piątek, 3 kwietnia 2020

W obronie "Sezonu burz"



Niniejszy tekst jest lekko przeredagowanym transkryptem scenariusza videoeseju mojego autorstwa. Filmik można obejrzeć w tym miejscu. Zachęcam do subskrypcji mojego kanału na YouTube.

Eee… serial Wiedźmin od platformy Netflix udowodnił, że możliwa jest naprawdę udana aktorska adaptacja gry komputerowej. Ha-ha. No dobrze, skoro już wspięliśmy się na ten szczyt wyrafinowanego humoru, przejdźmy do meritum. 

W dwa tysiące trzynastym roku popularność wiedźmińskiej marki znajdowała się już na krzywej wznoszącej, choć jeszcze przed eksplozją światowej popularności. Od premiery gry Wiedźmin 2: Zabójcy Królów minęły dwa lata, sama produkcja dawno zdążyła już zdobyć sobie uznanie zarówno graczy, jak i krytyki. Wszyscy z nadzieją zaczęliśmy już wypatrywać trzeciej odsłony serii. W tym roku ukazało się również pierwsze anglojęzyczne wydanie Czasu Pogardy. Komiksy od wydawnictwa Dark Horse, Wiedźmin 3: Dziki Gon i serial od Netflixa były jeszcze pieśnią przyszłości – ale był to już moment, w którym dało się usłyszeć pierwsze nuty tej pieśni. 

I wtedy, bez żadnego ostrzeżenia, ku zaskoczeniu absolutnie wszystkich, wydawnictwo Supernowa zapowiedziało – i, parę tygodni później, wydało – nową książkę o wiedźminie autorstwa Andrzeja Sapkowskiego. Trzynaście lat po premierze Pani Jeziora, finałowego tomu cyklu wiedźmińskiego. W międzyczasie Sapkowski napisał jeszcze absolutnie fantastyczną trylogię husycką oraz Żmiję. Swoją drogą, jeszcze nigdy w swoim życiu nie spotkałem osoby, która przeczytałaby tę książkę. Nie jestem pewien czy ona w ogóle istnieje, a nie jest tylko jakimś medialnym symulakrum egzystującym wyłącznie w recenzjach i wpisach w Wikipedii. Poważnie, ktoś z Was czytał Żmiję? 

W każdym razie – Sezon Burz wziął nas wszystkich z zaskoczenia. Literacka Wiedźmińska Saga od dawna była już definitywnie zakończona. Istniały w niej oczywiście liczne luźne końcówki oraz przestrzeń na historie poboczne, ale historia Geralta, Yennefer i Ciri była definitywnie zamknięta. Tak, wiem, gry pociągnęły tę opowieść dalej, ale ja wolę myśleć o nich jak o oddzielnej historii budowanej na fundamencie literackiego pierwowzoru, nie kanonicznej kontynuacji. Właśnie, skoro już o tym mowa – od razu po zapowiedzi pojawiły się obawy, na ile nowy materiał będzie wchodził w konflikt z twórczością studia CD-PROJEKT RED. Szybko okazało się, że z tym nie będzie większego problemu, bo Sezon Burz chronologicznie rozgrywa się przed sagą, w okresie opowiadań. Konkretniej, niedługo przed akcją Wiedźmina, opowiadania w którym zadebiutował Geralt z Rivii i od którego wszystko się zaczęło. 

Z tego co pamiętam, powieść wywołała dość… mieszane reakcje. Sam kupiłem i przeczytałem ją świeżo po premierze. Moja pierwotna ocena pokrywała się wtedy z ogólnym konsensusem – uznałem, że ta książka jest doskonale zbędna. Jako część szerszej wiedźmińskiej mitologii nie pełni żadnej istotnej funkcji. Nie dostarcza czytelnikom żadnej nowej perspektywy, żadnych nieznanych wcześniej informacji o Geralcie, Jaskrze czy kimkolwiek innym, które rzuciłyby jakieś nowe światło na znane już nam postacie czy wydarzenia. Nie korzysta z okazji, by odpowiedzieć na pytania odnośnie przeszłości wiedźmina albo pokazać nam mniej oczywiste strony jego natury. Lektura Sezonu Burz nie wpływa na nasze postrzeganie sagi ani opowiadań właściwie w żadnym znaczącym stopniu. 

Więc może książka broni się jako indywidualna, zamknięta całość? Też niespecjalnie. W odróżnieniu od poprzednich utworów wchodzących w zakres cyklu wiedźmińskiego – i chyba wszystkich znanych mi dzieł Sapkowskiego – Sezon Burz jest bardzo słabo stematyzowany. Każde wiedźmińskie opowiadanie ma jakiś motyw przewodni, który autor eksploruje w ramach fabuły. Kwestia ceny opowiada o odpowiedzialności za składane obietnice. Kraniec Świata – o przemijaniu oraz cyklu życia i śmierci. Granica Możliwości – o kontroli nad własną naturą i decyzyjności w kwestii własnego postępowania. Pięcioksiąg to natomiast tematyczna uczta obracająca się wokół takich motywów jak emancypacja, prawo o samostanowieniu oraz granice odpowiedzialności za drugą osobę czy nawet za cały świat. Między innymi, to właśnie sprawia, że wiedźmiński cykl jest tak unikalnym literackim doświadczeniem. To znaczy, jasne, można cieszyć się przygodami Geralta na tym najpłytszym poziomie dynamicznej, znakomicie napisanej opowieści o starciach z potworami, wielkich wojnach i machaniu mieczem – i nie ma w tym niczego złego. U Sapkowskiego jednak za tym machaniem mieczem zawsze stał jakiś intrygujący kontekst, dzięki któremu opowieść zawsze była ciekawa również na innych, głębszych poziomach. 

Jaki jest temat Sezonu Burz? Nie umiem powiedzieć. Umiem powiedzieć, jaką ma fabułę – Geralt traci swoje miecze i jednocześnie wplątany zostaje w serię niefortunnych zdarzeń, którym musi stawić czoła, by odzyskać skradzioną własność. Mamy tu trochę walk z potworami, trochę scen łóżkowych, mnóstwo zabawnych dialogów i bardzo dużą różnorodność schematów narracyjnych. Wiem, że oglądają mnie osoby, które nie czytały tej książki, dlatego pozwolę sobie na jej krótkie streszczenie: 

Powieść zaczyna się w momencie, gdy Geralt realizuje kolejne wiedźmińskie zlecenie – uśmierca idra, insektoidalne monstrum nękające okolice miejscowości Ansegis. Po odebraniu zapłaty, wiedźmin wyrusza do królestwa Kerack – konkretniej do stolicy, noszącej to samo miano. Przy wejściu zmuszony jest zdać do depozytu swoje wiedźmińskie miecze. Już na miejscu zostaje aresztowany pod zarzutem malwersacji i zaboru mienia. Po czterech upokarzających dniach spędzonych w areszcie Geralt wychodzi na wolność, ponieważ ktoś wpłacił za niego kaucję. Początkowo nie miał zamiaru wnikać, kto wykazał się tak niespodziewanym aktem dobroczynności, tylko od razu ruszył w stronę bram miejskich, by opuścić miasto. Tam dowiaduje się, że ktoś inny wcześniej zgłosił się już po jego miecze. Rozpętuje się bójka, którą przerywa przybycie Jaskra i jego krewniaka Ferranta. Kuzyn barda, jak się okazuje, pracuje jako śledczy w Kerack i deklaruje wiedźminowi pomoc w odzyskaniu skradzionej własności. 

Od Jaskra wiedźmin dowiaduje się, że kaucję wpłaciła za niego Lytta Neyd, magiczka posługująca się pseudonimem Koral. Okazuje się również, że to ona stoi za wsadzeniem Geralta do aresztu. Wiedźmin udaje się do Koral, by wyjaśnić, czego właściwie chce od niego czarodziejka. Po drodze zostaje napadnięty przez bandę drabów, z którymi rozprawia się bez większych problemów. Na miejscu dowiaduje się od Koral, że cała ta awantura była jedynie demonstracją siły, bo kapituła czarodziejów ma wobec niego plany, których magiczka nie jest jeszcze skłonna wyjawić. Utrzymuje również, że ona sama nie ma niczego wspólnego z kradzieżą jego mieczy. 

Geralt próbuje manipulować emocjami Koral, by się na niej odegrać, ale ofiarą tego zachowania pada Mozaik, młoda podopieczna czarodziejki. Gdy wiedźmin dowiaduje się o tym, wraca porozmawiać z Koral i – oczywiście – kończy z nią w łóżku. Relacje między nimi stają się na tyle stabilne, że Geralt prosi czarodziejkę o pomoc w odnalezieniu skradzionych mieczy. Oboje biorą udział w magicznym rytuale przewidywania przyszłości, który Geraltowi pokazuje kilka nieskonkretyzowanych wskazówek, a Koral wzgórze Sodden. Żadne z nich nie jest w stanie wyciągnąć ze swoich wizji niczego pożytecznego, ale gdy Geralt opowiada Jaskrowi o swoich wizjach, bard rozpoznaje miejsce jednej z nich. W ten sposób trafiają do położonego na odludziu fortu Rawelin, miejsca różnych podejrzanych interesów oraz nielegalnych walk na arenie. Geralt wmanewrowany zostaje w taką walkę przez właściciela Rawelinu, Pyrala Pratta. 

W zamian zyskuje informację o tym, że jego miecze prawdopodobnie znajdują się w Novigradzie, gdzie zostaną zlicytowane na odbywającej się tam co kwartał aukcji. W drodze powrotnej jeden z synów władcy Kerack próbuje skorumpować Geralta i wykorzystać go do utorowania sobie drogi na tron. Wiedźmin odmawia, po czym okazuje się, że próba korupcji była jedynie testem, mającym na celu sprawdzenie uczciwości Geralta. Prawdziwym zleceniem jest ochrona króla w trakcie jego kolejnego już ślubu oraz wesela. Wiedźmin niechętnie godzi się na to, ale pod warunkiem, że wcześniej odzyska swoje miecze. 

Po powrocie do Kerack ląduje z powrotem w łóżku Koral – oczywiście. W międzyczasie Jaskier zdobywa dla niego zastępczy miecz. Miecz jest lipny i podrzucony przez Anteę córkę Pyrala Pratta, któremu nie spodobało się zachowanie wiedźmina w związku z tą walką na arenie. Bez obaw jednak – nie będzie to miało żadnego znaczenia dla fabuły. 

Koral ujawnia w końcu wiedźminowi czego chce od niego kapituła. Magiczka wysyła Geralta do zamku Rissberg. Jest to miejsce, w którym czarodzieje zajmują się nieetycznymi i niebezpiecznymi eksperymentami. Okazuje się, że Rissberg handluje wytwarzanymi na zamku monstrami, które wiedźmin musi zabijać po tym, jak kupujący już się nimi znudzą i wypuszczą na wolność. Geralt robi więc to, co zwykle, gdy znajduje się w otoczeniu osób władających magią – śmiertelnie ich wkurza, niespecjalnie się nawet starając. Mimo wszystko wysłuchuje prośby magów. Czarodzieje podejrzewają, że któryś z pracujących w Rissbergu adeptów pokusił się o nielegalne przywołanie demona, który teraz poluje na mieszkańców okolicznych miejscowości. 

Geralt patroluje okolicę. Po długim – bardzo długim – poszukiwaniu w końcu daje mu się złapać opętanego przez demona czarodzieja, Sorela Degerlunda, którego poznał już pierwszego dnia swojej wizyty na zamku. Wiedźmin waha się przed uśmierceniem maga i popełnia błąd, próbując pomóc mu wrócić na zamek. Jednak zamiast do Rissbergu, trafia do kryjówki Degerlunda, gdzie natychmiast zostaje obezwładniony i uwięziony przez ambitnego czarodzieja. Okazuje się, że żadnego demona nie ma, to jedynie Degerlund pozoruje demoniczną aktywność, by poprawić swoją pozycję w politycznych gierkach, jakie prowadzą między sobą magowie. Geraltowi udaje się uciec za pomocą teleportacji, ale przez to ląduje gdzieś w szczerym polu, bez możliwości szybkiego powrotu do cywilizacji. 

Wiedźmin w miarę szybko orientuje się, że trafił na terytorium sporne między Temerią i Redanią, gdzie często dochodziło do starć zbrojnych między wojskami tych królestw. Równie szybko wpada na redańskich rycerzy, którzy biorą go za temerskiego najemnika. Udaje mu się uciec, gdy redańczycy zostają zaatakowani przez Degerlunda, który chce prewencyjnie uśmiercić Geralta. Na skradzionym napastnikom koniu wiedźminowi udaje się dotrzeć do stacji pocztowej. Tam dołącza do krasnoluda imieniem Addario. Nowy towarzysz podróży pomaga mu dotrzeć do portu, z którego Geraltowi uda się przybyć na czas do Novigradu. 

Wiedźmin zostaje wynajęty do eskorty statku zmierzającego w pożądanym przez niego kierunku. Załoga, co dość szybko wychodzi na jaw, odpowiedzialna jest za porwanie szczenięcia vixeny, potężnej magicznej istoty przybierającej formę lisa. Dziewczynka ginie z rąk spanikowanego załoganta zanim Geralt był w stanie przekonać kapitana, jak samobójczym pomysłem jest takie porwanie. Wiedźmin staje w obronie załogi i zwraca ciało vixenie, która ostrzega go, że pewnego dnia upomni się o zemstę – na nim, bo stając w obronie morderców jej córki wziął na siebie odpowiedzialność za ich czyn. 

Geralt dociera do Novigradu, ale za późno – miecze zostały już zlicytowane. Trafiły, jak się okazuje, w ręce Yennefer. Rozczarowany wiedźmin wraca do Krenack, gdzie spotyka jednego z magów, który wynajęli go do uporania się z Degerlundem. Geralt dowiaduje się od niego, że Degerlund wykręcił się sianem i obecnie siedzi w cytadeli, prywatnym laboratorium swojego pryncypała. Mag ostrzega Geralta przed próbą wymierzenia sprawiedliwości na własną rękę, ale jednocześnie dość ostentacyjnie mu to sugeruje, podarowując nawet dość cenny miecz w zastępstwie tych, które stracił. Ten lipny, od Jaskra, w międzyczasie się złamał. 

Z pomocą znajomego wilkołaka, któremu Geralt darował kiedyś życie, gdy zorientował się, że nieszczęśnik jest niegroźny nawet w wilczej postaci, wiedźmin zaczął szukać tajemnego przejścia wiodącego do Cytadeli, w której zamknął się Degerlund. To, że istniało takie przejście wywnioskował z faktu, iż ataki na okoliczną ludność nie ustały, a reszta magów dbała o to, by trzymać Derelunda pod kluczem, przynajmniej oficjalnie. Poszukiwania kończą się sukcesem, czarodziej padł trupem, a Geralt wrócił do Kerack, by zgodnie z umową podjąć się ochrony króla w trakcie wesela. Mieczy co prawa nie odzyskał – a taki był warunek zatrudnienia – ale to oznaczało, że potrzebował dodatkowego zarobku, by sprawić sobie nowe. 

Król jednak sam znakomicie radzi sobie w kwestii obrony przed zamachowcami. Okazuje się, że obaj jego synowie próbowali pozbawić go życia. Tak, ten który wynajął Geralta również – zrobił to zresztą po to, by mieć alibi, gdy jego ojciec padnie trupem od strategicznie podłożonej trucizny. Ludzie tego księcia chwilę później próbują zresztą zaszantażować wiedźmina i zmusić do własnoręcznego zabójstwa króla, grożąc śmiercią Jaskra w razie braku chęci współpracy. Geralt ratuje barda i uśmierca szantażystów. Wraca do króla, ale ten zdążył już paść ofiarą kolejnego zamachu, tym razem magicznego – i skutecznego. Skutecznym zamachowcem okazał się jeszcze jeden syn władce, wygnany z Kerack dużo wcześniej. Razem z niedoszłą małżonką swojego ojca, prywatnie czarodziejką, uknuli spisek celem przejęcia władzy w królestwie. Geraltowi i Jaskrowi udaje się dać drapaka zanim komuś przyszło do głowy wmieszać ich w tę sytuację jeszcze bardziej. 

Zaraz potem miasto zostaje zaatakowane przez potężną burzę. Towarzysząca Jaskrowi i Geraltowi Koral daje nogę, gdy tylko orientuje się, jak niebezpieczny jest to sztorm. Geralt rzuca się na pomoc tonącym. Pomaga mu, również obecna na weselu Antea, ta od lipnego miecza. Antea traci życie próbując ratować tonące dziecko. Geralt też ledwie wymknął się śmierci, dzięki pomocy jednej ze strażniczek odpowiedzialnych za zarekwirowanie mu mieczy na początku powieści. Po uspokojeniu się sytuacji Koral wraca, by zrobić z siebie bohaterkę idącą na pomoc poszkodowanym, ale Geralt ma już serdecznie dosyć czarodziejskiej hipokryzji i każe jej iść do diabła. Sam również opuszcza miasto, zaraz po tym jak ktoś ukradł mu kurtkę i miecz, które zostawił na brzegu, gdy ruszył na ratunek tonącym. 

Wraz z Jaskrem i Mozaik – uczennicą Koral, która postawiła się swojej mentorce po tym jak Koral teleportowała się w trakcie sztormu – wiedźmin podróżuje aby dalej od Kerack. Geralt odsyła Mozaik z powrotem do Koral, wiedząc, że dla młodej czarodziejki narażenie się tak wpływowej osobistości skończy się wyjątkowo paskudnie, więc lepiej przecierpieć mniejszą karę teraz niż stracić życie później. 

W przydrożnej karczmie Geralta zaczepia wiedźmin ze Szkoły Kota, znanej z produkowania wyjątkowo okrutnych i niemoralnych przedstawicieli tej profesji. Sytuacja staje się nabrzmiała, ale rozładowuje ją niespodziewane zwrócenie Geraltowi jego mieczy przez obecną w karczmie młodą kobietę, przysłaną przez Yennefer w tym właśnie celu. Wiedźmin ze Szkoły Kota odpuszcza i rusza w swoją stronę, by przyjąć zlecenie od króla Foltesta, który ma problem z pewną strzygą. Jak to się skończy – wszyscy już wiemy. Geralt otrzymuje urzędowy list, z którego dowiaduje się o tym, że kapituła magów cofnęła mu wypłatę za całą tę aferę w Rissbergu. Przyjmuje to z dość stoickim spokojem. 

Następnego dnia, w trakcie dalszej podróży przez ruiny Geralt napotyka lisicę – tę samą, z którą walczył na rzece, której córka została zamordowana przez ludzi. I która obiecała mu, że pewnego dnia ich drogi ponownie się skrzyżują. Okazuje się jednak, że szczenię przeżyło i wcześniej jedynie pozorowało własną śmierć za pomocą iluzji. Lisica żegna się z Geraltem, a wiedźmin wraca do Jaskra. 

Epilog przenosi nas w odległą przyszłość, do czasów młodości Nimue – postaci znanej z cyklu wiedźmińskiego. Nimue odegrała małą rolę w Chrzcie Ognia i znacznie większą w Pani Jeziora, gdzie jest zresztą tytułową bohaterką. Przemknęła też zresztą przez jedno z interludiów wcześniej w Sezonie Burz. W epilogu dziewczyna kontynuuje swoją drogę do Aretuzy, gdzie z czasem zostanie potężną magiczką. W trakcie drogi przez las atakuje ją potwór, którego uśmierca polujący na niego od dłuższego czasu Geralt. Stwór okazuje się ostatnim pozostałym przy życiu mutantem wyprodukowanym przez magów z Rissberga. Nimue zdaje sobie sprawę, na kogo natrafiła, ale Geralt nie odpowiada na żadne jej pytanie, a jedynie wprowadza ją w trans Znakiem Somne. Dziewczyna budzi się jakiś czas później i uznaje to spotkanie za sen. Którym prawdopodobnie było, aczkolwiek narracja pozostawia tu przestrzeń do wątpliwości. 

Obiecałem, że streszczenie będzie krótkie, tak? Eee… przepraszam. I tak pominąłem kilka drobniejszych motywów oraz mniej istotnych wydarzeń. Jak choćby komendanta straży, który pomagał Geraltowi przy śledztwie w okolicach Rissberga czy interludium z rozmową Yenefer i Koral. Sezon Burz jest bowiem obfity w wydarzenia. Ta książka ma wiele wad, ale monotonia nie jest jedną z nich. Przynajmniej nie ten jej rodzaj. Ale do tego jeszcze wrócimy. 

Sezon Burz nie jest dobrze skonstruowaną opowieścią. Całość przypomina trochę skakanie po kanałach w trakcie siedzenia przed telewizorem i oglądanie w ten sposób kilku programów równocześnie. Śledzimy losy wiedźmina w trakcie śledztwa w sprawie skradzionych, przeskakujemy do wątku magicznych eksperymentów, wracamy do mieczy, obserwujemy konfrontację z lisicą, znowu wracamy do mieczy, kończymy wątek eksperymentów – i tak dalej, aż do samego końca. Wszystkie te wątki są ze sobą bardzo słabo powiązane, a przeskoki między nimi po pewnym czasie stają się mocno rozpraszające. Odnoszę wrażenie, że gdyby Sezon Burz był zbiorem opowiadań, każda z tych fabułek miałaby szansę wybrzmieć w odpowiedni sposób. W tej formie, w jakiej nam to przedstawiono wszystkie wątki cały czas rywalizują ze sobą o uwagę czytelnika i w konsekwencji – przegrywają wszystkie. Jeśli był to eksperyment z formą narracyjną, to się nie udał. Wyszła bowiem jakiś hybryda powieści i zbiorku opowiadań, która dziedziczy wszystkie wady obu tych form i żadnych zalet którejkolwiek z nich. 

Dałoby się to oczywiście poskładać w sensowną opowieść, gdyby poszczególne wątki miały ze sobą coś więcej wspólnego niż tylko fakt, że znajdują się w jednej książce. Tak jak mówiłem wcześniej, nie jestem w stanie wskazać żadnej przewodniej myśli, która spinałaby ten bałagan tematycznie. Są jedynie… skrawki. I to skrawki motywów eksplorowanych głębiej i lepiej we wcześniejszych tekstach Sapkowskiego. Wątek lisicy zdaje się opowiadać o niekończącym się cyklu przemocy między ludźmi oraz istotami magicznymi. Mieliśmy to już w słodko-gorzkim Krańcu Świata, mieliśmy jako istotny motyw w sadze. Wątek poszukiwań skradzionych mieczy służy raczej jako rusztowanie dla pozostałych, ale jego puenta – biorąc pod uwagę kto odzyskał i zwrócił wiedźminowi miecze – sugeruje, że ta historia rozwija nieco związek Geralta i Yennefer. Może nawet nie tyle rozwija, co eksponuje część jego dynamiki. Ale tego mieliśmy już całe mnóstwo w Granicy możliwości, sadze czy moim ukochanym Okruchu lodu. Historia Rissberga i magicznych eksperymentów obraca się wokół przywilejów, jakie czarodziejskim elitom daje władza nad nadprzyrodzonymi żywiołami. To jednak też już mieliśmy. W sadze, w wątku Vilgefortza, którego mniejszą, głupszą i bardziej kreskówkową wersją jest tutaj Degerlund. Epilog z Nimue umyślnie drażni spójność kanonu, by pokazać nam, w jaki sposób zmitologizowana historia Geralta z Rivii przerosła samego wiedźmina i zaczęła żyć własnym życiem… ale to zrobiła już Pani Jeziora, finałowa część sagi, zresztą – za pomocą dokładnie tej samej bohaterki. 

Najbardziej rozczarował mnie wątek królobójstwa. Co jest o tyle interesujące, że jednocześnie był – dla mnie – najciekawszy, głównie z powodu całej masy niespodziewanych zwrotów akcji i sytuacji zmieniającej się jak w kalejdoskopie, niemal na samej granicy parodii. Sapkowski musiał się naprawdę dobrze bawić w trakcie pisania finału. Tym, co mnie w nim zniesmaczyło był wyjątkowo dołujący cynizm, którego nic nie równoważyło. Wbrew powszechnej opinii cykl o wiedźminie nie jest jednoznacznie cyniczny. Na każdy akt podłej zdrady i okrucieństwa przypadał jakiś akt szlachetności. Na każdego Bonharta przypadał Vysogota z Corvo. Świat wiedźmina jest brudny i bezkompromisowy, ale istnieje w nim dobro. To nigdy nie była mroczna i brutalna fantazja nihilistycznego nastolatka, któremu wydaje się, że cynizm jest oznaką wybitnej inteligencji czy głębszego zrozumienia świata. 

Do tej pory. W wątku królobójstwa wszyscy, absolutnie wszyscy biorący aktywny udział w sprawie są egoistycznymi mordercami gotowymi pozabijać członków swojej rodziny jeśli tylko da im to władzę. Nie ma tam ani jednej postaci, która czyniłaby choćby pozory idealizmu. Mamy jedynie żądnych krwi, w przerysowany sposób złych arystokratów. I ich podwykonawców, w najlepszym razie apatycznych, w najgorszym – sadystycznych. Przyznam, że wstrząsnęło mną to chyba bardziej niż cokolwiek innego w tej powieści. Nawet tak mroczne i dołujące opowiadanie jak Mniejsze zło miało wójta Caldenmeyna, który na miarę swoich skromnych możliwości próbował chronić swoją rodzinę oraz mieszkańców Blaviken. 

Spotkałem się z teorią, że ten wątek miał być satyrą na Grę o Tron. Jeśli to prawda, niespecjalnie to cokolwiek zmienia w mojej ocenie. Mam też wątpliwości czy to dobry interes, przehandlować finał swojej powieści, być może ostatniej książki o Geralcie z Rivii w ogóle, w zamian za kpiny z innej popularnej serii fantasy. 

Wcześniej pozwoliłem sobie pochwalić Sezon Burz za to, że dostarcza czytelnikom wielu zróżnicowanych atrakcji, nawet jeśli dzieje się to kosztem spójności fabuły. Nie oznacza to jednak, że powieść czyta się jednym tchem od deski do deski. Nie zrozumcie mnie źle, językowo nadal jest znakomicie, sceny akcji wypadają dynamicznie i ekscytująco, a dialogi skrzą się od charakterystycznego dla prozy Sapkowskiego ciętego dowcipu. Od czasu do czasu zdarzają się jednak dziwne zapychacze – ciągnące się w nieskończoność akapity opisujące nic niewnoszące do fabuły sceny mające na celu… sam nie wiem co, pewnie rozdmuchanie powieści do satysfakcjonującego rozmiaru. Większość scen poszukiwań kryjówki Degerlund, patrolowanie okolic Rissberga, łóżkowe sceny Geralta i Koral z początku książki… większość z nich spokojnie można byłoby wyciąć bez widocznej szkody dla całości. 

Mógłbym jeszcze długo rozwodzić się nad wadami Sezonu Burz. Mógłbym wspomnieć o tym, że autor, swoim zwyczajem, nawrzucał tam mnóstwo dygresji na tematy wszelakie, od produkcji węgla drzewnego po prawniczy żargon. Sapkowski jest niesamowitym erudytą i zawsze lubił wkładać swoim bohaterom w usta długie wywody na jakieś niszowe tematy. W lepszej powieści uszłoby mu to płazem. W tej, gdzie często nie mają żadnego związku z wydarzeniami i nie usprawiedliwia ich kontekst, momentami są po prostu nieznośne. Mógłbym skrytykować wiele intrygujących wątków, które nie doczekały się rozwinięcia – chodzi mi głównie o Szkołę Kota, czy sugestie, że pierwsi wiedźmini stworzeni zostali wskutek magicznych eksperymentów właśnie w Rissbergu. Coś, co mogło stać się bardzo fascynującym rozbudowaniem świata przedstawionego okazało się tylko garścią napomknięć, które nie prowadzą do niczego ciekawego i skończą pewnie jako przypisy w wiedźmińskiej Wikipedii. Mógłbym też odnieść się do niesławnej sceny z pierdzeniem, gdzie ta czynność fizjologiczna była początkiem i końcem żartu. Sapkowskiemu zdarzało się czasami zagrywać nisko, jeśli chodzi o poczucie humoru, ale nie przypominam sobie, by kiedykolwiek zagrywał aż tak nisko. 

Mógłbym o tym wszystkim mówić jeszcze bardzo długo – ale zatrzymam się w tym miejscu. Tytuł tego materiału brzmi bowiem „W obronie Sezonu Burz”. Przyznam, że jest on trochę naciągany. Z dwóch powodów. Po pierwsze – nikt Sezonu Burz jakoś specjalnie nie atakuje. Chwilę po premierze powieść zebrała raczej mieszane recenzje i dziś mało kto o niej pamięta. Nietrudno jest zresztą zapomnieć o tej książce – jej wpływ na wiedźmiński kanon jest znikomy i łatwy do zignorowania i mimo wszystko nie jest aż tak zła, by się na nią denerwować. Nie potrzebuje jakiejś wyjątkowej obrony. 

Po drugie – ja sam bez bicia przyznam, że nie jestem jakimś wielkim fanem tej książki. Sezon Burz przeczytałem z umiarkowanym zainteresowaniem. Może mam o nim nieco lepszą opinię niż większość znanych mi fanów wiedźmina – gdy zapytałem osoby czytające mojego fanpejdża o tę książkę, reakcje były niemal wyłącznie negatywne – ale i tak umieściłbym Sezon Burz gdzieś na szarym końcu mojego osobistego rankingu wiedźmińskich powieści i opowiadań. Jak mogłyście zresztą usłyszeć, do tej pory głównie tę książkę krytykowałem. 

Mimo to. Mimo wszystkiego, co powiedział do tej pory muszę przyznać, trochę ku własnemu zaskoczeniu, że… lubię Sezon Burz. Naprawdę lubię. Na potrzeby tego materiału przeczytałem ją po raz kolejny i spędziłem przy tym trzy zaskakująco przyjemne wieczory. To prawda, że Sezon Burz jest słaby jak na część cyklu wiedźmińskiego – ale nawet słaba część cyklu wiedźmińskiego nadal jest bardzo dobrą powieścią fantasy. Akcja zmienia tempo na tyle często, by przez większość czasu czytelnik się nie nudził. Liczne nawiązania do postaci i sygnalizowanie wydarzeń, które nastąpią w dalszych tomach przywołują na twarz uśmiech. To prosta radość płynąca z faktu, że wypatrzyłem coś, co znam z poprzednich książek – ale proste radości też mają swoją wartość. Sapkowski nadal ma niesamowity talent do szybkiego tworzenia interesujących i dających się lubić postaci epizodycznych – krasnolud Addario czy wilkołak Dussart pojawiają się na kartach powieści na kilka, kilkanaście stron, a i tak budzą sympatię i od razu zapadają w pamięć. Sezon Burz ma wady, ale jako rozrywkowe fantasy jest – przynajmniej według mnie – co najmniej niezły. 

I to nie jest tak, że ta książka zupełnie pozbawiona jest naprawdę dobrych elementów albo wyrafinowanego konstruowania wydarzeń. Przyjrzyjmy się pierwszej rozmowie Koral z królem Kerack. Na tym etapie nie znamy jeszcze żadnej z tych postaci – Koral przewija się w sadze jedynie post mortem, jako magiczka, która została zabita na Sodden, władca królestwa to postać zupełnie nowa. Król zakazuje czarodziejce pomagania mieszkankom Kerack w usuwaniu ciąży, Koral sprzeciwia się temu. Początkowo wygląda to zatem jako bardzo czytelny konflikt mający na celu zarysować nam charaktery obu postaci – król jest tradycjonalistą i mizoginem, Koral progresywną emancypantką. 

Tyle tylko, że to nieprawda. Chwilę po pozornym skonstruowaniu tych charakterów Sapkowski natychmiast je podważa. Władca jedynie zasłania się patriarchalną mizoginią, kwestia usuwania ciąży całkowicie zwisa mu i powiewa. Tak naprawdę chce tylko zabezpieczyć się na wypadek gdyby jego nowa żona chciała usunąć ewentualną ciążę. Król ma zamiar spłodzić syna, którego wychowa na następcę tronu i nie życzy sobie, by cokolwiek stanęło mu na drodze. Koral przyjmuje kompromis, dzięki któremu nadal będzie mogła legalnie świadczyć swoje usługi mieszkankom Kerack, które zaszły w niechcianą ciążę, pod warunkiem, że nigdy nie zrobi tego dla nowej królowej. Czarodziejce nie przeszkadza to ustępstwo, bo – podobnie jak król – ona też ma w głębokim poważaniu etyczne kwestie związane z tym tematem, chodzi jej jedynie o dochodowy biznes, jakim jest dla niej spędzanie płodów. 

Nie mamy tu zatem do czynienia z konserwatywnym mężczyzną i liberalną kobietą, ale dwojgiem hipokrytów, którzy używają konserwatywnych i liberalnych frazesów jako usprawiedliwienia dla swoich czysto egoistycznych interesów. W tym miejscu należy zaznaczyć, że Sapkowski nie używa tu tego wybiegu jako tchórzliwej ucieczki od trudnego dylematu moralnego w prawdopośrodkizm spod znaku „obie strony są siebie warte”. Autor używa tego konfliktu, by w atrakcyjny i zaskakujący sposób zademonstrować charaktery obu tych postaci. To jest poziom subwersji, którego w literaturze rozrywkowej nadal nie widuje się zbyt często i rzadko kiedy w tak naturalny, zgrabny sposób. A to tylko jeden z całkiem licznych przykładów, w których Sezon Burz przejawia subtelność, której sporej części fantastyki nadal brakuje. 

Wydaje mi się, że powszechne rozczarowanie tą książką w fandomie Sapkowskiego bierze się z głównie z jednej rzeczy – Sezon Burz trudno jest gdziekolwiek dopasować. Chronologicznie rozgrywa się mniej więcej wtedy, gdy opowiadania, ale formą bardziej przypomina sagę, z długą wielowątkową narracją oraz minimalnymi nawiązaniami do klasycznych legend i baśni. Nie dodaje niczego znaczącego go wiedźmińskiego cyklu, ale sugeruje kilka rzeczy, które mogą postawić niektóre wątki w innym świetle. Jest zamknięta, ale jednocześnie pełna nawiązań i autoreferencji. Sezon Burz egzystuje gdzieś z boku cyklu i nie bardzo wiadomo, do czego go przypiąć, więc po prostu się go ignoruje. Wydaje mi się, że jestem w stanie zaproponować rozwiązanie tego problemu. 

Dawno, dawno temu, w czasach gdy Internet sprzedawało się na płytach CD dołączanych do czasopism, deweloperzy gier video mieli w zwyczaju tworzyć wersje demonstracyjne swoich produkcji. Czasami były to fragmenty gotowych gier wyjęte z większej całości i przykrojone w taki sposób, by dać graczom reprezentatywną próbkę tego, co oferuje gotowy produkt. Czasami były to specjalnie przygotowane do tego celu nowe poziomy, niedostępne w pełnej wersji. Zwykle nie oferowały zbyt wiele same z siebie – ale też nie taka była ich rola. Nikt nie oczekiwał po demie gry, że będzie satysfakcjonującym doświadczeniem. Ich celem było pokazanie potencjalnym nabywcom, z czym będą mieć do czynienia, jeśli zdecydują się kupić całą grę. 

Sezon Burz narzuca mi skojarzenia z demami gier. Jest tam odrobina wszystkiego, z czego znany jest cykl wiedźmiński – wartka akcja, język, poczucie humoru, intertekstualność, wielowątkowość, rozwinięta mitologia, niejednoznaczne moralnie postacie i sytuacje, satyra polityczna… ta książka jest właściwie tematyczną i stylistyczną przebieżką po całym cyklu wiedźmińskim. 

Wywodzę się z pokolenia czytelników, którzy wiedźmina poznali zanim jeszcze CD-PROJEKT zapowiedział wydanie pierwszej odsłony gry i tym samym rozpoczął proces zmiany tej marki z lokalnego fenomenu w jedną z ikon światowej popkultury. Do dyspozycji mieliśmy wtedy, nie licząc komików i serialu telewizyjnego, zamknięty cykl wiedźmiński. Większość znanych mi fanów dzieli opowiadania i pięcioksiąg na powiązane, ale stosunkowo odrębne formy, można powiedzieć – ery. Era opowiadań – zbudowana z zamkniętych, jednowątkowych tekstów dekonstruujących klasyczne baśnie i legendy – jest w treści i formie inna od sagi, która niemal w całości odrzuca dekonstrukcje klasyki na rzecz budowania złożonej, wielowątkowej opowieści ciągnącej się przez pięć długich książek i obserwowanej z kilkunastu różnych perspektyw. 

Znam osoby, dla których dysonans był tak duży, że przerwały lekturę po przeczytaniu obu zbiorów opowiadań, bo pięcioksiąg był zbyt odmienny od tego, co polubiły w Ostatnim Życzeniu oraz Mieczu Przeznaczenia. Opowiadania są fenomenalne, ale nie przygotowują nas na sagę. Sezon Burz – przygotowuje. 

W dzisiejszych czasach mamy trzy duże i kilka małych gier ze świata wiedźmina, całe mnóstwo komiksów, zaplanowany na wiele sezonów serial od Netfliksa i wiele więcej. W międzyczasie pojawiło się całe nowe pokolenia fanów wiedźmina, które zna historię Geralta z Rivii pośrednio, dzięki adaptacjom. Gdyby taka osoba – ktoś, kto widział serial Netflixa, albo grał Dziki Gon i chciałby więcej – zapytała mnie, od czego najlepiej rozpocząć czytanie wiedźmińskiej sagi… moja odpowiedź zapewne brzmiałaby: „Od Sezonu Burz”. Dla mnie, osoby która ma cykl wiedźmiński w głowie i w sercu od grubo ponad dekady, ta książka jest co najwyżej znośnym, ale zbędnym dodatkiem. Dla kogoś, kto nigdy nie czytał materiału źródłowego, Sezon Burz może być wyśmienitą wersją demonstracyjną. 

W takim kontekście wszystko nagle nabiera sensu. Dziwna, nietypowa konstrukcja narracyjna stanowi coś w rodzaju uśrednienia dynamiki opowiadań oraz sagi. Przebieżka po różnych motywach i tematach zwiastuje pogłębienie ich w kolejnych odsłonach cyklu. Nawiązania do przyszłych wydarzeń zwrócą się w przyszłości czytelnikowi, który te wydarzenia pozna nieco później. Po przejściu pełnej wersji gry demo zawsze będzie wydawało się ułomnym, niepełnym doświadczeniem – ale demo nie jest pełnym doświadczeniem towarzyszącym pełnej wersji, tylko czymś, co ma zachęcić do jej zakupu i przejścia. I będę się upierał, że w tym kontekście Sezon Burz ma swoje miejsce w książkowym cyklu wiedźmińskim. 

…ale poważnie, te żarty o pierdzeniu Sapkowski naprawdę mógł sobie darować.

Brak komentarzy :

Prześlij komentarz

Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...