![]() |
fragment grafiki autorstwa Marka Brooksa, całość tutaj.
|
Jest pewne internetowe zjawisko, które nieodmiennie wprawia mnie w osobliwą mieszaninę zażenowania i rozbawienia. Chodzi mi mianowicie o rozmaite „akcje społeczne”, „pospolite ruszenia”, te przepiękne happeningi będące w zamierzeniu sieciowymi odpowiednikami protestów i demonstracji. Jeśli tylko media mainstreamowe rozdmuchają kolejną aferę, można być pewnym, że ktoś założy grupę na Facebooku popierającą/krytykującą (niepotrzebne skreślić) daną sprawę, przez parę dni na Wykopie krążyć będą monotematyczne linki, możliwe, że powstanie jakaś strona czy blog zbierający do kupy istotniejsze informacje. Po paru tygodniach oczywiście wszystkim znudzi się cały ten cyrk… Do czasu kolejnej afery.
Zawsze intrygowało mnie, czy ludzie tak ochoczo klikający „Lubię to” w facebookowych profilach dotyczących linczu na ludziach, którzy skatowali psa czy obniżenia pensji polityków w ogóle wierzą w powodzenie takich akcji? Przecież doświadczenie jasno wskazuje, że podobne działania są najzwyczajniej nieskuteczne, że już o wiele mądrzej kliknąć Pajacyka, niż wyrażać społeczne oburzenie z tego czy innego powodu. Widzę tu trzy możliwe odpowiedzi – albo większość internautów to ludzie o nieprzeciętnie niskim IQ, albo to po prostu odruch bezwarunkowy, działanie „na odczepnego”, bo ktoś zaświecił linkiem, a kliknięcie jest takie proste. Trzecia opcja jest zaś najciekawsza, bo mówi dużo ciekawych rzeczy o tym, jak popkultura wpływa na nasze zachowania.
Internet to wciąż zjawisko dość młode. Pewną rzeczą jest, iż nie rozwinął on jeszcze skrzydeł, a już na pewno – nie zerwał się do lotu. Na razie widzimy tylko coraz śmielsze podskoki. Nic zatem dziwnego, że w pojmowaniu zjawiska Sieci wciąż operujemy pewnymi schematami myślowymi wypracowanymi w czasach, gdy cały Internet można było sobie zgrać na dyskietkę. Jednym z takich schematów jest rzekoma potęga globalnej Sieci, który to etos został pięknie przedstawiony w rozmaitych dziełach cyberpunkowych. Do mitologizacji Internetu doszło jeszcze przed jego powstaniem. Nim po raz pierwszy połączyliśmy się z Siecią (przez modem z zegarkiem w ręku, licząc impulsy) już mieliśmy jej językowy obraz. Był to piękny, barwny, choć nieco mroczny obraz pełen cudów i marzeń, gdzie każdy mógł być bogiem, a przynajmniej herosem. Rzeczywistość – jak zwykle zresztą – zweryfikowała te marzenia. Raj, gdzie wszystko jest możliwe okazał się śmietnikiem, w którym, owszem, można wszystko – ale po co?
Biorąc udział w internetowych „pospolitych ruszeniach” użytkownik ma poczucie, że robi Coś Ważnego, jakoś zmienia rzeczywistość (tę pozawirtualną) na lepsze, niczym Neo z „Matrixa”. Jest to odtrutka na odbrązowioną wizję Sieci, namiastka Walki Z Systemem za pomocą profilu na Facebooku. Nie dociera do niego, że swoim postępowaniem generuje jedynie kosmiczną ilość cyfrowego śmiecia.
Nie jesteśmy matriksowymi bojownikami o wolność. Ba, nie jesteśmy nawet hakerami z pamiętnego filmu Iaina Softley’a. Romantyczny obraz cyber-maga kontrolującego rzeczywistość za pomocą laptopa zmienił się w siedzącego w ciemnym pokoju smętka produkującego niskiej jakości hejt i trolling. Można by rzec – znów marzenia przegrały z rzeczywistością.