niedziela, 6 stycznia 2013

Amerykański koszmar

fragment grafiki autorstwa Anthony'ego Petrie, całość tutaj.
American Horror Story to najprawdopodobniej najambitniejszy amerykański projekt telewizyjny ostatnich lat, co ciekawe, osadzony w tak nieambitnym, zdawałoby się, gatunku filmowym, jakim jest horror. Pierwszy sezon był znakomitym współczesnym dramatem rodzinnym osadzonym w konwencji opowieści o nawiedzonym domu i karnawałem horrorowych archetypów w znakomitej obsadzie i z przemyślanym, inteligentnym scenariuszem. Mnie, horrorowemu sceptykowi, oglądało się to po prostu pysznie. Drugi sezon – opowiadający inną historię z innymi bohaterami – jest, choć trudno w to uwierzyć, jeszcze bardziej udany. I choć z napisaniem tej notki powinienem poczekać do zakończenia sezonu, to jednak nie wytrzymałem, bo mam o American Horror Story: Asylum tyle rzeczy do napisania, że najlepiej zacząć od razu. Z góry ostrzegam o spoilerach wagi lekkiej i średniej.

Przede wszystkim – cudowna metatekstowość całości. AHS:A to właściwie nie horror, a rollercoaster wątków, motywów, nawiązań i archetypów, jakimi obrósł gatunek grozy przez wszystkie lata swojego istnienia. Moje pierwsze skojarzenia z tym serialem to Sucker Punch i Carnivale. Z tym pierwszym serial łączy się miejscem (szpital psychiatryczny) i czasem akcji (powojenna Ameryka), a także odważną postmodermą i ogólnym klimatem niektórych fragmentów. Z Carnivale serial łączy się niejakim podobieństwem niektórych wątków i osobą Clei DuVall wcielającej się w jedną z postaci trzecioplanowych.

Jako się rzekło, akcja serialu toczy się w ośrodku dla obłąkanych Briacliff roku pańskiego 1964, którym zarządza despotyczna siostra Jude (w tej roli absolutnie fenomenalna Jessica Lange). Wydarzeniem zawiązującym akcję jest przetransportowanie na teren szpitala oskarżonego o serię bestialskich mordów na młodych kobietach Kita Walkera (Evan Peters). Ostatnią ofiarą mordercy ochrzczonego przez prasę przydomkiem Bloody Face była czarnoskóra małżonka Kita. Mężczyzna utrzymuje, że nie on jest odpowiedzialny za śmierć kobiet, a jego żona została uprowadzona przez istoty pochodzenia pozaziemskiego. Tropem Kita Walkera podąża dziennikarka Lana Winters (Sarah Paulson) mająca nadzieję na soczysty materiał o psychopatycznym zabójcy, który otworzy jej drzwi do świata wielkiego dziennikarstwa. Wskutek zbyt natrętnych prób dostania się na teren ośrodka Lana zostaje w nim uwięziona przez siostrę Jude, która wyraźnie nie życzy sobie, by cokolwiek dziejącego za murami Briacliff wydostało się na zewnątrz. Szantażując życiową partnerkę Lany zakonnica zmusza dziennikarkę do pozostaniu w ośrodku w charakterze pacjentki. Tymczasem w placówce pojawia się doktor Oliver Therdson (Zachary Quinto), psycholog sądowy mający za zadanie ocenić poczytalność Kita Walkera. Niejako na uboczu całego tego galimatiasu doktor Arthur Arden (James Cromwell), lekarz-rezydent w Briacliff prowadzi przerażające eksperymenty na ludziach. Dodajmy do tego słodką i niewinną siostrę Mary Eunice (Lily Rabe), która zostaje opętana przez potężnego demona i rozgrywający się równolegle wątek współczesny, mocno wstrząśnijmy i zobaczmy, jak to się skończy. Z góry ostrzegam, by nie sugerować się nazwiskami aktorów i rolami, w jakie wcielali się poprzednim razem, bo bardzo łatwo można pobłądzić na fabularnych manowcach. Poza sporą częścią obsady oba sezony nie mają ze sobą nic wspólnego, o czym nietrudno zapomnieć, bo powracającym na plan aktorom udało się wykreować skrajnie odmienne postaci od tych, w jakie wcielali się w pierwszym sezonie.

Wspomniałem, że serial to w istocie korowód charakterystycznych dla filmów grozy archetypów – i naprawdę trudno znaleźć jakiś ważniejszy horrorowi motyw, który zostałby tu pominięty. Mamy nawiedzone miejsce, w którym rodzi się zło (Briacliff), seryjnego mordercę (Bloody Face), doktora Frankensteina i monstra (dr. Arden), demoniczną zakonnicę, opętania, kosmitów, spacerującą korytarzami szpitala Kostuchę i… brakuje chyba tylko Wielkich Przedwiecznych, ale zostało jeszcze kilka odcinków, więc może jeszcze się pojawią. No, i nie ma też duchów, ale duchów to w poprzednim sezonie mieliśmy aż za dużo. Jest to jednocześnie największa zaleta i wada filmu. Zaleta – bo dla koneserów będzie to smakowita intertekstualna uczta. Wada – bo przez to przeładowanie motywami cierpi spójność całości i trudno brać tę opowieść na poważnie, bo to po prostu trochę za wiele, żeby dało się bezstresowo zawiesić niewiarę. Już w pierwszym sezonie bardzo przeszkadzała mi absurdalna ilość duchów nawiedzających dom, w którym toczy się akcja. Tutaj wrzucenie do jednego worka kosmitów, demony, zdeformowane monstra i psychopatycznego mordercę to było jednak o jakieś dwa motywy za dużo. Mnie, osobę raczej bojaźliwą i podatną na wszelkie horrorowe bodźce ten serial w ogóle nie przestraszył (poza ciarkogennym intrem). Ale też nie oglądam go po to, żeby się bać.

AMS:A, podobnie jak pierwszy sezon, stoi postaciami – są one wspaniale przedstawione, wiarygodnie nakreślone, interesujące charakterologicznie i bardzo dobrze zagrane. Ostatni raz tak dobrze skrojone sylwetki bohaterów widziałem chyba w The Fades. Postaci pierwszoplanowych jest dość dużo, ale każda z nich dostaje dokładnie tyle czasu antenowego, ile powinna. W serialu nie ma bohaterów jednoznacznie złych, czy dobrych – wszyscy są w jakiś sposób skrzywieni, czy to przez mroczną przeszłość, czy to przez obecne wydarzenia. Zdecydowanie wybija się postać siostry Jude, byłej piosenkarki, która odpowiedzialna jest za wypadek samochodowy, w którym zginęła mała dziewczynka. Może to kwestia brawurowej gry aktorskiej Jessiki Lange (która przebija swoją rolę z poprzedniego sezonu), ale fragmenty z udziałem tej bohaterki ogląda się zawsze z zachwytem. Świetnie prezentuje się też historia oscylującego na granicy załamania nerwowego Kita Walkera czy wątek Lany Winters.

W ogóle w AHS:A udało się ciekawie poruszyć wiele wątków związanych z rasizmem, dyskryminacją kobiet czy prześladowaniem osób homoseksualnych. Cały serial opowiada o silnych postaciach kobiecych, które są w jakiś sposób upodlone przez patriarchalną rzeczywistość. Siostra Jude może wydawać się panią na włościach swojego ośrodka, dopóki na arenę wydarzeń nie wkroczy Timothy Howard, wprawdzie bardzo szanujący zakonnicę, ale – jak się później okaże – traktujący ją w najlepszym wypadku jak zaufaną służkę. Lana, która musi zostać w ośrodku, inaczej jej orientacja zostanie ujawniona, co z pewnością złamałoby karierą zarówno jej, jak i jej życiowej partnerce, będącej nauczycielką. Nimfomanka Shelley traktowana przez personel zakładu jako seksualna zabawka. Nawet siostra Mary opętana zostaje przez demona płci męskiej. W tym ujęciu Asylum to serial de facto feministyczny, ponieważ pokazuje, jak silne kobiety zmuszone są podjąć walkę w świecie, gdzie władzę mają mężczyźni i ponoszą w niej tak zwycięstwa, jak i porażki. W szerszym kontekście serial opowiada o wykluczonych, niepasujących do „normalnego” społeczeństwa, bo są indywidualistami/homoseksualistami/niezależnymi kobietami, więc trzeba ich wsadzić do domu wariatów, żeby swoim jestestwem nie prowokowali normalnych ludzi, a sprawiedliwi tego świata mogli spać spokojnie.

Zatrzymam się na moment przy wątku Lany, bo to jeden z mocniejszych aspektów tej produkcji. Bohaterka w pewnym momencie zmuszona jest do podjęcia „leczenia” swojego homoseksualizmu metodą stymulacji bezpośredniej, co dało nam chyba najbardziej wstrząsającą, obciążającą emocjonalnie (także ze względu na znakomitą rolę Sary Paulson) scenę w całym serialu, która pozostaje w pamięci na długo. Szczególnie w kontekście przyszłych wydarzeń, które przydają jej upiornej dwuznaczności, no, ale to jest już strefa spoilerów ścisłych i naprawdę polecam przyjrzeć się temu samemu.

Uwielbiam nadprzyrodzone opowieści osadzone w jakichś charakterystycznych okresach historii (między innymi stąd moje uwielbienie dla Carnivale) i trzeba przyznać, że w AHS:A wybór był mistrzowski. Oto bowiem zanurzamy się w czasach tuż przed rewolucją obyczajową, ekspansją kultury hippisowskiej w znacznym stopniu rozluźniającej purytański gorset krępujący obywateli Stanów Zjednoczonych od zarania tego kraju, przed wysłaniem pierwszych ludzi na Księżyc, gdy kosmos jawił się jeszcze jako niezbadana otchłań wypełniona przeraźliwymi lovecraftowskimi monstrami. Cała ta otoczka, kostiumy, dekoracje – kawał świetnej roboty. Podobnie technikalia. Naturalistyczna kamera i subtelne filtry graficzne nadają tej opowieści tak potrzebnego w tego typu opowieściach realizmu. Szczególnie podobała mi się jedna ze scen rozmowy siostry Jude z byłym więźniem w Aushwitz – wszystko zrealizowane na jednym ujęciu, kamera pływa po całym planie, robiąc zbliżenia to na lustro, to na twarze rozmówców, to na przedmioty nawiązujące do tematów, jakie poruszają w konwersacji. Piękna rzecz.

Choć pierwszy sezon American Horror Story był znakomitym widowiskiem telewizyjnym utrzymanym w konwencji horroru, drugi sezon jest znacznie lepszy pod niemal każdym względem. I choć do jego zakończenia pozostało jeszcze nieco czasu (w chwili, w której piszę te słowa mamy przed sobą jeszcze trzy odcinki) to twórcy musieliby naprawdę się postarać, by zepsuć to, co udało im się do tej pory wypracować. Szanse na to są niewielkie, ale nie można zapominać, że poprzednim razem prawie im się udało…

5 komentarzy :

  1. Całej nie czytam, bo sobie wrażeń z drugiego sezonu nie chcę zepsuć. A wkrótce zagości na ekranie, bo pierwszy sezon do końca dobiega :)
    Polecam i ja!

    OdpowiedzUsuń
  2. ojej, a ja nie mogę przeczytać, bo nie oglądałem jeszcze.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. W sumie, jak tak teraz czytam, to spokojnie możesz, bo większych psujek fabularnych nie ma.

      Usuń
  3. Z zakończeniem pierwszego sezonu miałem problem. Liczy się pierwsze wrażenie, a moje pierwsze wrażenie było takie, że bardziej spier..lić tego nie można było.
    Później dopiero przyszła refleksja o puszczaniu oczka do widza, przerysowanie i tym podobne. Niestety ja tego nie wychwyciłem za pierwszym razem i niesmak mi został. Mam nadzieję, ze końcówka drugiego sezonu będzie na podobnym poziomie jak cały sezon.

    Po ostatnim odcinku widać, że twórcy zamykają wątki. Dr Arden i jego eksperymenty, siostra Eunice i Szatan. Przez trzy odcinki może się dużo wydarzyć mam nadzieję, że nie za dużo.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Ostatni odcinek (w sensie - dziesiąty) to było w ogóle cudo, ze skokami przez rekina co kilkanaście minut i musicalową wstawką, którą oglądałem z opuszczoną szczęką i przewijałem ze trzy razy, nim podjąłem dalszą lekturę epizodu.

      Usuń

Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...