Przez kilka ostatnich tygodni z uwagą śledziłem dwa seriale Marvela. Pierwszy z nich był niesamowicie błyskotliwą, tematycznie, fantastycznie zagraną i estetycznie zdyscyplinowaną opowieścią o przepracowywaniu traumy poprzez zamknięcie się w komfortowej, iluzorycznej klatce fantazji, gdzie wszystko jest (początkowo nawet dosłownie) czarno-białe, każdy problem jest trywialny, każda kłótnia żartobliwa, a każde niebezpieczeństwo odległe i mało znaczące. Główna bohaterka projektuje samą siebie na przestrzeń stworzoną na bazie amerykańskich familijnych sitcomów. Początkowo są to stare produkcje z połowy dwudziestego wieku, prezentujące wyidealizowaną wizję rodziny i amerykańskich przedmieść. Z czasem, gdy główna bohaterka powoli zaczyna dopuszczać do siebie świadomość swojej traumy, przestrzeń wokół niej ewoluuje w coraz nowsze, coraz bardziej realistyczne i zniuansowane estetyki sitcomów prezentujące coraz mniej wyidealizowany obraz świata. To bardzo błyskotliwa paralela, w czytelny, atrakcyjny i inteligentny sposób wzmacniająca temat serialu oraz dostarczająca okazji do zabawy różnymi estetykami seriali komediowych – wszystko to w spójny i fantastycznie zaprojektowany sposób. Niesamowity serial. Polecam go absolutnie każdej osobie, która ma szansę go obejrzeć.
Drugi serial Marvela, który oglądałem w międzyczasie to jedna z najbardziej sztucznych, plastikowych i żenujących rzeczy, którymi może się „poszczycić” telewizyjny segment Marvel Cinematic Universe. Absurdalna, nudna historia rodem z niskobudżetowych popłuczyn po Z Archiwum X masowo produkowanych przez kanał SyFy osiem, dziesięć lat temu – i z niewiele lepszą oprawą wizualną. Bzdurna opowieść o tajnych agencjach, wiedźmach wyglądających niczym złoczynki z seriali Disney Channel, kreskówkowo zachowujących się bohaterach spędzających większość czasu na nieustannym powtarzaniu sobie nawzajem (a tak naprawdę - widzom) tych rzeczy, o których już wiedzą i wdających się z bzdurne konflikty mające na celu jedynie przedłużyć ciągnącą się w nieskończoność intrygę i stworzyć jakąś iluzję sprawczości oraz akcji, która usprawiedliwiłaby całe to zamieszanie. Marvel ma na swoim koncie kilka naprawdę słabych seriali i choć nie jest to poziom Inhumans czy Iron Fista, to naprawdę ta konkretna rzecz zasługuje na niewiele mniejszy śmietnik historii. Odradzam go z całego serca.
Problem polega na tym, że oba te seriale, to cudo i ten bubel, są tak naprawdę jednym i tym samym serialem. WandaVision – pierwsza oryginalna marvelowa produkcja z platformy streamingowej Disney+ – jest produkcją niesamowicie wręcz frustrującą. Właśnie przez ten dysonans. Lubiłem ten serial, naprawdę bardzo go lubiłem – do czasu. Od samego początku bardzo zaintrygował mnie jego marketing. Fotosy z planu i pierwsze zwiastuny sugerowały zaskakującą zmianę formuły z superbohaterskiej bajki na jakiś kolaż sitcomowych estetyk. Za tym oczywiście musiało kryć się coś więcej, ale też tak silny nacisk na drastycznie odmienną konwencję dawał nadzieję na unikat – nie tylko na skalę Marvel Cinematic Universe, ale na skalę całej superbohaterskiej telewizji w ogóle.
Ktoś w tym momencie może zadrwić ze mnie, że dałem się nabrać na marketing Disneya, który zadziałał dokładnie tak jak powinien i złowił mnie na haczyk, ostatecznie sprzedając coś innego niż reklamował. I byłaby to prawda… gdyby nie fakt, że przez trzy pierwsze odcinki WandaVision był właśnie takim serialem, na jaki liczyłem i jaki bardzo chciałem oglądać. Punkt wyjścia fabuły – była członkini Avengers i wdowa po Visionie Wanda Maximoff po dramatycznych wydarzeniach z filmu Avengers: Infinity War niespodziewanie pojawia się na wyidealizowanych amerykańskich przedmieściach, gdzie wiedzie spokojny żywot ze swoim zaskakująco niemartwym mechanicznym mężem. Serial na samym początku jest tyleż intrygujący, co enigmatyczny – scenarzyści nie spieszą się z wyjaśnieniami, co się tak właściwie dzieje. To utrzymywało napięcie przyjemnie łaskoczące uwagę widza (przynajmniej tego, który pisze teraz te słowa) i mocno angażujące w śledzenie w perypetie Wandy i Visiona.
Nie wiemy bowiem, co się dzieje – i zaskakująco długo się nie dowiadujemy. Tu i tam pojawiają się drobne pęknięcia w wyidealizowanym obrazie. Niektórzy mieszkańcy sielskiego Westview nagle zaczynają zachowywać się dziwnie, w czaro-białym świecie zaczynają objawiać się kolorowe obiekty, a dziwne szumy i zakłócenia zdają się przebijać do spokojnej, wyidealizowanej bańki, którą zamieszkują głównie bohaterowie. Wszystko to prezentowane jest jednak z olbrzymią powściągliwością. Nie na tyle by przytłoczyć, nie na tyle, by przestraszyć – ale na tyle, by zaniepokoić. Wzbudzić dyskomfort. Unieść brew pomiędzy jednym, a drugim sitomowym gagiem, gdy naszą uwagę ściągnie reklama mydła lub ścierek stołowych nienachalnie nawiązująca do traumatycznego wydarzenia z życia Wandy. A wszystko to w ramach bardzo przemyślanej konwencji prezentującej nam kolejne dekady historii amerykańskiej telewizyjnej komedii familijnej.
Do czasu jednak. Cały ten lynchowski spektakl kończy się wraz z finałem trzeciego odcinka, który niweczy zarówno estetyczną strukturę serialu, jak i sporą część tajemnicy. A dalej jest tylko gorzej – otrzymujemy nowy, drugi wątek służący twórcom serialu wyłącznie do tego, by dokładnie, ale to naprawdę dokładnie tłumaczyć widzom, co dzieje się w tym pierwszym, jednocześnie pozbawiając WandaVisiona jakiejkolwiek subtelności czy niejednoznaczności. Każda dziwna rzecz, która przytrafiła się głównym bohaterom od teraz musi mieć swoje dokładne i pozbawione przestrzeni do interpretacji wyjaśnienie, każdy zwrot akcji musi być wyjaśniony i omówiony (najlepiej dwa razy) a każdy odcinek musi zawierać w sobie intruzywne segmenty poświęcone wyłącznie temu zapychaczowi.
A to boli. Bo serial naprawdę mógł być czymś wyjątkowym – i przez moment był. Zastanawiam się, co właściwie zaszło? Czy widownia testowa nie była w stanie nadążyć za fabułą i zdecydowano się domontować do serialu wątek służący pilnowaniu, by nikt się nie pogubił? Były jakieś skonfliktowane wizje tego, czym miał stać się serial i w rezultacie oglądamy takie monstrum Frankensteina? Nie wiem – wiem tylko, że obcuję z serialem, który jest jednocześnie znacznie mądrzejszy i znacznie głupszy niż oczekiwałem.
Ktoś może uznać, że inaczej się nie dało – to nie jest ambitne offowe kino, tylko serial dla fanów filmów superbohaterskich i trudno się spodziewać po nim, że zostanie drugim Twin Peaks. Nie przemawia do mnie taka argumentacja. Po pierwsze – Marvel jest teraz w tak dominującej pozycji, że może zrobić absolutnie wszystko. Po drugie – mieliśmy już przecież takie seriale jak Legion czy Watchmen, ambitne produkcje wymagające od widzów skupienia, uwagi i wysiłku intelektualnego i okazuje się, iż da się zrobić taki serial. Po trzecie – tak jak pisałem wcześniej, przez chwilę to był serial ocierający się o wybitność. Przez chwilę – długą chwilę – był dokładnie taki, jak sobie wymarzyłem.
Nie sprawia mi problemu wyobrażenie sobie WandaVisiona jako serialu od początku do końca enigmatycznego, który opowiada o żałobie i przepracowywaniu jej nie tłumacząc każdego swojego elementu – serialu, o który przez wiele lat później fani kłóciliby się, o co tam właściwie chodziło i jak wpasować go w szersze uniwersum, czy rozegrał się naprawdę czy tylko w głowie głównej bohaterki czy może w jakiejś metaforycznej przestrzeni, jak ostatnie odcinki Neon Genesis Evangelion? Zdecydowano jednak inaczej i WandaVision pozostanie kolejnym przykładem zadowalającej, ale wrogiej wszelkim transgresjom przeciętności.
Brak komentarzy :
Prześlij komentarz