fragment grafiki okładkowej, całość tutaj. |
Pod względem subtelności komiksy Jasona Aarona często przypominają uderzenie pięścią w twarz. Trochę tego nie rozumiem – chociaż nie jestem jakimś wielkim fanem tego scenarzysty, to czytałem kilka rzeczy jego autorstwa, które takie nie były. Nie jakoś wybitnie wiele, ale jednak tyle, by zdawać sobie sprawę, że potrafi być w swojej pracy znacznie bardziej powściągliwy. Narzekałem na tę tendencję w mojej recenzji pierwszego tomu wydania zbiorczego komiksowej serii Doktor Strange i będę to robił po raz kolejny, prawdopodobnie jeszcze bardziej. O ile bowiem pierwszy tom posiadał jakąś spójną narracyjną linię, która dawała poczucie fabularnego progresu, o tyle ten jest już tylko bałaganem. Przeraźliwym bałaganem.
W Doktor Strange – tom 1 magia uniwersum Marvela została… wydaje mi się, że właściwe słowo brzmi „zrestartowana”… przez grupę czcicieli nauki, którą w finale tamtego tomu udało się powstrzymać głównemu bohaterowi. Drugi tom opowiada o powolnym odrastaniu magii we Wszechświecie i dziwacznych wydarzeniach, które towarzyszą temu procesowi. Części etatowych wrogów doktorka udało się zachować swoją magiczną potęgę i postanowili wykorzystać chwilowe osłabienie odwiecznego rywala, by raz na zawsze się z nim rozprawić. Jakby tego było mało Męka – dziwna, mroczna istota, która powstała jako skutek uboczny działań Doktora Strange’a celem uniknięcia negatywnych konsekwencji używania magii – ponownie zaczyna krzyżować szyki głównemu bohaterowi. Poza tym w komiksie pojawia się Man-Thing, Thor Gromowładna, postrzelony mag, który amputował sobie głowę i wszył na jej miejsce oko martwego Watchera oraz nazistowskie wampiry ninja. Tja.
Z rozdziału na rozdział cała ta szamotanina ma coraz mniej sensu. Potężne postacie pojawiają się i znikają próbując zrobić Strange’owi krzywdę, on – osłabiony i zdezorientowany – poświęca wszystkie swoje siły, by się uratować. Gdyby nie strony z reprodukcjami okładek, ciężko byłoby nawet wypatrzeć gdzie kończy się jeden rozdział, a zaczyna drugi. Wydarzenia nie mają żadnej podbudowy napięcia, spokojniejszych momentów czy wyciszenia po jakimś szczególnie istotnym punkcie kulminacyjnym. Wszystko po prostu dzieje się w jednym, bardzo szybkim tempie. Doktor Strange – tom 2 jest w miarę lekką, stuprocentowo niezobowiązującą rozrywką, która niczego nie wymaga i niczego (poza zajęciem kilku kwadransów) nie oferuje w zamian.
Czy to oznacza, że ten komiks jest zły? No cóż… nie, nie mogę tego napisać. Doskonale rozumiem, do jakiej grupy odbiorców jest on skierowany i wydaje mi się, że doskonale zaspokaja jej oczekiwania. Nie każdy tekst kultury musi być mądry, wyważony i subtelny. Czasami surowy urok przesady i campu jest tym, czego człowiek potrzebuje po długim, wymagającym dniu. W tym wymiarze drugi tom Doktora Strange’a ma pewną wartość. Aaron nie jest słabym scenarzystą i potrafi poskładać do kupy nawet jeśli nie sensowną opowieść to na pewno angażujące doświadczenie. Główny bohater nie przechodzi tu żadnej znaczącej przemiany, wprowadzona w poprzednim tomie postać bibliotekarki służy już raczej za tło, a akcja nie prowadzi czytelników w żadnym znaczącym kierunku. Tym niemniej…
…tym niemniej po zakończeniu lektury zamknąłem komiks w stanie pewnej konfuzji, ale bez poczucia zmarnowanego czasu. I nie potrafię do końca wytłumaczyć – nawet samemu sobie – właściwie czemu? Wydaje mi się, że ujęła mnie rozbrajająca szczerość tego komiksu. Aaron doskonale zdaje sobie sprawę z faktu, że pisze serię, która nigdy nie wyląduje na szczytach list najlepszych komiksów wszech czasów. Wie też z całą pewnością, że gdyby jednak tak się stało, to i tak wszystkie profity zgarnie wydawca trzymający licencję na postać i mający prawa własności do wszystkiego, co stworzył scenarzysta. Dlatego się bawi – dorzuca do równania kolejne elementy, niespecjalnie przykładając wagę do tego czy i jak pasują do całości. To bezwstydny strumień świadomości twórcy, który dysponuje na tyle dużym talentem i doświadczeniem, by uszło mu to na sucho.
Brak komentarzy :
Prześlij komentarz