fragment grafiki autorstwa Matta McKendricka, całość tutaj. |
Dziś notka autotematyczna, choć może nie do końca, bo jednak o popkulturze, a konkretniej – ważnym i stosunkowo często na tym blogu poruszanym jej elemencie, czyli remiksach. Ale do rzeczy.
Od pewnego czasu nosiłem się z napisaniem powieści, której koncept nawiedził mnie raz i mocno trzyma do tej pory, bo jego założenia – choć karkołomne – wydawały mi się wtedy zachwycające. Otóż umyśliło mi się przeniesienie Nowego Testamentu we współczesne realia – historia Jezusa Chrystusa urodzonego i wychowanego na początku XXI wieku. Ziarno pomysłu momentalnie zaczęło kiełkować i wypuszczać kolejne pąki. Remiksowanie ikonicznych scen z życia Zbawiciela przy modernistycznej składowej – rany, jaki to idealny w swej prostocie pomysł!
Ideologicznie załatwiłbym to w dyplomatyczny sposób – element, nazwijmy to, nadprzyrodzony przedstawiony byłby za pośrednictwem drobnych, choć efektownych cudów, które można przyjąć na wiarę, ale też im zaprzeczyć. W ogóle, podczas pisania planowałem przyjąć bardzo liberalny obraz Jezusa – tak, by mógł on być zarówno sprytnym oszustem, szaleńcem, jak i prawdziwym Synem Człowieczym. Czytelnik sam, w zależności od poglądów, mógłby sobie wybrać, czy moja hipotetyczna powieść jest „Demaskatorskim dziełem ujawniającym prawdę o Chrześcijaństwie” czy raczej „Znakomitą lekturą dla współczesnych wierzących, która pomoże im głębiej zanurzyć się w mądrości Pana Naszego”. Sytuacja win-win! Choć mój stosunek do wiary jest dość atomowy, to tutaj jednak postarałbym się o maksymalny obiektywizm… Oczywiście znaleźliby się ludzie, którzy uznaliby to za odrażające bluźnierstwo (zawsze i wszędzie się tacy znajdą), ale skoro Jacek Piekara jeszcze żyje to pewnie i ja nie musiałbym przed każdym wyjściem z domu zakładać kamizelki kuloodpornej.
Ale wróćmy do naszego współczesnego Jezusa – syna Maryi i Józefa (ponoć z tym ojcostwem Józefa to sprawa jest ponoć niepewna, ale ludzie zawsze gadają…), pozytywnego hipisa, bardzo lubianego w swoim środowisku, który po szkole pomaga ojcu w warsztacie, a życie spędza na włóczeniu się po okolicy i czytaniu książek. Kiedy dorasta, zaczyna gromadzić wokół siebie ludzi – nie żadnych tam wykształciuchów (choć, po pewnym czasie, także i tacy zaczynają interesować się naszym bohaterem), ale zwyczajnych ziomków z osiedla. Po pewnym czasie lokalne media zaczynają interesować się Jezusem, który z regionalnej ciekawostki szybko staje się ulubieńcem tłumów, zaczyna być zapraszany do programów typu talk show („Mamy telefon od widza.” „Cześć Jezu, z tej strony Nataniel” „Witam serdecznie, Natanielu” „Jezu, mam pytanie – czy powinniśmy płacić te wszystkie zbójeckie podatki?” „No cóż, Natanielu, oddaj tym gościom z rządu to, co do nich należy, ale pamiętaj też, by tak samo postąpić względem Boga”). Potem poszłoby z górki – prowokacje rządu względem Jezusa, który zaniepokojony jest rosnącą popularnością. Nauki w świątyniach…. Oh, wait.
No właśnie – tak się zachwyciłem własnym geniuszem, że nie spostrzegłem tego, co od razu powinno rzucić mi się w oczy – taki remiks byłby logicznie niemożliwy. Założenie „Narodziny chrześcijaństwa we współczesnej epoce” jest wewnętrznie sprzeczne, bo przecież kompletnie nie wiadomo, jak wyglądałaby współczesna Europa (gdzie docelowo miała się rozgrywać moja ewangelia) bez wpływu religii chrześcijańskiej. Teza, że wyglądałaby tak samo jak nasza jest mocno karkołomna i zwyczajnie głupia, ponadto musiałbym się pilnować w opisywaniu realiów, gdzie na każdym kroku czekałyby mnie rozmaite pułapki, w które tak często wpadają pisarze lubujący się w snuciu historii alternatywnych. Mógłbym wprawdzie osadzić akcję w jakiejś mocno odmiennej Europie, futurystycznej i dystopijnej, ale to właściwie zniweczyłoby pierwotne założenie, które kazałoby spojrzeć nam na fenomen ewangelii rozgrywającej się w „naszym” świecie. Ważnym elementem „oryginalnych” ewangelii były utarczki Jezusa z żydowskimi kapłanami. Jak miałbym przedstawić to w swoim remiksie bez posądzenia o antysemityzm? Wiem, licentia poetica i te sprawy może i by mnie ocaliły, ale wolałbym raczej poderżnąć sobie gardło brzytwą Ockhama, niż przekombinowaniem zaciemnić wymowę tekstu.
Tak więc moja wymarzona ewangelia prawie na pewno nie powstanie – to „prawie” bierze się stąd, że ten pomysł mimo wszystko bardzo mi się podoba, więc nie wykluczam, że kiedyś zacisnę zęby, przyjmę jakiś kompromis i strzelę ten tekst. Na razie jednak mam za dużo pracy nad innymi sprawami, z naciskiem na wciąż bezskuteczne poszukiwanie wydawcy „Ludzi Godziny Czwartej” i pisanie kolejnej powieści, absolutnie nie mającej nic wspólnego z żadną religią w żadnej formie (gdyby jakimś cudem kogoś to interesowało – andresenowsko-vernowsko-dickensowskie spojrzenie na będący symbolem całej kultury popularnej teatr podczas rewolucji w wiecznie zaśnieżonym, lekko steampunkowym świecie i z dość mocno inspirowanym Doctorem Who bohaterem w roli głównej. Jak dotąd napisałem jakieś 40% dość obszernej w zamierzeniu powieści i jakimś cudem udało mi się nie pogubić w jej intertekstualności). To tyle na dziś - za tydzień powinna być normalna notka.
Brak komentarzy :
Prześlij komentarz