fragment grafiki okładkowej, całość tutaj. |
Hauntologia to dość
złożony termin z zakresu filozofii i teorii kultury, o którym pisałem na blogu
już wiele raz i prawdopodobnie napiszę o nim jeszcze wielokrotnie. W
ekstremalnie skondensowanej formie zdefiniować go można jako coś w rodzaju
odwróconej nostalgii – tendencji do tworzenia nowych tekstów kultury w taki
sposób, by możliwie najbardziej przypominały stare, zarówno treści w jak i
formie. Według popularyzatora tego terminu, Marka Fishera, wiele nakładających
się na siebie czynników społecznych (takich jak bezprecedensowo swobodny dostęp
do archiwów kultury, dynamika Internetu oraz neoliberalna ekonomia wymuszająca
sięganie po sprawdzone już wzorce i strategie kosztem ryzykownych,
eksperymentalnych przedsięwzięć) doprowadziło do sytuacji, w której –
kolektywnie, jako cywilizacja – bardziej interesuje nas ponowne przeżywanie
przeszłości, głównie tej lat osiemdziesiątych dwudziestego wieku, niż
wymyślanie czegoś prawdziwie nowego.
Piszę o tym wszystkim
ponieważ Mister Miracle jest modelowym przykładem takiego podejścia. Ten
dwunastozeszytowy komiks autorstwa Toma Kinga (scenariusz) oraz Mitcha Geradsa
(rysunki) wygląda niczym kulturowy artefakt, który wypadł z dziury w
czasoprzestrzeni prowadzącej do siedziby wydawnictwa Vertigo w latach
osiemdziesiątych. Komiks opowiada o obdarowanym supermocami artyście
scenicznym, mistrzu ucieczek, kimś w rodzaju prestidigitatora. Prawdziwym
prestidigitatorem jest tu jednak Tom King, któremu najwyraźniej udało się
wmówić wszystkim, że jest jednym z najciekawszych artystów młodego pokolenia,
choć jego jedyną sztuczką jest naśladowanie mistrzów anglosaskiego komiksu
sprzed trzydziestu, czterdziestu lat.
Mamy tu bowiem
wszystko, czym tylko mogliśmy się zachwycać w takich komiksach jak Sandman,
Watchmen czy Powrocie Mrocznego Rycerza. Kontrast klasycznej,
idealistycznej wersji postaci z jej pseudorealistyczną, psychologicznie
pogłębioną współczesną wersją? Jest. Dekonstrukcja polegająca na
straumatyzowaniu głównego bohatera? Jest. Repetycje, żonglowanie wyrazistą
symboliką i używanie samej struktury medium do demonstrowania nastroju głównego
bohatera? Jest. Metakomentarz odnośnie natury komiksowego medium? Jest.
Podzielenie każdej strony na siatkę dziewięciu kadrów i łamanie tej kompozycji
w kluczowych momentach? Jest. Mógłbym ciągnąć tę wyliczankę jeszcze długo, bo
King kopiuje w zasadzie każdy narracyjny, kompozycyjny czy treściowy wybieg od
swoich poprzedników. I nie robi absolutnie niczego więcej.
Problem polega na tym,
że oni robili to w czasach, gdy takie rzeczy były nie do pomyślenia – w mądry,
odważny sposób rozwinęli komiksowe medium dając swoim następcom bardzo szeroki
komplet nowych narzędzi i przecierając im nieznane wcześniej szlaki. I naprawdę
nie ma niczego złego w tym, że Tom King skwapliwie z tego wszystkiego
korzysta. Problem pojawia się w momencie, gdy taki hauntologiczny artefakt
stawiany jest jako przykład tego, że komiks to Sztuka. Widziałem mnóstwo
rankingów „najlepszych komiksów ostatnich lat” na których Mister Miracle zajmuje
wysokie – czy nawet pierwsze – miejsce. Jeśli to naprawdę jest koronny przykład
na to, że komiksowe medium stanowi prężnie rozwijającą się gałąź sztuki, to
oznacza, że mamy poważne kłopoty, bo medium nie rozwija się od jakiegoś
ćwierćwiecza.
Mister Miracle wygląda tak, jak wygląda, ponieważ kanony tego, co w tym medium uchodzi
za elitarną, ekskluzywną sztukę ustalili w zeszłym tysiącleciu Frank Miller,
Allan Moore i Neil Gaiman i nie zmieniły się one do dnia dzisiejszego. Na pewno
nie ma zamiaru zmieniać ich King bo niby czemu miałby to robić, skoro te same
sztuczki działają od trzech dekad? Wydaje mi się, że właśnie to najmocniej drażni mnie w tym komiksie i, szerzej, w całym dorobku artystycznym Kinga. Jego
najbardziej prestiżowe projekty pisarskie – Vision, Mister Miracle, Omega
Man – stanowią jedynie wtórne przeżywanie estetyk i tematów dominujących w
latach osiemdziesiątych i dziewięćdziesiątych. Żadna rewolucja, nawet nie
ewolucja, jedynie powielanie schematów, zagrań, wybiegów i tematów.
Znamienne jest również
to, że wszystkie te komiksy – i większość innych spod pióra Kinga, jak choćby
jego Batman – opowiadają o standardowych białych heteroseksualnych
mężczyznach. Nawet Vision, który jest robotem i doznaje z tego powodu opresji
to jedynie abstrakcyjna figura mniejszościowa, która nie posiada żadnego
skonkretyzowanego kontekstu kulturowej opresji. I nie,
nie chodzi mi o jakiś idiotyczny tokenizm czy inną polityczną poprawność.
Chodzi mi o to, że tylu latach interesującego dyskursu kulturowego i
politycznego, jaki rozgrywał się wokół komiksów, po eksplozji niezależnych
tytułów eksplorujących tematy rasy, płci, struktury społecznej czy kulturowych
tarć, po eksploracji nowych struktur narracyjnych, eksperymentach w formą i
treścią najlepsze, co jest nam w stanie zaoferować mainstream to… Sandman
po raz drugi. I wszyscy to łykają. To niemożebnie frustrujące.
W dodatku to nawet nie
jest jako specjalnie udany komiks. Mister Miracle ma tak wielką obsesję
na punkcie własnej symboliki, że kompletnie zapomina użyć tej symboliki do
powiedzenia czegoś znaczącego o głównym bohaterze, jego sytuacji, moralności,
kwestiach tożsamościowych czy właściwie czymkolwiek. Te tylko pusta
gratyfikacja dla czytelnika rozumiejącego, że czarne panele z napisem „Darkseid
jest” ze strony na stronę coraz gęściej pokrywające więcej kadrów oznaczają, iż
Miracle jest coraz bardziej przytłoczony paranoją i osaczającą go sytuacją,
która dosłownie odbiera mu przestrzeń do życia. Osoba, która wychwyci i to
zrozumie – co nie jest wybitnie trudne – w samozadowoleniu poklepie się po
plecach, że udało się jej dostrzec zmyślną symbolikę i będzie z siebie tak
dumna, że zapomni o tym, iż symbolika powinna służyć czemuś więcej niż samej
sobie.
W dodatku fabuła, gdy
obedrze się ją z całego tego pretensjonalizmu, jest niesamowicie miałka. Główny
bohater jest całkowicie pasywny i wyprany z charyzmy, jego relacje z małżonką i
innymi postaciami wypadają wyjątkowo nieorganicznie, a cały konflikt jest tak
mocno scentrowany na nim samym, że reszta postaci to służą jedynie poruszaniu
się po orbitach wokół niego i nie mają szans rozwinąć indywidualnych wątków,
które pogłębiłyby historię. główny dylemat, przed którym staje Scott – dylemat,
którego podbudowę stanowiło dobre dwie trzecie serii – nie jest nawet
specjalnie zniuansowany czy nieoczywisty. To trolley
problem. W dodatku
rozwiązany metodą „trzeciej drogi”, która pozwala głównemu bohaterowi uniknąć
znaczącej ewolucji charakteru, a scenarzyście – prawdziwie znaczącej
eksploracji poważnych tematów związanych z ponoszeniem odpowiedzialności za
życiowe decyzje.
Komiks jest
całkowicie zarżnięty przez repetycje. Kopiowanie symboliki, motywów, linii
dialogowych czy nawet całych kadrów to użyteczne narzędzia, jeśli chce się nadać komiksowi
odpowiednią dynamikę i rytm – o ile używa się ich w odpowiedni sposób. King
używa ich tak często i tak intensywnie, że praktycznie niewiele miejsca
pozostawia na cokolwiek innego. Wszystko powtarzane jest tak często i tyle
razy, że w pewnym momencie zmienia się w autoparodię.
Uporczywe trzymanie
się układu siatki kadrów trzy na trzy było kolejnym gigantycznym błędem. Ta
struktura ma swoje plusy, jest czytelna, pozwala na sprawne operowanie narracją
i ułatwia zabawy z łączeniem poszczególnych kadrów w większą, całościową kompozycję.
Cały Watchmen się na tym opiera. Problem polega na tym, że Moore i
Gibbons rozumieli ograniczenia idące za tą strukturą i robili wszystko, by albo
zmienić je w mocne punkty albo rezygnowali z nich w kluczowych momentach. Ważna
była też kolorystyka – najczęściej parzyste kadry Watchmen były utrzymane w innej
(kontrastowej) palecie barw niż nieparzyste, dzięki czemu nie męczyły oka i
pozwalały na łatwiejszą identyfikację tego, co dzieje się na stronie.
Pod tym względem Mister
Miracle wszystko robi źle. Długie sceny walk na siatce trzy na trzy szybko
zaczynają wyglądać jak pozbawiony dynamiki rysunek techniczny. Szczególnie
jeśli nie są kontrapunktowane różnicami barw tła (a nie są). Wiele ilustracji
jest nonsensownie podzielonych linią kadru, byle tylko nie łamać siatki, choć
znacznie lepiej wyglądałyby, gdyby twórcy pozwolili sobie na więcej
elastyczności. W połączeniu z kopiowaniem i wklejaniem bez przerwy tych samych
teł (a często nawet i całych kadrów) Mister Miracle wizualnie robi się
po prostu nieznośny. A szkoda bo zarówno kreska, jak i kolory są naprawdę
niezłe.
W trakcie lektury, od
samego początku do samego końca, towarzyszyła mi mieszanka znudzenia i
irytacji. Ze szczyptą zażenowania, że moje ukochane medium najwyraźniej utknęło
w hauntologicznym limbo. To jest dokładnie tego typu dekonstrukcja, z której
(po części autoironicznie) nabijał się Warren Ellis w Planetary.
Dwadzieścia lat temu. Opinia Alana Moore’a o współczesnym komiksie superbohaterskim często jest
karykaturalizowana, a on sam sprowadzany do mema starego człowieka krzyczącego
na chmurę. Jeśli jednak Mister Miracle naprawdę jest najlepszym, co ma
nam do zaoferowania współczesny amerykańskich główny nurt komiksowy, to
oznacza, że Moore ma całkowitą rację – medium ugrzęzło w miejscu i nie potrafi
się poruszyć ani znacząco rozwinąć.
Czytałem jak dotąd tylko dwie rzeczy Kinga: „Vision” i „The Sheriff of Babylon”. I w obu widzę te same rzeczy, z którymi mam problem. Po interesującym początku scenariusz nagle rozsypuje się w milion dygresji i niepotrzebnych wątków pobocznych, aż do niemrawego, wypranego z emocji (o kulminacji nawet nie wspominając) zakończenia. Dlatego na razie kolejne pozycje Kinga omijam szerokim łukiem.
OdpowiedzUsuńBardzo natomiast dziękuję za wylansowanie „Crowded”! Drugi TPB już przeczytany. Czekam na nowe odcinki.