fragment grafiki promocyjnej, całość tutaj.
|
Uproszczona głowa w kształcie fasolki, okrągłe oczy wypełnione kropkami źrenic, mały, perkaty nosek, spłaszczony owal bez warg zamiast ust, gładkie, zaokrąglone linie, niedobór stawów, jednolite kolory, minimalne cieniowanie. Tak zwany CalArt Style – specyficzny sposób projektowania postaci na potrzeby telewizyjnych seriali animowanych dla dzieci – od pewnego czasu jest źródłem wielu konfuzji, kontrowersji, przekłamań i ataków na twórców kreskówek. Apogeum nastąpiło w momencie publikacji trailera serialu animowanego ThunderCats Roar, którego postaci mają cechy kojarzone z opisanym wyżej stylem – zwiastun został skrytykowany częściowo z powodu zbyt dalekiego odejścia od ducha pierwowzoru z lat osiemdziesiątych, a częściowo za utylizowanie zużytej i opatrzonej do granic możliwości estetyki wykorzystywanej wcześniej przez masę popularnych obecnie kreskówek, od Adventure Time, poprzez Steven Universe, Gravity Falls po The Amazing World of Gumball. W chwili, w której piszę te słowa negatywne oceny zwiastuna (21 tyś. „minusów”) dominują nad pozytywnymi (1,5 tyś. „plusów”) w przytłaczającym stopniu. Liczne parodie całej tej sytuacji zaczęły wykwitać na Twitterze lawinowo. Chwilowo sytuacja uspokoiła się już na tyle, by można było pokusić się o jakąś chłodniejszą analizę tego fenomenu.
Zacznijmy od samego początku, czyli terminu CalArt. Jest potoczne określenie prywatnego uniwersytetu California Institute of the Arts, założonego w 1961 w Santa Clarita. Była to pierwsza amerykańska szkoła wyższa skupiająca się całkowicie na uczeniu sztuk wizualnych oraz performatywnych. Historia powstania tej placówki sama w sobie jest bardzo fascynująca – CalArt powstało z fuzji dwóch innych szkół artystycznych, które w latach sześćdziesiątych przechodziły przez poważne problemy finansowe i jedyną sensowną opcją było dla nich połączenie sił i transformacja w nowy byt. Jedną z tych szkół był Chouinard Art Institute ufundowany w latach dwudziestych XX wieku. CAI było niezwykle istotnym ośrodkiem edukacji dla historii animacji w USA – Walt Disney (którego nikomu nie muszę przedstawiać) w 1929 zawiązał umowę z właścicielką instytutu, madame Nelbert Chouinard, na mocy której mógł wykorzystywać zasoby CAI, by wieczorowo nauczać w nim niedoświadczonych animatorów. Zaowocowało to powstaniem ośrodka szkoleniowego przyszłych twórców kreskówek i odkryciem wielu nowych talentów, które kształtowały później rozwój tego medium. Disney do końca życia zachowywał dużą zawodową zażyłość z Chouinard Art Institute, wspomagał go finansowo w trudnych chwilach i brał aktywny udział w koordynacji fuzji instytutu z Los Angeles Conservatory of Music (to ta druga szkoła, o której pisałem wyżej), by powołać do istnienia California Institute of the Arts. W rezultacie CalArt stało się najważniejszym w USA ośrodkiem szkolącym twórców animacji – jeśli mieszkasz w Stanach i marzysz o karierze w przemyśle kreskówek, CalArt to dla ciebie Ziemia Obiecana.
Termin „CalArt Style” używany był już w latach dziewięćdziesiątych XX wieku. Amerykański animator i absolwent California Institute of the Arts, Robert Renzetti (twórca kreskówki My Life as a Teenage Robot oraz animator pracujący między innymi przy takich kreskówkach jak Powerpuff Girls, Samurai Jack czy My Little Pony: Friendship is Magic) wypowiedział się na Twitterze na ten temat twierdząc, że słyszał „CalArt Style” wielokrotnie w powiązaniu z krytyką współtworzonych przez siebie animacji, których właściwie nic ze sobą nie łączyło. Z kolei Jerry Beck, historyk animacji oraz wykładowca na Woodbury University w Burbanku oraz – oczywiście – California Institute of the Arts wspomina (w swojej wypowiedzi dla kanału na YouTube Channel Frederator), że trzydzieści lat temu „CalArt Style” stanowiło określenie jakiejś kombinacji stylu pełnometrażowych animacji Disneya oraz ikonicznej twórczości Chucka Jonesa. Popularyzacji tego terminu we współczesnym Internecie dokonał najprawdopodobniej John Kricfalusi, który w 2010 roku opublikował artykuł wskazujący podobieństwa między kinowymi filmami animowanymi Disneya na przestrzeni kilku dekad, krytykując powtarzalność estetyki i bezmyślne kopiowanie stylu Dziewięciu Staruszków Disneya przez absolwentów kalifornijskiej uczelni. Kricfalusi definiuje „CalArt Style” jako „skrzyżowanie 101 Dalmatyńczyków ze Scooby-Doo”.
Wszystko wskazuje więc na to, że nie istnieje coś takiego jak „CalArt Style” – to termin-łatka, oznaczający esencjonalnie: „ten luźno określony, stosunkowo popularny styl animacji, który mi się nie podoba”. Współcześnie to określenie przylgnęło do stylu, który opisałem na samym początku mojej blognotki. Niespecjalnie wierzę w teorie spiskowe mówiące, że studenci animacji na CalArt trzymani są pod pręgierzem i chłostani po rękach dopóty, dopóki wybije się z nich wszelkie przejawy indywidualnego stylu i wtłoczy w z góry ustalony, mechaniczny sposób projektowania postaci odpowiadający potężnym siłom producentów i właścicieli stacji telewizyjnych. Wystarczy spojrzeć na rokrocznie publikowane na serwisie Vimeo prace studentów i studentek uczelni, by przekonać się, że osoby uczące się w CalArt operują bardzo zróżnicowanymi stylami. Oczywiście, prawdopodobnie w jakimś stopniu negatywne skutki akademickiego chowu wsobnego oddziałują na absolwentów i absolwentki, ale to jest nie do uniknięcia i w żadnym razie nie osiąga takiego stopnia, jak zdają się twierdzić niektórzy. Co ciekawe, wiele kreskówek, które określa się tym mianem zostało zaprojektowanych przez osoby, które nigdy nie uczęszczały California Institute of the Arts. Ian Jones-Quartey, twórca serialu OK K.O.! Let’s Be Heroes oraz Rebecca Sugar odpowiedzialna za powstanie kreskówki Steven Universe nigdy nie uczyli się w kalifornijskiej kuźni talentów – a ich sztandarowe prace często są wymieniane jako przykłady „CalArt Style”.
No dobrze – semantyka semantyką, nie da się jednak ukryć, że wiele współczesnych kreskówek jest bardzo do siebie podobna i współdzieli wiele stycznych pod względem sposobu animacji, projektów postaci, kolorystyki i tak dalej. To oznacza, że jest jakiś problem z oryginalnością na tym polu, prawda? Cóż… nieprawda. Czy też ściślej rzecz ujmując – jeśli mamy zamiar rozpatrywać to w kategoriach problemu, to oznacza, że animacja ma tego typu problem od samych początków swojego istnienia. Kilka miesięcy temu opublikowałem na fanpage’u cztery kadry przedstawiające cztery postaci z czterech różnych studiów animacyjnych z początku XX wieku – wszystkie wyglądały jak wyjątkowo mało kreatywna podróbka Myszki Mikiego. Prawda jest taka, że zachodnia animacja ma długą tradycję ściągania od siebie koncepcji, estetyki, pomysłów czy fabuł. Tak było od zawsze i pewnie niejedno z Was było w pewnym momencie święcie przekonane, że Anastazja jest Księżniczką Disneya albo nie było w stanie odróżnić wczesnych kreskówek Hanna-Barbera od późnych Looney Tunes. W każdej epoce bywały jakieś mody, określone sposoby projektowania postaci, teł i animacji, bo producenci kreskówek nie żyją w próżni i oglądają prace swoich kolegów po fachu, szczególnie tych cieszących się największym sukcesem. Posunąłbym się nawet do twierdzenia, że pod względem zróżnicowania stylów i estetyk tradycyjna zachodnia animacja wkracza właśnie w Złotą Erę, obecnie mamy bowiem wysyp bardzo odmiennych od siebie dzieł. Jest semi-realistyczny Archer, nawiązujące do estetyki anime Voltron, The Dragon Prince czy Castlevania, umyślnie szpetny BoJack Horseman, ekspresywne, dynamiczne i odważne estetycznie Rise of the Teenage Mutant Ninja Turtles, eksperymentalny The Amazing World of Gumball, dopieszczone pod względem dynamiki Final Space… a to przecież tylko kropla w morzu. Nie ma żadnego problemu z różnorodnością estetyk we współczesnej tradycyjnej animacji. To, że kilka kreskówek współdzieli szereg podobnych zabiegów estetycznych to właściwie norma.
Mimo wszystko wydaje mi się, że warto jest przyjrzeć się powodom, dla których „CalArt Style” w potocznym rozumieniu zdaje się być wykorzystywany przez wiele popularnych kreskówek. Ciężko dopatrywać się tu spisku jakichś nieokreślonych mrocznych sił mających na celu zniszczenie zachodniego przemysłu tradycyjnej animacji – znacznie bardziej prawdopodobna jest kombinacja różnych czynników, które wpłynęły na taką, a nie inną ewolucję medium. Z pomocą przychodzi strona TvTropes, która ma poświęcony temu zjawisku artykuł zawierający w sobie kilka interesujących (i bardzo sensownych) hipotez. Jedną z nich są wpływy anime – nowe pokolenie artystów dorastało oglądając japońskie seriale animowane i przechwytując niektóre unikalne elementy graficznej poetyki produkcji z drugiej strony oceanu. Zmieniła się technologia – cyfrowe nakładanie koloru w połączeniu ze stosunkowo wysoką jakością większości współczesnych monitorów wyeliminowała tworzenie kreskówek o grubych, wyrazistych konturach (w czasach, gdy standardem były smużące, niewyraźne odbiorniki telewizyjne kreskówki musiały posiadać grube „konturówki”, by widzowie mieli w ogóle szansę cokolwiek zobaczyć). Niekwestionowany sukces Adventure Time spopularyzował taki, a nie inny styl kreowania postaci, ukazując jego potencjał – niewykluczone, że wielu producentów wymagało od swoich pracowników stworzenia „drugiego Adventure Time”.
Jest też znacznie bardziej przyziemna teoria – kryzys ekonomiczny doprowadził do sytuacji, w której (i tak rzadko kiedy dostateczne) fundusze na seriale animowane zostały radykalnie ograniczone i animatorzy musieli robić tyle samo, co zwykle (albo i więcej) mając do dyspozycji mniejsze budżety. Animacja jest droga i połowa rozwoju tego przemysłu stymulowana jest szukaniem rozmaitych sposobów na twórcze ominięcie tego ograniczenia. Upraszczanie projektów postaci to jedna z powszechniejszych sztuczek. Wyobraźmy sobie postać stworzoną z pięciu kresek – ręce, nogi, korpus – oraz kółka-głowy, jak z komiksu xkcd. Tak zaprojektowana postać jest bardzo łatwa do szybkiej animacji, ponieważ nie ma w niej zbyt wiele do animowania poza absolutnym minimum – stworzenie jednej klatki to kwestia dosłownie sekund. Na drugim końcu spektrum znajdują się, na przykład, prace Alexa Rossa – artystyczne, hiperrealistyczne, przypominające bardziej obrazy, niż coś mogącego być podstawą animacji. Stworzenie filmu albo serialu animowanego w takim stylu byłoby absurdalne – wyprodukowanie jednej klatki-obrazu zajęłoby kilka dni, o ile nie tygodni. Między tymi skrajnościami jest oczywiście gigantyczna przestrzeń, na której twórcy kreskówek muszą się jakoś odnaleźć – im prostsza postać, tym łatwiej, szybciej i taniej się ją animuje. Jednak tworzenie zbyt prostych projektów postaci też ogranicza – patyczkowaty ludek nie ma twarzy, której mimika mogłaby posłużyć jako środek wyrazu, nie ma palców, dłoni, nie da się czytelnie zasygnalizować tego czy stoi tyłem, czy bokiem i tak dalej. Artyści szukają więc równowagi – optimum są postaci na tyle szczegółowe, by ich animacja była atrakcyjna dla widza i dopuszczała pewną elastyczność, a jednocześnie na tyle uproszczone, by dało się je animować bez wyczerpania budżetu po jednym odcinku z zaplanowanych dziesięciu. Design kreskówkowego bohatera rzadko kiedy zależy wyłącznie od artystycznego widzimisię osoby odpowiedzialnej za jej wymyślenie. Najczęściej to mocno kompromisowa wypadkowa zamysłu autora, obranej metody animacji, dostępnego budżetu, zasobów produkcyjnych, przewidywalnego czasu pracy, wymagań „góry” i tak dalej. Styl, o którym tu piszę z jednej strony przydaje sporej elastyczności (bo postaci mają bardzo wyraziste elementy mimiczne), z drugiej natomiast jest na tyle umowny, że tworzenie złożonych choreograficznie sekwencji z tak narysowanymi postaciami nie morduje budżetu.
I nie – nikt od nikogo nie wymaga, by ten styl podobał się wszystkim. Jeśli mam być całkowicie szczery, to sam nie jestem jego entuzjastą. Uznaję tego typu projekty za dające – mimo wszystko – zbyt małą możliwość eksponowania dostatecznie szerokiego wachlarza ruchów i ekspresji postaci, przysadziste, niezbyt realistyczne sylwetki postaci często są też wymówką dla zbyt daleko idących skrótów animacyjnych. Nie oznacza to jednak, że każda animacja w takim stylu jest u mnie na starcie skreślona – w żadnym razie. Design postaci to tylko i wyłącznie jeden element znacznie większej całości, na którą składa się ogólna estetyka, oprawa dźwiękowa, fabuły, jakość i sposób animacji i wiele, wiele innych zmiennych. Sukcesy seriali animowanych, których projekty postaci wykazują cechy tego nieszczęsnego „CalArt Style” są dowodem na to, że ich grupa docelowa lubi (albo przynajmniej toleruje) ten artystyczny kierunek i naprawdę nie warto bić o to piany. Zamiast tego można obejrzeć jedną z – bardzo, bardzo wielu – kreskówek operujących innymi estetykami. Wybór, jak już pisałem wyżej, jest większy, niż kiedykolwiek wcześniej.
Kilka miesięcy temu na Twitterze użytkownik podpisujący się pseudonimem The Scramp Administration opublikował krótką wiadomość o treści „Niektórzy z was są w porządku, nie przychodźcie jutro do CalArt”. Do wiadomości dołączone było zdjęcie podziurawionej tarczy strzelniczej, na której ktoś namalował charakterystyczny wyraz twarzy postaci narysowanej w uproszczonym stylu przywołującym na myśl Stevena Universe czy Gravity Falls. Nazajutrz studenci uczelni otrzymali na maila alert, w którym zostali poinformowani, że placówka zostaje czasowo zamknięta z uwagi na groźby pod adresem kadry i uczniów. Ostatecznie groźby okazały się „żartem” ze strony użytkownika Twittera – rozpoczynająca zapalnego twitta fraza „Some of you guys are alright…” jest memem z 4chana wyśmiewającym masowe strzelaniny. Tym razem był to wyjątkowo niemądry (by nie użyć mocniejszych określeń) trolling, choć obserwując gorące reakcje na estetykę nowego serialu Thundercats Roar oraz wiele innych podobnych incydentów, jak choćby krytyka „zbyt mało seksownego” przeprojektowania postaci She-Ry, która niedługo otrzyma nowy serial animowany na platformie Netflix. Współczesne kreskówki przyciągają kontrowersje jak słoik miodu chmarę much i dlatego warto zdobyć się na chłodniejsze spojrzenie.
Brak komentarzy :
Prześlij komentarz