piątek, 3 lipca 2020

RECENZJA: Mister Miracle

fragment grafiki okładkowej, całość tutaj.

Hauntologia to dość złożony termin z zakresu filozofii i teorii kultury, o którym pisałem na blogu już wiele raz i prawdopodobnie napiszę o nim jeszcze wielokrotnie. W ekstremalnie skondensowanej formie zdefiniować go można jako coś w rodzaju odwróconej nostalgii – tendencji do tworzenia nowych tekstów kultury w taki sposób, by możliwie najbardziej przypominały stare, zarówno treści w jak i formie. Według popularyzatora tego terminu, Marka Fishera, wiele nakładających się na siebie czynników społecznych (takich jak bezprecedensowo swobodny dostęp do archiwów kultury, dynamika Internetu oraz neoliberalna ekonomia wymuszająca sięganie po sprawdzone już wzorce i strategie kosztem ryzykownych, eksperymentalnych przedsięwzięć) doprowadziło do sytuacji, w której – kolektywnie, jako cywilizacja – bardziej interesuje nas ponowne przeżywanie przeszłości, głównie tej lat osiemdziesiątych dwudziestego wieku, niż wymyślanie czegoś prawdziwie nowego.

Piszę o tym wszystkim ponieważ Mister Miracle jest modelowym przykładem takiego podejścia. Ten dwunastozeszytowy komiks autorstwa Toma Kinga (scenariusz) oraz Mitcha Geradsa (rysunki) wygląda niczym kulturowy artefakt, który wypadł z dziury w czasoprzestrzeni prowadzącej do siedziby wydawnictwa Vertigo w latach osiemdziesiątych. Komiks opowiada o obdarowanym supermocami artyście scenicznym, mistrzu ucieczek, kimś w rodzaju prestidigitatora. Prawdziwym prestidigitatorem jest tu jednak Tom King, któremu najwyraźniej udało się wmówić wszystkim, że jest jednym z najciekawszych artystów młodego pokolenia, choć jego jedyną sztuczką jest naśladowanie mistrzów anglosaskiego komiksu sprzed trzydziestu, czterdziestu lat.

Mamy tu bowiem wszystko, czym tylko mogliśmy się zachwycać w takich komiksach jak Sandman, Watchmen czy Powrocie Mrocznego Rycerza. Kontrast klasycznej, idealistycznej wersji postaci z jej pseudorealistyczną, psychologicznie pogłębioną współczesną wersją? Jest. Dekonstrukcja polegająca na straumatyzowaniu głównego bohatera? Jest. Repetycje, żonglowanie wyrazistą symboliką i używanie samej struktury medium do demonstrowania nastroju głównego bohatera? Jest. Metakomentarz odnośnie natury komiksowego medium? Jest. Podzielenie każdej strony na siatkę dziewięciu kadrów i łamanie tej kompozycji w kluczowych momentach? Jest. Mógłbym ciągnąć tę wyliczankę jeszcze długo, bo King kopiuje w zasadzie każdy narracyjny, kompozycyjny czy treściowy wybieg od swoich poprzedników. I nie robi absolutnie niczego więcej.

Problem polega na tym, że oni robili to w czasach, gdy takie rzeczy były nie do pomyślenia – w mądry, odważny sposób rozwinęli komiksowe medium dając swoim następcom bardzo szeroki komplet nowych narzędzi i przecierając im nieznane wcześniej szlaki. I naprawdę nie ma niczego złego w tym, że Tom King skwapliwie z tego wszystkiego korzysta. Problem pojawia się w momencie, gdy taki hauntologiczny artefakt stawiany jest jako przykład tego, że komiks to Sztuka. Widziałem mnóstwo rankingów „najlepszych komiksów ostatnich lat” na których Mister Miracle zajmuje wysokie – czy nawet pierwsze – miejsce. Jeśli to naprawdę jest koronny przykład na to, że komiksowe medium stanowi prężnie rozwijającą się gałąź sztuki, to oznacza, że mamy poważne kłopoty, bo medium nie rozwija się od jakiegoś ćwierćwiecza.

Mister Miracle wygląda tak, jak wygląda, ponieważ kanony tego, co w tym medium uchodzi za elitarną, ekskluzywną sztukę ustalili w zeszłym tysiącleciu Frank Miller, Allan Moore i Neil Gaiman i nie zmieniły się one do dnia dzisiejszego. Na pewno nie ma zamiaru zmieniać ich King bo niby czemu miałby to robić, skoro te same sztuczki działają od trzech dekad? Wydaje mi się, że właśnie to najmocniej drażni mnie w tym komiksie i, szerzej, w całym dorobku artystycznym Kinga. Jego najbardziej prestiżowe projekty pisarskie – Vision, Mister Miracle, Omega Man – stanowią jedynie wtórne przeżywanie estetyk i tematów dominujących w latach osiemdziesiątych i dziewięćdziesiątych. Żadna rewolucja, nawet nie ewolucja, jedynie powielanie schematów, zagrań, wybiegów i tematów.

Znamienne jest również to, że wszystkie te komiksy – i większość innych spod pióra Kinga, jak choćby jego Batman – opowiadają o standardowych białych heteroseksualnych mężczyznach. Nawet Vision, który jest robotem i doznaje z tego powodu opresji to jedynie abstrakcyjna figura mniejszościowa, która nie posiada żadnego skonkretyzowanego kontekstu kulturowej opresji. I nie, nie chodzi mi o jakiś idiotyczny tokenizm czy inną polityczną poprawność. Chodzi mi o to, że tylu latach interesującego dyskursu kulturowego i politycznego, jaki rozgrywał się wokół komiksów, po eksplozji niezależnych tytułów eksplorujących tematy rasy, płci, struktury społecznej czy kulturowych tarć, po eksploracji nowych struktur narracyjnych, eksperymentach w formą i treścią najlepsze, co jest nam w stanie zaoferować mainstream to… Sandman po raz drugi. I wszyscy to łykają. To niemożebnie frustrujące.

W dodatku to nawet nie jest jako specjalnie udany komiks. Mister Miracle ma tak wielką obsesję na punkcie własnej symboliki, że kompletnie zapomina użyć tej symboliki do powiedzenia czegoś znaczącego o głównym bohaterze, jego sytuacji, moralności, kwestiach tożsamościowych czy właściwie czymkolwiek. Te tylko pusta gratyfikacja dla czytelnika rozumiejącego, że czarne panele z napisem „Darkseid jest” ze strony na stronę coraz gęściej pokrywające więcej kadrów oznaczają, iż Miracle jest coraz bardziej przytłoczony paranoją i osaczającą go sytuacją, która dosłownie odbiera mu przestrzeń do życia. Osoba, która wychwyci i to zrozumie – co nie jest wybitnie trudne – w samozadowoleniu poklepie się po plecach, że udało się jej dostrzec zmyślną symbolikę i będzie z siebie tak dumna, że zapomni o tym, iż symbolika powinna służyć czemuś więcej niż samej sobie.

W dodatku fabuła, gdy obedrze się ją z całego tego pretensjonalizmu, jest niesamowicie miałka. Główny bohater jest całkowicie pasywny i wyprany z charyzmy, jego relacje z małżonką i innymi postaciami wypadają wyjątkowo nieorganicznie, a cały konflikt jest tak mocno scentrowany na nim samym, że reszta postaci to służą jedynie poruszaniu się po orbitach wokół niego i nie mają szans rozwinąć indywidualnych wątków, które pogłębiłyby historię. główny dylemat, przed którym staje Scott – dylemat, którego podbudowę stanowiło dobre dwie trzecie serii – nie jest nawet specjalnie zniuansowany czy nieoczywisty. To trolley problem. W dodatku rozwiązany metodą „trzeciej drogi”, która pozwala głównemu bohaterowi uniknąć znaczącej ewolucji charakteru, a scenarzyście – prawdziwie znaczącej eksploracji poważnych tematów związanych z ponoszeniem odpowiedzialności za życiowe decyzje.

 Komiks jest całkowicie zarżnięty przez repetycje. Kopiowanie symboliki, motywów, linii dialogowych czy nawet całych kadrów to użyteczne narzędzia, jeśli chce się nadać komiksowi odpowiednią dynamikę i rytm – o ile używa się ich w odpowiedni sposób. King używa ich tak często i tak intensywnie, że praktycznie niewiele miejsca pozostawia na cokolwiek innego. Wszystko powtarzane jest tak często i tyle razy, że w pewnym momencie zmienia się w autoparodię.

Uporczywe trzymanie się układu siatki kadrów trzy na trzy było kolejnym gigantycznym błędem. Ta struktura ma swoje plusy, jest czytelna, pozwala na sprawne operowanie narracją i ułatwia zabawy z łączeniem poszczególnych kadrów w większą, całościową kompozycję. Cały Watchmen się na tym opiera. Problem polega na tym, że Moore i Gibbons rozumieli ograniczenia idące za tą strukturą i robili wszystko, by albo zmienić je w mocne punkty albo rezygnowali z nich w kluczowych momentach. Ważna była też kolorystyka – najczęściej parzyste kadry Watchmen były utrzymane w innej (kontrastowej) palecie barw niż nieparzyste, dzięki czemu nie męczyły oka i pozwalały na łatwiejszą identyfikację tego, co dzieje się na stronie.

Pod tym względem Mister Miracle wszystko robi źle. Długie sceny walk na siatce trzy na trzy szybko zaczynają wyglądać jak pozbawiony dynamiki rysunek techniczny. Szczególnie jeśli nie są kontrapunktowane różnicami barw tła (a nie są). Wiele ilustracji jest nonsensownie podzielonych linią kadru, byle tylko nie łamać siatki, choć znacznie lepiej wyglądałyby, gdyby twórcy pozwolili sobie na więcej elastyczności. W połączeniu z kopiowaniem i wklejaniem bez przerwy tych samych teł (a często nawet i całych kadrów) Mister Miracle wizualnie robi się po prostu nieznośny. A szkoda bo zarówno kreska, jak i kolory są naprawdę niezłe.

W trakcie lektury, od samego początku do samego końca, towarzyszyła mi mieszanka znudzenia i irytacji. Ze szczyptą zażenowania, że moje ukochane medium najwyraźniej utknęło w hauntologicznym limbo. To jest dokładnie tego typu dekonstrukcja, z której (po części autoironicznie) nabijał się Warren Ellis w Planetary. Dwadzieścia lat temu. Opinia Alana Moore’a o współczesnym komiksie superbohaterskim często jest karykaturalizowana, a on sam sprowadzany do mema starego człowieka krzyczącego na chmurę. Jeśli jednak Mister Miracle naprawdę jest najlepszym, co ma nam do zaoferowania współczesny amerykańskich główny nurt komiksowy, to oznacza, że Moore ma całkowitą rację – medium ugrzęzło w miejscu i nie potrafi się poruszyć ani znacząco rozwinąć.

Egzemplarz recenzyjny dostarczyło wydawnictwo Egmont

1 komentarz :

  1. Czytałem jak dotąd tylko dwie rzeczy Kinga: „Vision” i „The Sheriff of Babylon”. I w obu widzę te same rzeczy, z którymi mam problem. Po interesującym początku scenariusz nagle rozsypuje się w milion dygresji i niepotrzebnych wątków pobocznych, aż do niemrawego, wypranego z emocji (o kulminacji nawet nie wspominając) zakończenia. Dlatego na razie kolejne pozycje Kinga omijam szerokim łukiem.
    Bardzo natomiast dziękuję za wylansowanie „Crowded”! Drugi TPB już przeczytany. Czekam na nowe odcinki.

    OdpowiedzUsuń

Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...