piątek, 13 marca 2020

Co się stało? Doctor Who, sezony 11 i 12



Niniejszy tekst jest lekko przeredagowanym transkryptem scenariusza videoeseju mojego autorstwa. Filmik można obejrzeć w tym miejscu. Zachęcam do subskrypcji mojego kanału na YouTube.

W jednym z tomów niezależnej komiksowej serii fantasy z lat osiemdziesiątych Cerebus the Aardvark tytułowy bohater – kreskówkowy mrównik żyjący w poza tym raczej realistycznym świecie przypominającym europejskie średniowiecze – zostaje papieżem. W trakcie pierwszego wystąpienia przed wiernymi przez tłum przeciska się kobieta, która głośno i nachalnie domaga się, by nowy papież pobłogosławił jej dziecko. Cerebus bierze na ręce niemowlę i mówi zgromadzonym, że udzieli im istotnego kazania. Błogosławi dziecko… po czym z całej siły rzuca nim przez tłum. Wstrząśnięci wierni przyglądają się Cerebusowi w oszołomieniu. Papież prostuje się, po czym zgodnie z obietnicą udziela im ważnej życiowej lekcji. 

Brzmi ona: „Możesz dostać dokładnie to, czego pragniesz, a mimo to nie być specjalnie szczęśliwym z tego powodu.” 

Jedenasty sezon brytyjskiego serialu Doctor Who – serialu, który oglądam na bieżąco już od prawie dziesięciu lat – dał mi dokładnie to, czego pragnąłem. Nową inkarnację głównej postaci, radykalnie odmienną od wszystkich poprzednich. Inną dynamikę towarzyszy. Zwykle z Doktorem podróżuje jedno albo dwoje pasażerów, tym razem na pokładzie TARDIS mieliśmy aż trójkę osób – czwórkę, doliczając tytułową postać. Porzucenie klasycznych antagonistów, co otworzyło przestrzeń na kreowanie nowych opowieści z kompletnie nieznanymi wcześniej zagrożeniami. Odrzucenie dezorientujących wątków przewodnich i zmianę serialu w niemal antologię, która nie wymaga uważnego śledzenia wszystkich odcinków i dzięki temu daje scenarzystom pole do eksperymentów. 

Ten sezon zawierał w sobie to wszystko. I wiele więcej. Dokładnie tego chciałem. Z entuzjazmem zabrałem się więc za oglądanie i… okazało się, że Cerebus miał rację. Możesz dostać dokładnie to, czego pragniesz, a mimo to nie być specjalnie szczęśliwym z tego powodu. Nie był to krytycznie zły sezon – nie jestem jednym z tych fanów, którzy posądzają go o „zniszczenie” serialu czy cokolwiek w tym stylu – był po prostu… rozczarowujący. 

Osobom, dla których mój materiał jest pierwszym zetknięciem się z tym tematem, należą się wyjaśnienia. Doctor Who to brytyjski serial fantastycznonaukowy, którego historia sięga wczesnych lat sześćdziesiątych dwudziestego wieku. Początkowo serial był dość typową produkcją edukacyjną skierowaną głównie do dzieci. Z czasem wyewoluował jednak w kulturowy fenomen i jedną z najbardziej rozpoznawalnych ikon brytyjskiej kultury popularnej. Mimo wzlotów i upadków oraz szesnastoletniej przerwy w produkcji, serial przetrwał, wykształcił bardzo duże grono fanów na całym świecie i do dnia dzisiejszego trzyma się naprawdę dobrze. 

Fabuła obraca się wokół tytułowego Doktora. Jest to kosmita pochodzący z planety Gallifrey, który podróżuje przez czas i przestrzeń, pomagając napotkanym po drodze ludziom i walcząc z siłami, które mogą zagrozić istnieniu Wszechświata albo przynajmniej tej jego części, w której znajduje się obecnie główny bohater. Doktor przeważnie podróżuje z towarzyszami – osobami, które zaprosił na pokład TARDIS, swojego wehikułu czasu, z zewnątrz wyglądającego jak brytyjska policyjna budka z lat sześćdziesiątych XX wieku. W środku jest znacznie większy. 

Doktor, podobnie jak inni mieszkańcy jego planety, posiada umiejętność regeneracji. W chwili śmierci jego ciało nie przestaje funkcjonować, tylko przepisuje się, zmieniając wygląd, charakter i temperament bohatera, ale pozostawiając wszystkie jego wspomnienia. To daje producentom możliwość gładkiej zmiany aktora odtwarzającego rolę główną w momencie, gdy obecny zdecyduje się opuścić serial. W tym momencie mamy do czynienia z trzynastą już inkarnacją, choć po drodze pojawiło się kilka, które nie załapały się do oficjalnej numeracji, więc sytuacja jest nieco bardziej skomplikowana. Ale to w tej chwili nieistotne. 

Istotne jest natomiast to, że w dwa tysiące piątym roku serial otrzymał coś w rodzaju miękkiego restartu. Poprzednie sezony i telewizyjny film pełnometrażowy, który został wyemitowany w latach dziewięćdziesiątych nadal są oficjalną częścią historii świata przedstawionego, ale wyzerowana została numeracja sezonów i przedstawiona została nowa, dziewiąta już, inkarnacja głównego bohatera. Dlatego gdy w tym materiale mówił będę od jedenastym i dwunastym sezonie serialu, będę miał na myśli jedenasty i dwunasty licząc od momentu restartu. 

Jak już wspominałem, Doctor Who miał swoje wzloty i upadki. Ostatnia dekada była dla niego raczej latami tłustymi. Wszystko to za sprawą Stephena Moffata, który w dwa tysiące dziesiątym roku objął stanowisko głównego scenarzysty serialu. Możecie kojarzyć tego twórcę jako osobę współodpowiedzialną za powołanie do istnienia serialu Sherlock z Benedictem Cumberbatchem w roli głównej. Moffat jest dość kontrowersyjną postacią w fandomie Doctora Who. Z tego co się orientuję, generalny konsensus jest taki, że o ile jest fantastycznym scenarzystą pojedynczych odcinków, o tyle na dłuższą metę często popada w nawyk tworzenia niepotrzebnie przekomplikowanych historii, które osłabiają emocjonalny wydźwięk poszczególnych zwrotów akcji. 

Najlepszym przykładem jest tu chyba uporczywa niechęć do uśmiercania istotnych fabularnie postaci. Jasne, Doctor Who to nie jest Gra o Tron, ale w scenariuszach Moffata często widać chęć posiadania ciastka i zjedzenia ciastka równocześnie. Bohaterowie umierają, przynajmniej teoretycznie… ale w praktyce dzieje się to w iluzoryczny sposób, który osłabia radykalny dramatyzm tego wydarzenia. Postacie najczęściej albo giną tylko teoretycznie, bo ich świadomość została zgrana do jakiegoś komputera albo zostają odesłani w przeszłość bez możliwości powrotu albo ich śmierć zostaje opóźniona do chwili, która nie zostaje pokazana na ekranie… wszystko to sprawia, że emocjonalnym momentom brakuje odpowiedniego ciężaru, bo wydźwięk utraty lubianej postaci jest osłabiony tym, że… no cóż, w praktyce nie została stracona. Po pewnym czasie robi się to niesamowicie frustrujące. 

Dość powiedzieć, że era Stephena Moffata, choć początkowo przyjmowana z entuzjazmem, po kilku latach zaczęła obrastać kontrowersjami. Dlatego z entuzjazmem powitano informację, że od jedenastego sezonu Moffat zostanie zastąpiony przez kogoś innego. Tym kimś innym okazał się Chris Chibnall, twórca popularnego brytyjskiego serialu kryminalnego Broudchurch oraz scenarzysta kilku odcinków z poprzednich sezonów Doctora Who. Współpracował również przy tworzeniu serialu Torchwood, który rozgrywał się w uniwersum Doctor Who i skierowany był do dorosłego odbiorcy. Właściwy człowiek na właściwym miejscu, prawda? 

Jedenasty sezon przyniósł kilka radykalnych zmian. Najszerzej dyskutowaną – ale, jeśli mam być szczery, dla mnie najmniej istotną – był fakt, że tytułowa postać po raz pierwszy grana będzie przez kobietę. Zmiany aktorów wcielających się w Doktora zawsze powodowały burzę w fandomie. Tym razem oprócz standardowego dramatu dostaliśmy jeszcze sporą dawkę kontrowersji, ehm, polityczno-obyczajowych. Nie mam zamiaru w to brnąć, mnie ta zmiana w ogóle nie przeszkadzała, a Jodie Whittaker, która przejęła rolę Doktora jest fantastyczną aktorką i ani na krok nie ustępuje swoim poprzednikom. Dla mnie liczy się właściwie tylko to. 

Nowi towarzysze teoretycznie i na papierze wypadają bardzo dobrze. Pierwszym z nich jest Ryan, młody mężczyzna cierpiący na dyspraksję, zaburzenie równowagi. Ryan wychowywany był przez babcię, która niedawno związała się z mężczyzną imieniem Graham, który ostatecznie kończy jako drugi towarzysz Doktor. Chłopak ma trudności z zaakceptowaniem nowego partnera swojej babci. Sytuację komplikują dwa fakty. Pierwszym z nich jest choroba Grahama – mężczyzna cierpi na raka, obecnie w remisji, co stawia jego własną przyszłość pod znakiem zapytania. Drugim problemem jest gwałtowna i niespodziewana śmierć babci Ryana. Teraz obaj wspólnie przechodzą żałobę po ukochanej osobie, ale sami nie są ze sobą zbyt blisko i nie potrafią zbudować znaczącej relacji. Nie wiedzą nawet, czy powinni ją budować albo czy to w ogóle możliwe. To bardzo interesująca, bardzo skomplikowana sytuacja emocjonalna. Towarzysze Doktora często miewają jakieś nieprzepracowane problemy i śledzenie tego, jak podróżowanie w czasie i przestrzeni pomaga im uporać się ze sobą jest stałym elementem serialu. 

Trzecią, po Ryanie i Grahamie, towarzyszką Doktor jest Yaz, dawna znajoma Ryana ze szkoły, która została policjantką. I… to właściwie tyle, co mam o niej do powiedzenia. Szkoda, że nie widzicie mnie teraz, siedzącego przed laptopem i patrzącego w białą przestrzeń ekranu, desperacko szukającego w pamięci czegokolwiek, co mógłbym napisać o tej bohaterce… Wrócimy jeszcze do tego problemu, obiecuję. 

Jak mówiłem wcześniej, w jedenastym sezonie serial zerwał z tradycją tworzenia długich linii fabularnych, które ciągną się przez kilkanaście odcinków i stanowią oś tej albo innej historii. Szczerze mówiąc, powitałem tę zmianę z satysfakcją. Doctor Who od wielu lat mocno opierał się na autonomicznych epizodach – jeden odcinek, jedno nowe miejsce, jeden nowy problem rozwiązany jeszcze przed napisami końcowymi i lecimy dalej. No dobrze, czasem zajmuje to dwa odcinki, ale zasada pozostawała taka sama. Tak zwany wątek główny najczęściej ograniczał się wyłącznie do krótkiej sceny na początku albo na końcu każdego epizodu, która sama w sobie jedynie sugerowała istnienie jakiegoś większego problemu, który będzie przedmiotem finału sezonu. 

To bardzo utylitarny sposób konstruowania fabuły. Z jednej strony dostarcza narracyjnych wskazówek osobom, które śledzą każdy odcinek, z drugiej pozwala na tworzenie poza tym niepowiązanych ze sobą historii. Stephen Moffat w trakcie swojego panowania na scenopisarskim tronie z roku na rok pozwalał sobie na coraz mocniejszą dominację wątku głównego nad poszczególnymi epizodami. Miało to swoje zalety, ale powoli wprowadzało coraz większy zamęt. W dziesiątym sezonie odrobinę z tym przyhamował, co – moim zdaniem – wyszło serialowi na zdrowie. 

W jedenastym Chibnall zerwał z tym zupełnie. No, prawie zupełnie – główny antagonista pierwszego odcinka powrócił w finale sezonu, ale to w zasadzie tyle. Każdy odcinek otwierał zupełnie nową, narracyjną przestrzeń, w całości podporządkowaną historii, którą chciał opowiedzieć dany scenarzysta. Poziom scenariuszy był jednak… dziwny. Teoretycznie prawie każdy z nich ma interesujący punkt wyjścia i struktura opowieści zazwyczaj jest dość kompetentnie ułożona. Problem – część problemu – tkwi w tym, że scenariusze same w sobie nie są zbyt dobre. Każdy przypadek oczywiście trzeba rozpatrzyć oddzielnie, jeśli jednak miałbym wskazać jakąś wadę, która łączy większość z nich to byłoby brak doszlifowania skryptów. 

Przed przystąpieniem do kręcenia odcinka jego scenariusz przechodzi zwykle przez kilka etapów redakcji – usunięte zostają z niego zbędne albo przeczące sobie sceny, dopisywany jest nowy materiał, który ma wypełnić wymagany czas antenowy, poprawiane są błędy logiczne czy niespójności z innymi odcinkami. To naturalny proces produkcyjny każdego poważnego filmu albo serialu. 

Odnoszę wrażenie – i to tylko wrażenie, nie mam na to żadnych kwitów – że scenariusze jedenastego sezonu, które trafiły w ręce reżyserów poszczególnych odcinków zostały wyciągnięte gdzieś z połowy tego procesu. Notorycznie zdarza się, że widzimy sceny, które nie mają nic wspólnego z czymkolwiek innym w danym epizodzie. Jak w pierwszym odcinku, gdy wojownik Stenza uśmierca pijanego japiszona albo właściwie cały środkowy fragment dziewiątego odcinka. 

Czasami odnoszę też wrażenie, że morały niektórych historii są nieprzemyślane i wynikają właśnie z tego problemu – nikt nie przeczytał scenariusza dostatecznie wiele razy, by wychwycić sprzeczności. Jak choćby niesławna scena z odcinka Arachnids in UK, w którym Doctor powstrzymuje jednego z bohaterów przed zastrzeleniem olbrzymiego pająka. Zwierzę dusi się, bo jego gigantyczny rozmiar uniemożliwia mu oddychanie, więc zakończenie jego cierpienia byłoby bardziej humanitarne niż pozwolenie na długą i powolną śmierć w straszliwych męczarniach. Tymczasem osoba, która dobiła to biedne stworzenie potraktowana została przez Doktor i jej towarzyszy jak jakieś niemoralne monstrum. 

Jest też nieszczęsny Kerblam!, w którym wszystko jest głupie i nic nie ma sensu. Założenia wyjściowe są idiotyczne – mamy planetę, na której automatyzacja pracy poszła tak daleko, że ludzie cierpią biedę, bo nie mogą znaleźć sobie pracy. Zamiast zamienić gospodarkę na coś w rodzaju Star Trekowej Federacji, rząd wymusza na korporacjach parytet żywych, ludzkich pracowników. Co jest idiotyczne, bo niczego nie naprawia, a szkodzi właściwie wszystkim zainteresowanym i konserwuje system ekonomiczny, który nie ma żadnego sensu i przy takim poziomie rozwoju technologicznego jest nieetyczny. 

Nawet jeśli uważacie, że to społeczeństwo powinno służyć ekonomii, a nie ekonomia społeczeństwu, to i tak praca ludzi jest tu pokazana jako mniej wydajna niż praca maszyn i jedynie spowalnia cały proces produkcyjny. Tymczasem Doktor wraz ze swoimi towarzyszami pomaga ten system wzmocnić i zachować. Osoba, która chciała go zburzyć została zaprezentowana jako niebezpieczny terrorysta. Dla uczciwości – była niebezpiecznym terrorystą i bardzo dobrze, że ją powstrzymano, ale to tylko jeszcze bardziej zmąciło cały obraz sytuacji i postawiło do góry nogami morał odcinka. 

To tylko przykład, ale dość wyrazisty i reprezentatywny dla całego jedenastego sezonu. Scenariuszom często brakuje klarowności, grzęzną w meandrach niespecjalnie potrzebnych scen czy nawet całych wątków i najczęściej nie są specjalnie warte inwestowania w nie czasu i uwagi. Prawie żaden z nich nie jest wybitnie słaby, ale też gdybym miał wymienić mój ulubiony odcinek z tego sezonu, miałbym duże problemy, bo żaden z nich nie poruszył w mnie w taki sposób, bym pomyślał o nim jak o moim ulubionym. To się oczywiście zdarzało również w przeszłości, ale – przynajmniej z mojego czysto subiektywnego punktu widzenia – nigdy na aż taką skalę. 

Jeśli mam być szczery, to po zakończeniu oglądania jedenastego sezonu planowałem na trochę odpuścić sobie kolejne, aż do momentu, w którym ponownie zmieni się wiodący scenarzysta albo nastąpi inna znacząca zmiana. Z ciekawości jednak rzuciłem okiem na pierwszy odcinek dwunastego sezonu… i obejrzałem całość. Mam tu na myśli całość sezonu. Nie dlatego, że był dobry – choć, według mnie, okazał się nieco lepszy od poprzedniego – ale dlatego, że był… no cóż, dość szokującym doświadczeniem i ten szok okazał się dostateczną motywacją. 

Spodziewałem się lekkiej korekty kursu. Już postskryptywny noworoczny odcinek specjalny, który wyemitowano między jedenastym, a dwunastym sezonem zawierał w sobie powrót klasycznego antagonisty. Podejrzewałem, że to nas właśnie czeka w dwunastym sezonie – więcej tego samego, tylko z dorzuconymi bonusami dla wiernych fanów i może jakimś lekkim wątkiem przewodnim, który będzie motywował do regularnego oglądania kolejnych odcinków. 

Nie spodziewałem się natomiast aż tak gwałtownego szarpnięcia za stery. Już w pierwszym odcinku dwunastego sezonu powraca Master, jeden z najstarszych i prawdopodobnie najgroźniejszy złoczyńca Doktora w historii serialu. W drugim dowiadujemy się, że Master zabił wszystkich Władców Czasu i zrównał z ziemią stolicę Gallifrey, ich ojczystej planety. W piątym powraca postać, której nie widzieliśmy w serialu od dekady oraz pojawia się nieznana wcześniej inkarnacja Doktor i nie, tym razem nie jest to żadna zmyłka, podstawiona figurantka, klon czy przybyszka z równoległego wymiaru. W finale natomiast większość dotychczasowego kanonu zostaje wyrzucona przez okno, a reszta zupełnie przepisana. Najważniejsze założenia serii pozostały bez zmian – po prostu tło i kontekst wielu istotnych elementów mitologii serialu zupełnie się zmienił. 

Jak już mówiłem, było to dość szokującym doświadczeniem. Dla mnie. A ja nawet nie jestem jakimś wyjątkowo zagorzałym fanem. Jasne, oglądam go regularnie, ale od dawna raczej na biegu jałowym. Najwierniejszy fandom nadal trochę nie jest w stanie wyjść z szoku i poukładać się z tym, co zaszło. Część osób naturalnie uznało, że Doctor Who został już zrujnowany na zawsze. Ja, oczywiście nie mam zamiaru nikogo pouczać, w jaki sposób ma się ustosunkować do rzeczy, której jest fanem. Mogę jedynie spojrzeć na całą tę sytuację z własnej perspektywy. 

Zmieniono masę zasad świata przedstawionego, niektóre z nich sięgały samych korzeni serialu. Kanon Doktora Who nigdy nie był tak spójny i precyzyjnie skonstruowany jak kanon, dajmy na to Star Treka czy Kinowego Uniwersum Marvela. W tym serialu na dobrą sprawę nie ma czegoś takiego jak kanon. Zamiast tego jest raczej… jakby to ująć… luźny zbiór idei i motywów, z których każdy twórca wybiera sobie, co mu najbardziej pasuje, dorzuca coś od siebie, a resztę radośnie ignoruje, rzadko kiedy przyjmując się wyborowanymi po drodze dziurami logicznymi. Oczywiście, istnieje kilka stałych elementów, ale jest ich stosunkowo niewiele i prawie wszystkie wynikają tylko z pragmatyzmu albo tradycji. 

Chris Chibnall zmienił te elementy uniwersum, do których niektórzy fani serialu mieli spory sentyment i które dotyczą głównej postaci. Czy było warto? Eee… no nie wiem. 

Zacznijmy od początku. Wspomniałem już, że w dwunastym sezonie serial poprawił nieco swój poziom. Oczywiście, nadal trafiają się odcinki będące fabularnymi niewypałami – jak choćby agresywnie nudny Orphan 55 – ale stanowią znaczącą mniejszość i wyglądają raczej jak wypadek przy pracy, a nie średni poziom całości. Serial wypracował już nową równowagę i jeśli ją utrzyma, prawdopodobnie będę go nadal oglądał. Nie jest to już może taki huragan kreatywności i dobrej zabawy jak jeszcze cztery, pięć lat temu, ale… jest dostatecznie dobrze. 

Klasyczni przeciwnicy Doktor, którzy jedenasty sezon przesiedzieli na ławce rezerwowych, w dwunastym wrócili ze zdwojoną siłą. Na szczęście nie była to totalna dominacja. Pojawiło się kilka naprawdę dobrych nowych pomysłów i co najmniej jeden odcinek, który podobał mi się właściwie bez żadnych „ale”. 

Obiecałem, że wspomnę jeszcze szerzej o towarzyszach Doktor i to jest chyba dobry moment. Nie poruszałem tego tematu wcześniej, bo to jedna z rzeczy, które mają mniej więcej ten sam poziom zarówno w jedenastym jak i w dwunastym sezonie. Jest… raczej słabo? Towarzysze nie mają żadnej znaczącej osobistej relacji z Doktor. Nie jestem w stanie nawet powiedzieć, czemu z nią podróżują. 

Z całej trójki najbardziej lubię Grahama, który jako jedyny ma coś choćby przypominającego indywidualny wątek osobisty. Graham z jednej strony przechodzi żałobę po śmierci swojej partnerki. Z drugiej próbuje nawiązać relację z Ryanem. Z trzeciej nadal ciąży nad nim widmo raka. Każdy z tych wątków doczekał się znaczącego rozwinięcia, a dwa z nich – całkiem satysfakcjonującej konkluzji. Poza tym Graham jest tak rozczulającym poczciwiną, że naprawdę ciężko go nie polubić. Zazwyczaj towarzyszami Doktora byli raczej młodzi ludzie, więc sprawdzenie na pokład TARDIS kogoś, kto ma już sporo życia za sobą jest niezwykle odświeżającym zabiegiem. 

Ryan jest… Ryanem. To sympatyczna postać, choć definiowana raczej nie przez własny charakter, a przez relacje z innymi. Głównie Grahamem, do którego z czasem się przekonuje, z babcią, do której był bardzo przywiązany oraz, w dwunastym sezonie, ze znajomymi z osiedla, z którymi – jak widzimy przy kilku okazjach, utrzymuje dobre relacje. Jego dyspraksja jest… zaskakująco mało znaczącą właściwością postaci. Scenarzyści rzadko kiedy o niej pamiętają. W pierwszych odcinkac pojawiały się sugestie, że zaburzenie równowagi jest przyczyną nieśmiałości tego bohatera, ale Ryan bardzo łatwo nawiązuje relacje z innymi osobami i zdarza mu się nawet flirtować, więc niespecjalnie to kupuję. 

Została nam Yaz. Yaz nie jest złą postacią. Nie jest też dobrą postacią. Nie jest ciekawą postacią, ani nudną postacią. Nie jest postacią denerwującą i nie jest też sympatyczną. Ta bohaterka spędziła dwadzieścia jeden odcinków w pierwszoplanowej obsadzie serialu i nadal nie jestem w stanie wymienić choćby jednej jej cechy charakteru. 

Jest to o tyle dziwne, że teoretycznie w jedenastym sezonie dostaliśmy aż dwa odcinki poświęcone jej rodzinie – jeden o gigantycznych pająkach, o którym mówiłem już wcześniej i jeden o historycznym podzieleniu Indii, skąd wywodzi się rodzina Yaz. W obu przypadkach znacznie więcej dowiadujemy się o jej krewnych niż o niej samej. W pozostałych epizodach jest jeszcze gorzej. Dziewczyna bardzo rzadko dostaje cokolwiek interesującego do roboty. 

Dwunasty sezon trochę próbuje dać jej odrobinę głębi. Dowiadujemy się, że jako nastolatka planowała ucieczkę z domu, ale policjantka, która ją znalazła, przekonała Yaz do powrotu. To zainspirowało ją do wstąpienia do policji. Poza tym w jednym odcinku widzimy jak Yaz dość mocno ryzykuje życiem, bo zachowanie Doktor zainspirowało ją do bohaterstwa. Powoli składa się z tego obraz postaci, która szuka na siebie pomysłu poprzez naśladowanie osób, które podziwia. No cóż, mam nadzieję, że jeśli ona go nie znajdzie, to może chociaż scenarzyści to zrobią. 

Na koniec zostawiłem sobie samą Doktor. Każda inkarnacja tej postaci różni się nieco charakterem, temperamentem, nawykami czy preferowanymi metodami działania. Trzynastka – choć dziś, bardziej niż kiedykolwiek wcześniej, numeracja kolejnych inkarnacji jest raczej umowna – wypada… nieciekawie. Używam tu tego słowa nie jako eufemizmu, ale w jego dosłownym znaczeniu. Doktor jest… trochę nudnawa. Posiada te manieryzmy i nawyki, które współdzielą prawie wszystkie inkarnacje, ale nie ma zbyt wielu rzeczy, które by ją wyróżniały na ich tle. Jodie Whittaker jest znakomitą aktorką i widać, że stara się mimiką i ekspresją dograć u swojej bohaterki trochę głębi, ale bez precyzyjnych wskazówek od scenarzystów musi opierać się na tych manieryzmach, o których przed chwilą wspomniałem. Nie mam problemów z uwierzeniem, że ta postać jest Doktorem. Mam problem z określeniem, jakim jest Doktorem. 

Niepokoi mnie pewna… powiedzmy: moralna niefrasobliwość Trzynastki. Sytuacja z pająkiem, o której wspominałem wcześniej jest tu dość dobrym przykładem. W żadnym wypadku nie jest to jedyny incydent, w którym główna bohaterka podejmuje, eee, etycznie dyskusyjną decyzję, bo oba sezony mają tego znacznie więcej. Główny antagonista jedenastego sezonu, pośrednio odpowiedzialny za śmierć babci Ryana i wielu innych osób ostatecznie zostaje uznany przez Doktor za niegodnego zabicia i uwięziony na wieczność w komorze hibernacyjnej, co jest de facto wyrokiem śmierci, po prostu odłożonym w czasie. 

W dwunastym sezonie Master – w obecnej inkarnacji grany przez angielskiego aktora hinduskiego pochodzenia – współpracuje z nazistami w trakcie Drugiej Wojny Światowej. Doktor dekonspiruje go przed nimi oraz zdejmuje z niego kamuflaż, dbając o to, by naziści wiedzieli, że jest mężczyzną o ciemnym kolorze skóry. Od razu mówię, że ja nie mam z tym żadnego problemu, bo jeśli ktoś dobrowolnie współpracuje z nazistami to nie otrzyma z mojej strony ani miligrama współczucia, niezależnie od koloru skóry. Wiele osób odczuło jednak niesmak w trakcie oglądania tej sceny, ponieważ uznało, że Doktor nie powinna wykorzystywać w ten sposób czyjejś etniczności przeciwko tej osobie. Szczególnie, że w tym konkretnym przypadku nie było to konieczne, bo w danym momencie Master został już skutecznie zdekonspirowany, a ściągnięcie kamuflażu nie zmieniło sytuacji na bardziej korzystną dla Doktor – jedynie na mniej korzystną dla Mastera. 

W tym samym odcinku Doktor wymazała również część wspomnień postaci historycznej, która pomogła jej uratować sytuację. Było to dość kontrowersyjną sceną z dwóch powodów. Po pierwsze, wzmiankowana postać błagała ją, by tego nie robiła. Poprzednie inkarnacje zwykle nie wymazywały pamięci napotkanym ludziom, chyba że sytuacja była naprawdę krytyczna. Dziesiąty Doktor wymazał swojej towarzyszce wspomnienia z ich wspólnych podróży, ponieważ alternatywą była jej śmierć. Spowodowało to duże kontrowersje w gronie fanów, bo Doktor potencjalnie nadużył wtedy swojej władzy nad drugą osobą i odebrał jej możliwość wyboru co do tego, jak chce pokierować własnym życiem. W erze Dwunastego Doktora pojawiła się podobna sytuacja i została tam potraktowana w znacznie bardziej odpowiedzialny etycznie sposób. 

Nie byłoby w tym wszystkim niczego złego, bo Doktor bardzo często stąpa po moralnym cienkim lodzie. Właściwie to bym się ucieszył, gdyby Trzynastka okazała się takim trochę mroczniejszym, moralnie niejednoznacznym wcieleniem Doktora. Mogłaby to być bardzo intersująca perspektywa. Problem polega na tym, że żadna z wymienionych przeze mnie sytuacji nie została zaprezentowana jako coś niejednoznacznego moralnie. Żadna z postaci nie zakwestionowała tych decyzji, żadna się do nich nie odniosła, Doktor ani razu nie wykazała wątpliwości co do swojego postępowania. Nie spotkały ją też żadne nieoczekiwane konsekwencje. Wszystko wskazuje na to, że scenarzyści nie uważają tych decyzji za dyskusyjne. 

Gdybym miał wymienić największą wadę obu tych sezonów, byłaby nią tendencja do prób wymuszania emocjonalnych reakcji na widzach bez uprzedniej podbudowy. W finale dwunastego sezonu widzimy rozmowę Grahama i Yaz, w której ten pierwszy opowiada tej drugiej, jak bardzo ją ceni, szanuje i uważa za wartościową osobę. Wszystko to oczywiście bardzo miłe, ale… Yaz i Graham nigdy nie mieli żadnych znaczących interakcji. Rzadko kiedy mieli jakieś wspólne sceny, a i nawet wtedy nie rozmawiali o niczym istotnym. Cała ta scena wygląda jak puenta jakiegoś wątku, w którym oboje rozwijają jakąś więź, ale… nie było żadnego wątku. 

Nieco później, w tym samym odcinku – nie ujawniając zbyt wiele – Doktor decyduje się bohatersko poświęcić własne życie. Epizodyczna postać poznana w poprzednim odcinku chce ją w tym wyręczyć, deklarując, że Doktor jest zbyt ważna dla całego Wszechświata, by ginąć w taki sposób – w przeciwieństwie do niego. Problem polega na tym, że ta postać poznała Doktor kilka godzin temu, wcześniej nigdy o niej nie słyszała i zamieniła z nią może dziesięć słów. Nie ma żadnego powodu, by uważała Doktor za kogoś wyjątkowo potrzebnego całemu Wszechświatowi do istnienia. Znacznie więcej sensu miałoby, gdyby w poświęceniu życia główną bohaterkę wyręczyło któreś z towarzyszy, bo oni przynajmniej mają już jakieś pojęcie o tym, kim jest Doktor. 

Z drugiej strony pojawiają się wątki, które wręcz błagają o rozwinięcie, ale nigdy go nie dostają. Mówiłem już o nieoczywistej moralności Doktor, która byłaby fantastycznym motywem przewodnim, gdyby tylko scenarzyści na to pozwolili. W toku dwunastego sezonu dowiadujemy się, że Doktor w dzieciństwie poddawana była bardzo inwazyjnym zabiegom medycznym – jest tu przestrzeń na opowieść o traumie i byciu ofiarą autorytetu nadużywającego swojej władzy, ale serial natychmiast porzuca ten dylemat i do samego końca nie ma on żadnego wpływu na zachowanie głównej bohaterki. 

Wszystko to sprawia, że serial nie nagradza widzów za zaangażowanie emocjonalne i jednocześnie próbuje wymusić na nich reakcje emocjonalne, na które nie zapracował. I – dla mnie – to znacznie większa wada niż niedopracowane scenariusze czy niekoniecznie potrzebne przepisywanie kanonu. Doctor Who od wielu lat jest serialem mocno opierającym się na relacjach między bohaterami, eksplorowaniu emocji i charakterów. Dwa ostatnie sezony są w tym jednak wyjątkowo niewprawne. To… frustrujące. Teoretycznie wszystkie kropki są na swoim miejscu. Po prostu nic ich nie łączy. 

Może powiem coś o pozytywach, bo to nie jest tak, że serial stał się kompletnie nie do zniesienia. Aktorstwo stoi na przyzwoitym poziomie. Jak mówiłem, Jodie Whittaker jest naprawdę dobrą Doktor, szczególnie w tych rzadkich momentach, w których scenarzyści dają jej przestrzeń do rozwinięcia skrzydeł. Reżyseria, efekty specjalne, muzyka, udźwiękowienie i montaż są bez zarzutu. Jasne, chwilami widać pewne niedostatki budżetu, ale Doktor Who zawsze miał w sobie tę ostentacyjną campowość. Początkowo z konieczności, później już jako element umyślnej estetyki. 

Istnieje pewna kategoria seriali, które trwają już tak długo, że ogląda się je z przyzwyczajenia, siłą rozpędu. Nawet jeśli przechodzą to, co w niektórych kręgach nazywa się „gniciem sezonowym” albo w ogóle już dawno przestały bawić, to wiele osób zostaje przy nich z powodu jakiegoś podświadomego poczucia zobowiązania. Wiem, że ja sam nie jestem na to odporny. Istnieje kilka seriali, serii książkowych i cykli komiksowych, które śledzę, choć już od dawna nie mam właściwie żadnego racjonalnego powodu, by to robić. Doktor Who jest jedną z takich właśnie rzeczy. Obejrzałem wszystkie odcinki począwszy od restartu aż do teraz. Znając mnie, będę oglądał dalej aż do momentu, w którym serial stanie się dla mnie nie do wytrzymania. A do tego jest jeszcze daleko. 

Jeśli ktoś, kto do tej pory nie oglądał tego serialu słucha mnie teraz w tej chwili to po pierwsze – gratuluję wytrwałości – po drugie – jeżeli ten temat cię zainteresował, sięgnij po któryś z wcześniejszych sezonów, najlepiej po wspomnianym miękkim restarcie, bo klasyczne mogą być trochę ciężkie do przełknięcia dla współczesnych odbiorców. Spośród nich najlepszymi punktami wejścia są pierwszy, drugi, piąty i ósmy, bo na początku każdego z nich debiutuje nowa inkarnacja Doktora i to optymalny punkt wejścia w serial. Osobiście nie polecałbym rozpoczynania swojej przygody z Doctor Who od jedenastego i dwunastego sezonu. Ten pierwszy kreśli raczej mało atrakcyjny i anachroniczny obraz serialu, zapewne ten drugi tylko cię skonfunduje i zniechęci. 

Czuję, że powinienem zakończyć ten materiał jakąś zgrabną klamrą, na przykład napisać o tym, że Cerebus też zaliczył spadek jakości w trakcie swojego trwania, ale potem autorowi komiksu udało się wrócić na właściwe tory. Obawiam się jednak, że to nieprawda. To znaczy, owszem, komiks z czasem stawał się coraz gorszy, ale nigdy nie udało mu się powrócić do swojego początkowego poziomu. Wręcz przeciwnie, z tomu na tom stawał się coraz słabszy. Więc rzeczywistość spłatała mi figla i uniemożliwiła stworzenie jakiejś pozytywnej paraleli. Doctorowi Who mogę jedynie życzyć tego, by nie poszedł w ślady Cerebusa. A samemu sobie, bym pamiętał lekcję, jakiej udzielił mi ten komiks, a o której mówiłem na samym początku. „Możesz dostać dokładnie to, czego pragniesz, a mimo to nie być specjalnie szczęśliwym z tego powodu.”

Brak komentarzy :

Prześlij komentarz

Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...