fragment grafiki autorstwa Dustina Weavera, całość tutaj. |
Jako, że to już ostatnia tegoroczna notka, pomyślałem, że warto by było za jej pomocą ująć cały dotychczasowy dorobek bloga w swoistą klamrę. Wbrew tytułowi tej „platformy tekstowej” dotychczas serwowałem notki raczej słabo klasyfikujące się do kategorii mistycyzmu, nawet mistycyzmu popkulturowego. Problem polega na tym, że jest to temat bardzo kontrowersyjny, dotykający bezpośrednio mojego światopoglądu, który jest egzotyczny nawet dla osób jak najbardziej świadomych popkulturowo. Być może ktoś poczuje się urażony czytając poniższy manifest, ale trudno. Nie da się ugotować popkulturowego omleta, nie rozbijając po drodze kilku głów. To znaczy - jajek.
Jezus Chrystus nie sprawił, że stałem się dobrym człowiekiem. Doctor Who – tak. Nie oznacza to, iż wierzę w Doctora Who tak, jak niektórzy w Jezusa Chrystusa. W przeciwieństwie do ludzi preferujących tradycyjne formy religijne, ja nie potrzebuję świadomości, że folklor, jakim się posługuje ma jakiekolwiek znamiona prawdziwości. Opowieść nie musi być prawdziwa – najważniejsze, by była dobra, propagowała dobre memy i nie robiła krzywdy ludzkim umysłom. Opowieść o Jezusie Chrystusie jest dobra, dlatego przetrwała tysiąclecia (choć, rzecz jasna na przestrzeni dziejów była retconowana, uzupełniana i wzbogacana, by nie straciła na aktualności – proces ten trwa zresztą po dziś dzień), opowieść o Doctorze Who – niespełna pięćdziesiąt lat, ale przecież wszystko jeszcze przed nią. Różnica pomiędzy nimi polega na tym, że nikt nigdy nie traktował Doctora Who jak świętość, a co za tym idzie – nikt nigdy nie zabijał w imię Doctora Who. Tym właśnie różni się popkultura od religii – zapewnia przeżycia mistyczne bez krępującego dogmatyzmu.
Od dłuższego czasu we wszelkich kwestionariuszach i ankietach w rubryce religia uparcie wpisuję „Mistycyzm Popkulturowy”, choć ten termin pasuje tam równie dobrze, co „ateizm”. Kultura popularna stanowi dla mnie wyciąg tego, czego większość ludzi szuka w religii – mistycznych doznań. Przyjmując komunię świętą nie odczuwam niczego. Oglądając sławną scenę śmierci Mufasy z „Króla Lwa” serce mi wali, a oddech przyspiesza. Podobnie jak słuchając finału rock opery „The Human Equation”. Czytając ostatni rozdział „Gry Endera”. To przeżycia daleko bardziej mistyczne niż wszystko, co kiedykolwiek był w stanie ofiarować mi kościół (którykolwiek). Czuję. Potwierdzam swoje człowieczeństwo prawidłowo reagując na stymulujące mnie bodźce, które sprawiają, że przejmuję się fikcyjnymi zdarzeniami i fikcyjnymi postaciami – jednocześnie cały czas mając świadomość ich nieprawdziwości. Nikt mi nie każe wierzyć, że Doctor Who istnieje naprawdę. Nie jest mi to do szczęścia potrzebne. Ale nie przeszkadza mi to przeżywać, truchleć ze strachu, cieszyć się, śmiać, płakać, przeżywać. Religia nie ma z tym szans. Najmniejszych.
Religia nie jest jednak tylko i wyłącznie agregatem mistycznych doznań – to zaledwie czubek metafizycznej góry lodowej. Mamy przecież jeszcze kilka innych funkcji – na przykład społeczna. Religia jest jedną z płaszczyzn, na gruncie której tworzymy więzi międzyludzkie utrzymujące społeczeństwa we w miarę zwartej całości. Ale i tu kultura (zwłaszcza kultura popularna) już dawno przejęła tę rolę. Nikt nie dyskutuje o różnicach w tłumaczeniu Biblii, dogmatach czy implikacjach kolejnej papieskiej encykliki – za do wszyscy żywo komentują kartonową śmierć Hanki Mostowiak. Tak – nie Jezus Chrystus, nawet już nie Karol Wojtyła, a śp. Hanka Mostowiak łączy Polaków. Wstrząsające, czyż nie?
W przeciwieństwie do większości ludzi, nie odczuwam potrzeby istnienia koncepcji Demiurga jako kogoś realnego, istniejącego w rzeczywistości (choćby i dla nas nieosiągalnej). Potrafię jednak zrozumieć taką potrzebę u innych ludzi, dlatego nie nawołuję do jej porzucenia. Przeciwnie – w im więcej rzeczy będziemy wierzyć, na im więcej sposobów przekształcimy nasze umysły, tym w konsekwencji ciekawsze rezultaty otrzymamy. Rzecz rozbija się o to, że ludzie odwracają się od naszych zinstytucjonalizowanych, ściśle zhierarchizowanych, opartych na pustych rytuałach formach religijnych i podążają ku bardziej egzotycznym formom wiary kuszącymi nas eterycznością i prawdziwą duchowością, jakiej próżno szukać w zimnych kamiennych katedrach czy na klęczniku przed ołtarzem. A przecież nie musimy szukać takiej duchowości na wschodzie, zamiast zgłębiać tajniki buddyzmu czy którejś z popularnych sekt – możemy poświęcić się mistycyzmowi popkulturowemu, którego zalety wymieniłem wyżej. Popkultura jako religia 2.0 – to się może wydawać, delikatnie mówiąc, mocno ekstrawaganckie. Ale, widzicie, ja naprawdę w to wierzę. Nie w Doctora Who czy Obi Wana Kenobiego – ale w tę strukturę. W mistycyzm bez religii, w duchowe przeżycia bez sprzedawania duszy temu, czy innemu bogu. Stąd też ten blog, stąd też i ta notka. Myślę, że spora część (przeważająca większość?) czytelników Mistycyzmu Popkulturowego również wyznaje podobny etos, nawet jeśli równolegle funkcjonują jako teiści czy choćby agnostycy.
***
Kiedy, na samym początku tego roku, przyjmowałem założenie pisania jednej notki tygodniowo, nie bardzo wierzyłem, że uda mi się go dotrzymać. Tymczasem okazało się, że to możliwe – mobilizacja i pewne poczucie obowiązku sprawiły, że w każdą niedzielę można było dopatrzyć się tu nowej notki – czasem dłuższej, czasem krótszej, czasem mniej lub bardziej udanej, czasem mniej lub bardziej ciekawej. Ale jednak. Sam jestem zaskoczony. Choć niekiedy trudno mi było wymyślić jakiś nośny temat, to w tym momencie uświadamiam sobie, że mam jeszcze mnóstwo rzeczy do powiedzenia, masę trendów do przeanalizowania, terabajty kontentu do opisania i sterty felietonów do skomentowania. I wciąż będę to robił, o ile czas i warunki mi na to pozwolą. Skoro udało mi się dotrzymać regularnego publikowania notek w kończącym się właśnie roku, to myślę, że i kolejny nie będzie pod tym względem jakoś gorszy.
Prowadzenie tego bloga stanowiło – i nadal stanowi – dla mnie olbrzymią przyjemność, choć po cichu liczyłem na większe grono komentujących czytelników i ciekawe dyskusje pod notkami. Ze wstydem przyznam, że czasem naprawdę ostro jechałem w notkach po bandzie chcąc niejako sprowokować dyskusję „pod spodem.” Szkoda, że się nie doczekałem, ale kończę już, bo nie ma nic bardziej żałosnego, niż bloger żebrzący o komentarze. A zatem, nie przedłużając – życzę Wam wesołej zabawy sylwestrowej i oby 2012 rok obfitował w jak najwięcej jak najciekawszych wydarzeń popkulturowych. Do przeczytania w Nowym Roku!
Misiael, nie wiem, czy to znasz, ale mi się natychmiast skojarzyło. Koleś zaczął oglądać Doktora bo syn strasznie się wciągnął i po krótkim czasie stwierdził, że jest on najlepszym kandydatem na Boga, jaki istnieje. I podał trzy przekonujące powody.
OdpowiedzUsuńhttp://www.cracked.com/blog/how-dr.-who-became-my-religion
Nie znałem, świetne! Dzięki za cynk.
OdpowiedzUsuń