fragment grafiki okładkowej, całość tutaj. |
Moon Knight zawsze był bohaterem, który z tych czy innych powodów
wymykał się z radaru moich zainteresowań. W sumie sam nie wiem czemu – to
przecież jedna z tych nieco bardziej niszowych, mniej popularnych postaci
wydawnictwa Marvel, a do takowych miałem i nadal mam ogromny sentyment. Dlatego
gdy tylko Egmont zapowiedział publikację zbiorczego wydania serii z tym
bohaterem, od razu zaklepałem sobie egzemplarz do recenzji, by w końcu nadrobić
tę zaległość.
Historia Marka Spectora sięga lat siedemdziesiątych, a konkretnie –
komiksowej serii Werewolf by Night. Były
to czasy gdy Marvel dość mocno eksperymentował z konwencją, więc obok
klasycznych superbohaterów oferował czytelnikom wycieczki w inne rejony, takie
jak fantastyka naukowa, western czy horror. Na tej inspirującej przestrzeni
nakładających się na siebie estetyk wyrósł Moon Knight – najemnik i były
żołnierz sił amerykańskiej marynarki wojennej, który w czasie wizyty w Egipcie
opętany został przez starożytne lunarne bóstwo imieniem Konshu, które
obdarowało go witalnością i które od tamtej pory egzystuje w osobliwej
symbiozie z Spectorem.
Późniejsi scenarzyści dopisali Moon Knightowi nieskonkretyzowane
zaburzenie dysocjacyjne, przez które bohater czasami ma problem z odróżnieniem
rzeczywistości od halucynacji albo które jego alter ego jest prawdziwe (bo ma
ich kilka, z których część to superbohaterskie pseudonimy, jak Moon Knight czy
Mister Knight, a część to fikcyjne tożsamości będące rezultatem jego kariery
najemnika, jak Steven Gerber, multimilioner). Twórcy komiksów z Moon Knightem,
z tego co udało mi się wyczytać, lubią zagrywać tą niejednoznacznością, często
podważając różne elementy mitologii tego superbohtera i poddając w wątpliwość
na ile Konshu jest realnie istniejącą nadprzyrodzoną siłą, a na ile rezultatem
postępującej choroby Moon Knighta.
Posiadam zdecydowanie za małą wiedzę o zaburzeniach dysocjacyjnych, by
ocenić czy jest to pozytywna reprezentacja osób z chorobami psychicznymi (ponieważ
pokazuje taką, która mimo wszystko walczy ze złem i na ogół jest w tej walce
skuteczna) czy negatywna (bo trywializuje realne problemy realnych ludzi
wykorzystując je jako tani wytrych fabularny) dlatego nie mam zamiaru
komentować tego aspektu komiksu. Jeśli jakaś osoba z większym doświadczeniem w
tym zakresie będzie chciała się wypowiedzieć na ten temat, z przyjemnością jej
wysłucham.
Piszę tu o tym wszystkim ponieważ wydany przez Egmont komiks cały
opiera się na tej niejednoznaczności i nieustannie każe czytelnikowi zgadywać,
na ile prezentowane wydarzenia są halucynacjami głównego bohatera, a na ile
działaniami Konshu, który próbuje mieszać w głowie Markowi. Akcja rozpoczyna
się w szpitalu psychiatrycznym i początkowo toczy się dwuwarstwowo – percepcja
bohatera zmienia się czasami z kadru na kadr, prezentując alternatywny wygląd
postaci i otoczenia i przerzucając go do jakiejś upiornej wersji Nowego Jorku
zdominowanej przez piasek, piramidy i egipskie demony. Z czasem sytuacja
komplikuje się jeszcze mocniej i aż do samego końca nie jesteśmy pewni
prawdziwej natury wydarzeń z komiksu.
Początkowo jest to naprawdę intrygujące. Bałem się, że moja
nieznajomość postaci w połączeniu z nieoczywistą naturą fabuły szybko
doprowadzi do pogubienia, ale Jeff Lemire (scenarzysta serii) prowadzi narrację
w na tyle precyzyjny sposób, by nie było to problemem. Niestety mniej więcej w
połowie historia wytraca pęd, grzęźnie w kolejne halucynacje głównego bohatera
– od jego życia jako producent filmu o Moon Knighcie po pulpową historię
science-fiction, o eskadrze kosmicznych komandosów walczących z wilkołakami z
kosmosu – o których wiemy, że nie mogą być prawdą, więc cała niejednoznaczność
idzie w diabły i oglądamy wyłącznie zapychacze, które do niczego nie prowadzą.
Zapychacze całkiem efektowne, muszę przyznać, bo mnogość konwencji daje
rysownikom pretekst do zabawy różnymi estetykami, ale mimo wszystko
niepotrzebne.
W sumie, jak tak teraz o tym myślę, to jest właśnie mój problem z
komiksami Jeffa Lemire – zwykle mają fantastyczny, intrygujący punkt wyjścia,
ale z czasem zaczynają grzęznąć w banałach, fabularnych kliszach albo kręcić
się w kółko bez wyraźnego celu. Taki był Łasuch,
takie były rozmaite odpryski Czarnego
Młota, które miałem okazję czytać, taki jest też, do pewnego stopnia, Moon Knight. To frustrujące, bo Lemire
nie jest jakimś fatalnym scenarzystą – potrafi operować dynamiką i dialogami na
tyle sprawnie, by lektura nie był drogą przez mękę. W miniseriach, gdzie
wymusza na sobie kompresję fabuły i punkt kulminacyjny, do którego dąży
sprawdza się zdecydowanie lepiej.
Na szczęście po zakończeniu tego zdecydowanie zbyt długiego podwątku
seria wraca na stosunkowo stabilne tory, zaczyna eksplorować historię i
psychikę Marka i aż do samego końca robi się coraz ciekawiej. Ostatecznie
zakończenie nie udziela definitywnej odpowiedzi na prawdziwą naturę wydarzeń z
komiksu, ale same wydarzenia się na tyle sensownie poskładane do kupy, że
lekturę kończy się z satysfakcją. Ze wszystkich znanych mi komiksów autorstwa
Lemire ten, mimo nieszczególnego środka, podoba mi się najbardziej.
Warstwa graficzna wygląda naprawdę świetnie. Podstawą oprawy wizualnej są semi-realistyczne rysunki Grega Smallwooda i sprawdzają się znakomicie. Są na tyle czytelne, by nie utrudniały czytania i zarazem na tyle wyraziste, by podkreślały surrealistyczną fabułę. Rysownicy towarzyszący, odpowiedzialni za ilustrację niektórych środkowych segmentów komiksu też dobrani są znakomicie. Spójna kolorystyka sprawia, że nic się ze sobą nie kłóci i wszystko wygląda na miejscu.
Z niejakim zdumieniem muszę napisać, że… polecam ten komiks. Jako punkt wejścia w złożoną i nieustannie nadpisywaną oraz retconowaną mitologię Moon Knighta sprawdził się w moim przypadku znakomicie, w dodatku jest konsekwentnie realizowaną opowieścią, która ma temat przewodni i która dąży do określonej konkluzji. Nie wiem czy Marc Spector trafi na moją prywatną listę ulubionych bohaterów wydawnictwa Marvel, ale po przeczytaniu tego wydania zbiorczego naprawdę mam ochotę dać mu na to szansę i sięgnąć po inne komiksy z Moon Knightem.
Brak komentarzy :
Prześlij komentarz