauczyć współpracować i ufać sobie nawzajem. Nie oszukujmy się – motyw niechętnej współpracy, która ewoluuje w przyjaźń i wzajemny szacunek nie jest niczym nowym, tu jednak udało się rozegrać go w sposób niebudzący zażenowania. W dodatku okazuje się, że Myka umie wyjść poza podręcznikowy sposób prowadzenia dochodzeń (dzwoni do znajomej pracownicy służb specjalnych w celu nieoficjalnego uzyskania informacji o jednym z podejrzanych), natomiast Pete, mimo beztroskiego podejścia do życia, potrafi wziąć odpowiedzialność za toczące się wokół niego wydarzenia.
Sama sprawa jaką rozwiązują świeżo upieczeni agenci Magazynu obraca się wokół spinki Lukrecji Borgii, która ma wpływ na samotnych ludzi (głównie kobiety w średnim wieku). Dowiadujemy się, że poszczególne artefakty przyciągają określone osobowości, zaś cała historia ma silny obyczajowy rys. To kolejny znak rozpoznawczy Warehouse 13 i element indywidualizujący serial na tle innych nadprzyrodzonych procedurali. Warehouse 13 to w gruncie rzeczy serial o ludziach – ich marzeniach, lękach, nadziejach i aspiracjach, które za pośrednictwem artefaktów niespodziewanie zaczynają się ziszczać. Wszystko to z majaczącym się w tle morałem „Uważaj, czego sobie życzysz”. W gruncie rzeczy to bardzo ciepły serial, pokazujący, że Zło, to na ogół skrzywdzone Dobro, z własnym strachem można walczyć, zaś najbliżsi są w stanie wybaczyć bardzo wiele, jeśli tylko wyraża się szczerą chęć poprawy. Sentymentalne? Jeszcze jak! Ale to właśnie ten familijny wręcz wydźwięk sprawia, że Doctor Who ogląda się z taką przyjemnością i zapałem. W tym przypadku działa to równie dobrze.
Tak się powinno kręcić piloty seriali. Bohaterów poznajmy za pośrednictwem ich działań, nie nudnych rozmów, akcja gna na złamanie karku, błyskotliwe żarty przywołują uśmiech na twarze widzów, zaś niektóre gagi (Artie przekupujący Pete’a ciasteczkami, pryzma kompostu, na którą wspina się Myka w poszukiwaniu zasięgu, uwaga Myki o odznakach) autentycznie śmieszą, nawet mimo prostoty (lecz nie prostackości). I choć aktorzy nie do końca jeszcze łapią konwencję serialu, starając się grać dość powściągliwie, a niektóre sceny istotnie się dłużą (kompletnie zbędny wątek z portfelem Houdiniego), to jednak odcinek zachęca do dłuższego romansu z serialem.
Brak komentarzy :
Prześlij komentarz