Gwiezdne Wojny to opowieść dla dzieci o czarodziejskich rycerzach z kosmosu. I nie ma w tym niczego złego. Przeciwnie, baśniowa niewinność oryginalnej trylogii była jednym z jej najmocniejszych punktów. Ta historia ma dzielne księżniczki, przebiegłych przemytników o złotym sercu, dobroduszne droidy, kolorowych kosmitów, pluszowe misie obalające złe Imperium, podłego czarnoksiężnika, który przed laty sprowadził mrok na baśniową krainę odległej galaktyki oraz czarnego rycerza, który skrywa pod swoją maską mroczny sekret. Ma za głównego bohatera prostego wieśniaka, który na końcu okazuje się królewiczem, pokonuje złego czarownika i sprawia, że nastaje pokój.
Jeśli ktoś uważa, że tym opisem trywializuję albo ośmieszam oryginalną trylogię gwiezdnowojennych filmów, to się myli. Star Wars zawsze najlepiej funkcjonował jako eksplozja czystego, pozbawionego pretensji eskapizmu. Historia, która dla młodych widzów stanowi wejście w cudowny świat wyobraźni, a starszym umożliwia nostalgiczny powrót do przeszłości – czasów, gdy wszystko było nowe i ekscytujące, a moralność ograniczała się do binarnego dobra i zła reprezentowanego przez jasną i ciemną stronę Mocy.
Trylogia sequeli (The Force Awakenes, The Last Jedi oraz The Rise of Skywalker) WEDŁUG MNIE zawiodła w uchwyceniu tej atmosfery, choć wyraźnie bardzo się starała, głównie w pierwszym i trzecim filmie. W przeciwieństwie do filmów Lucasa, które wchodziły w zbiorową świadomość z czystą kartą, nowa trylogia musiała mierzyć się wieloma ograniczeniami – oczekiwaniami publiczności głodnej historii, która dorówna rozmachem wcześniejszym iteracjom marki oraz oczekiwaniami Disneya, który od samego początku traktował Gwiezdne Wojny jak kolejną machinę do produkcji milionów dolarów, w której filmy i seriale są kołami zębatymi, nie indywidualnymi dziełami sztuki.
W rezultacie dostaliśmy WEDŁUG MNIE pusty, bezduszny produkt stworzony na deskach kreślarskich managerów, speców od public relations, marketingowców i analizatorów trendów w mediach społecznościowych, o którym już teraz nikt nie pamięta – a ci, którzy pamiętają, robią wszystko, by jak najszybciej zapomnieć. Z Mandalorianem WEDŁUG MNIE będzie dokładnie tak samo. Gdy tylko baby Yoda umrze śmiercią wszystkich memów, czyli przez obrzydzające przedawkowanie, widzowie uświadomią sobie, że oglądają jedynie korowód gościnnych występów postaci znajdujących się na scenie tylko po to, by reklamować inne produkty Disneya (cześć, Ahsoka!), całkowicie pozbawiony jakiejkolwiek realnej substancji, sensu albo celu. WEDŁUG MNIE.
No dobrze, ale nie piszę tej notki, żeby znęcać się nad obecnym stanem Odległej Galaktyki. Wręcz przeciwnie. The Lego Star Wars Holiday Special, którą to animację miałem przyjemność obejrzeć jakiś czas temu to rzadki przypadek, gdy gwiezdnowojenny produkt z ostatnich lat obudził we mnie jakieś pozytywne uczucia. LEGO i Gwiezdne Wojny od dawna działają ze sobą w znakomitej symbiozie. To drugie dostarcza temu pierwszemu ikonicznej estetyki. W zamian, to pierwsze dostarcza temu drugiemu lekkości opowieści, uroczej oprawy wizualnej i – najważniejsze – bezpretensjonalności.
Za Star Wars od dawna ciągnie się nadęty smrodek Wielkich Dostojnych Rycerzy Jedi wygłaszających szekspirowskie przemowy na tle świątynnych ruin czy budynków senatu. LEGO, ze swoim charakterem ciekawskiego, skłonnego do zabawy dziecka, przebija ten nadęty balonik i czyni Gwiezdne Wojny znośnymi, a czasami nawet prawdziwie zabawnymi. Humor nie jest czymś, co wychodziło najnowszym filmom kinowym z serii – bohaterowie najczęściej zachowywali się jak banda podtrutych ironią Millenialsow powtarzających teksty ze swoich ulubionych sitcomów, co ani nie było szczególnie zabawne, ani nie pasowało do klimatu kosmicznej przygody w starym stylu.
The Lego Star Wars Holiday Special tymczasem już w samym tytule odważnie bierze się za bary z agresywnie niezabawnym dziedzictwem marki, nawiązując do niesławnego filmu telewizyjnego Star Wars Holiday Special, prawdopodobnie najbardziej wstydliwego momentu w historii Gwiezdnych Wojen. Wersja LEGO ponawia schemat swojej niesławnej poprzedniczki – bohaterowie trylogii sequeli organizują obchody Dnia Życia i zapraszają gości do wspólnego świętowania – ale dodają też równoległy wątek Rey, która podróżuje w czasie i przestrzeni, by zrozumieć, czemu nie jest w stanie pomóc Finnowi w rozwijaniu jego własnych mocy Jedi. W ramach tego wątku doprowadza do gigantycznego czasowego zamieszania, poznaje młodego Luke’a, Vadera i całą resztę ikonicznych postaci, prowadza mnóstwo bałaganu do linii czasowej i generalnie bawi się przy tym naprawdę bardzo dobrze.
Równie dobrze bawi się przy tym widz. Fakt, że The Lego Star Wars Holiday Special od samego początku jest ostentacyjnie niekanoniczny (jak wszystkie iteracje Gwiezdnych Wojen powiązane z LEGO) sprawia, że nie musi trzymać się ustalonego kanonu wydarzeń czy prawideł świata przedstawionego. Widz zdaje sobie sprawę, że obserwuje świadomą autoparodię, a nie prawowity sequel The Rise of Skywalker i nie musi irytować się łamaniem tych czy innych reguł kanonu. To z kolei daje twórcom scenariusza artystyczną przestrzeń, której nie posiada chyba nikt inny zajmujący się obecnie tworzeniem nowych historii z Odległej Galaktyki. Fakt, że animacja jest stosunkowo niszową, autonomiczną produkcją stworzoną na potrzeby platformy streamingowej jedynie poszerza pole do popisu dla scenarzystów. To nie jest początek kolejnej trylogii, długiego serialu animowanego albo nowej gwiezdnowojennej pod-franczyzy, gdzie należy zapoczątkować kilkanaście nowych wątków, co pozostawia niewiele przestrzeni na opowiedzenie indywidualnej historii. To krótka, żartobliwa miniaturka, która ani nie prosi nikogo o to, by brano ją na poważnie, ani sama się tak nie traktuje.
I to właśnie tej przestrzeni narracyjnego i marketingowego luzu był w stanie zaistnieć gwiezdnowojenny tekst kultury, przy którym bawiłem się naprawdę dobrze. Animacja stoi na najwyższym poziomie – chyba nigdy nie przestanie mnie zachwycać to, jak za pomocą klockowych analogów twórcy są w stanie wygenerować wiarygodne, klimatyczne i rozpoznawalne na pierwszy rzut oka dekoracje. Konwencja klocków LEGO sprawia, że sama szczegółowość brył i jakość tekstur (mimo to idealna – „klocki” są w tym filmie odrobinę porowate, tak samo jak ich rzeczywiste odpowiedniki) jest tu nieco mniej ważna niż pomysłowość artystów koncepcyjnych. Sprawna reżyseria i żarty wystrzeliwane z prędkością kilkunastu na minutę sprawiają, że rzecz ogląda się bardzo szybko, bardzo przyjemnie i z wielką satysfakcją.
No dobrze – „wielką” to może odrobinę zbyt ostentacyjna przesada. Nie zmienia to jednak faktu, że jeśli Star Wars ma jakąkolwiek szansę na znaczącą rewitalizację, to jedynie w miejscach takich jak to. W niekanonicznych produkcjach, które nikogo w gruncie rzeczy nie obchodzą, nie są zależne od skomplikowanych relacji marketingowych i sprzedażowych i istnieją w zasadzie tylko dlatego, że ktoś chciał je zrealizować.
Brak komentarzy :
Prześlij komentarz