fragment grafiki z gry Gwint, całość tutaj. |
Ziarno prawdy to drugie opowiadanie o
Geralcie z Rivii napisane przez Andrzeja Sapkowskiego oraz ten moment, w którym na dobre zaczyna
się kształtować obraz tego, czym ma w zasadzie być wiedźmiński cykl opowiadań –
postmodernistyczną zabawą motywami bajek i baśni kodujących naszą zbiorową
wyobraźnię. Pierwsze opowiadanie, choć bawiło się różnymi baśniowymi motywami,
nie nawiązywało, jak mi się zdaje, do żadnego konkretnego utworu. W przypadku Ziarna prawdy jest już inaczej – fabuła
bezsprzecznie bazuje na jednym, konkretnym tekście kultury i zanim przystąpię do
omówienia samego opowiadania, myślę, że warto jest przyjrzeć się najpierw jego
fundamentowi – osiemnastowiecznej francuskiej baśni Piękna i Bestia.
Fabuła
prezentuje się mniej-więcej w taki sposób – owdowiały kupiec samotnie
wychowujący sześcioro dzieci (w tym trzy bardzo piękne córki) wskutek sztormu,
który niszczy jego flotę handlową traci niemal cały swój dobytek. Zmusiło to
całą rodzinę do przeprowadzki do małego gospodarstwa i ciężkiej, fizycznej
harówki, by mieć na chleb. Szczęście (pozornie) uśmiechnęło się jednak do kupca
– kilka lat później okazało się, że jeden z jego okrętów przetrwał burzę i
odnalazł się w pobliskiej przystani. Uradowany mężczyzna ruszył na wyprawę do
portu, pytając przedtem swoich dzieci, jakie prezenty ma im kupić w drodze
powrotnej. Jego synowie poprosili o rynsztunek i konie, których będą mogli
używać w trakcie polowań, a dwie córki o kosztowną biżuterię i suknie – symbole
utraconego przed laty statusu. Najmłodsza córka nie poprosiła natomiast o nic,
jedynie o to, by ojciec bezpiecznie wrócił do domu. Po naleganiach rodziciela,
który bardzo chciał uszczęśliwić najmłodszą córkę, zażyczyła sobie ona kwiatu
czerwonej róży, bowiem te rośliny nie występowały w części kraju, w której
mieszkała rodzina.
Kupiec
wyruszył w drogę, tylko po to, by na miejscu dowiedzieć się, że towary z
odnalezionego statku zostały zlicytowane, by pospłacać zaciągnięte przez niego
długi. Zrozpaczony powlókł się zatem z powrotem do domu, jednak w trakcie
wędrówki dopadła go burza, przez którą trafił do posiadłości tajemniczego
szlachcica, który – mimo nieco demonicznego sposobu bycia – kupca przenocował i
całkiem dobrze nakarmił. Przed odjazdem podróżnik wypatrzył w ogrodzie swojego
gospodarza piękną różę. Jako, że nie był w stanie kupić prezentów swoim
pozostałym dzieciom, pomyślał, że przynajmniej swojej najmłodszej córce osłodzi
gorycz utraconej nadziei. Gdy zerwał kwiat, za jego plecami pojawił się
właściciel posiadłości – Bestia, mocno zdenerwowany tym niewdzięcznym aktem
wandalizmu. Przerażony kupiec wyjaśnił mu całą sytuację. Bestia zgodził się
darować kupcowi życie, ale wyłącznie pod warunkiem, że on albo jedna z jego
córek wróci do posiadłości i zamieszka z nim. Nieborak, niespecjalnie widząc
wyjście z tej sytuacji, zgodził się, więc zadowolony demoniczny szlachcic
załadował jego wóz kosztownościami i wyprawił w drogę powrotną.
Początkowo
kupiec ukrywał przed swoimi dziećmi prawdę o tym, co wydarzyło się w drodze do
domu, jednak najmłodsza córka w końcu wycisnęła z niego całą historię. Synowie
zgodnie uznali, że pojadą do posiadłości i pogromią Bestię, kupiec nie chciał
jednak, by bezsensownie poświęcili życie w walce, której nie byli w stanie
wygrać. Najmłodsza córka ofiarowała się zatem, że zamieszka z Bestią. Bestia
bardzo się ucieszył, jednak jego entuzjazm szybko opadł, gdy najmłodsza córka
kupca – mimo faktu, że była nieprzerwanie obsypywana kosztownościami i
adorowana – konsekwentnie odmawiała mu małżeństwa, a nocami śniła o przystojnym
księciu, który pytał ją, czemu nie chce wyjść za swojego gospodarza. Piękna
odpowiadała, że owszem, kocha Bestię – ale wyłącznie jako przyjaciela. Te nocne
fantazje natchnęły Piękną do podejrzeń, że Bestia przetrzymuje gdzieś w pałacu
księcia, który nawiedza ją w snach. Dziewczyna rozpoczęła więc poszukiwania,
niestety bezskuteczne.
W
końcu Piękna stęskniła się za domem. Bestia pozwolił jej odwiedzić rodzinę pod
warunkiem, że wróci najdalej za tydzień. Na drogę wyposażył ją również w
czarodziejskie lusterko, dzięki któremu dziewczyna mogła w każdej chwili podejrzeć,
czym też zajmuje się Bestia pod jej nieobecność oraz magiczny pierścień, który
w razie potrzeby natychmiastowo teleportuje dziewczynę z powrotem do
posiadłości Bestii. Siostry Pięknej były pod olbrzymim wrażeniem jej stroju i
biżuterii, a gdy dziewczyna chciała podzielić się z nimi pierścieniami i
naszyjnikami, odkryła, że w rękach innych osób stają one bezwartościowymi
śmieciami – Bestia zaczarował jej dobytek tak, że tylko w rękach Pięknej miał
jakąś wartość. Siostry mocno się zdenerwowały i uknuły złowieszczy plan –
zmiękczą serce Pięknej tak, by przekonać ją do zostania w domu dłużej, niż
pozwolił jej Bestia, w nadziei, że rozwścieczone monstrum zeżre ich najmłodszą
siostrzyczkę i któraś z nich będzie mogła zająć jej miejsce. Piękna, poruszona fałszywymi
wyrazami tęsknoty i przywiązania, uległa błaganiom sióstr i spędziła w
rodzinnym domu jeden dzień więcej, niż pozwolił jej na to Bestia.
Martwiąc
się o swojego gospodarza postanowiła wykorzystać magiczne lusterko, by
sprawdzić, co u Bestii. Jak się okazało, monstrum z tęsknoty i żalu po złamanej
obietnicy pękło serce i leży nieprzytomny w ogrodzie, tuż przy miejscu, w
którym rosła czerwona róż, dzięki której Piękna trafiła do jego posiadłości.
Dziewczyna, poruszona jego stanem skorzystała z pierścienia, by dołączyć do
umierającego Bestii. Uroniła nad nim łzę, uświadamiając sobie, że jednak kocha
go trochę inaczej niż po przyjacielsku – ten akt sprawił, że monstrum
momentalnie wyzdrowiało i przemieniło się w księcia rodem ze snów Pięknej.
Odmieniony książę tłumaczy dziewczynie, że w Bestię zmieniła go wróżka, której
przed laty odmówił schronienia w trakcie burzowego dnia – klątwę znieść mogła
wyłącznie szczera deklaracja prawdziwej miłości. Piękna poślubiła więc księcia
i żyli długo i szczęśliwie. Koniec.
Zaprezentowane
wyżej streszczenie baśni bazuje na skróconej i dość mocno przeredagowanej
pierwotnej wersji opowieści autorstwa francuskiej powieściopisarki
Gabrielle-Suzanne de Villeneuve. Oryginalna wersja wzbogacona była o wiele
wątków, między innymi znacznie bardziej rozbudowaną historię Bestii którego
matka prowadziła wojnę w obronie jej królestwa, musiała więc zostawić
dorastającego syna pod opieką złej (jak się później okazało) wróżki.
Czarodziejka próbowała uwieść chłopca, ale ten odrzucał jej awanse, więc
zmieniła go w monstrualną bestię. Piękna tymczasem nie była tak naprawdę córką
kupca, tylko króla i dobrej wróżki – na garnuszku kupca wylądowała, by uniknąć
śmierci z rąk złej wiedźmy (innej, niż ta wspomniana wcześniej), która chciała
poślubić króla i spadkobierczyni korony z jego poprzedniego małżeństwa
wchodziła jej w paradę. Wersja Villeneuve zawierała również znacznie więcej
elementów fantastycznych, więcej wątków pobocznych, a tytułowi bohaterowie
okazują się kuzynostwem – generalnie bliżej jej do siedemnastowiecznej Gry o Tron, niż uroczej opowieści o
miłości przezwyciężającej śmierć.
Jak
niemal każda baśń, tak i opowieść o Pięknej oraz Bestii miała za zadanie w
uproszczony, alegoryczny sposób instruować młodych słuchaczy o prawach, jakimi
rządzi się realny świat i oczekiwaniach, jakie ten świat żywi w stosunku do
nich. W tym przypadku morał jest raczej oczywisty – aranżowane małżeństwa były
w osiemnastym wieku powszechnym sposobem na cementowanie biznesowych koligacji
między szlachtą, a kupcami – od młodych dziewcząt wymagało się zatem, by nie
opierały się tego typu poświęceniom, miały cierpliwość do starszych i/albo
nieatrakcyjnych mężczyzn, w ramiona których je wepchnięto i wykazywały się
cierpliwością oraz zrozumieniem dla ich agresywnych zachowań, bo gdzieś tam w
środku kryje się piękny książę, dla którego warto jest przecierpieć – a nawet
jeśli owego księcia nie ma, to zawsze pozostają bogactwa i kosztowności
małżonka.
Przez
ostatnie dwieście lat fabuła baśni poddawana była rozmaitym remiksom,
transgresjom i przepisywaniom, by lepiej odpowiadała potrzebom współczesności.
Najpopularniejszą jej wersją jest bezsprzecznie film animowany wytwórni
Disneya, którego aktorski remake z Emmą Watson w roli głównej ukazał się rok
temu. Disnejowska wersja pełnymi garściami czerpała z francuskiej adaptacji
baśni La Belle et la Bête z 1946
roku. La Belle et la Bête dość
wiernie odtwarza fabułę popularniejszej wersji utworu, dodaje jednak nowy
element – antagonistę Avenanta, prototyp disnejowskiego Gastona. Piszę o tym
wszystkim, ponieważ warto pamiętać, że przy tego rodzaju tekstach kultury
„kanon” jest pojęciem nieco mylącym, szczególnie z perspektywy współczesnego
nerda i jego rozumienia tego terminu. Kolejne adaptacje, coraz to nowsze wersje
opowieści, uwspółcześnienia dodają do naszego wyobrażenia o tekście nowe
zmienne, które układają się w mozaikę rozpoznawalnych motywów – często takich,
których próżno szukać w oryginalnej
iteracji opowieści.
Co
z tej nawarstwiającej się mitologii wykorzystał w swoim opowiadaniu Sapkowski?
Zaskakująco niewiele, biorąc pod uwagę całą masę potencjalnie interesujących
motywów. Autor okroił tekst źródłowy do zaledwie kilku jego najbardziej
rozpoznawalnych motywów, a i im nadał zupełnie nowe znaczenia. Mamy zatem
młodego arystokratę przemienionego w monstrum, motyw osamotnienia, córkę kupca,
różę, umieranie w ogrodzie i prawdziwą miłość – wszystko to jednak, jak to
zwykle u Sapkowskiego, odwrócone i postawione na głowie. Rezultat okazał się
świetnym, błyskotliwym, subwersywnym graniem na znanych motywach oraz
znakomicie napisanym i trochę bardziej, niż trochę problematycznym
opowiadaniem. O tej problematyczności napiszę może nieco dalej, póki co skupię
się jednak na rzeczach, które mi się bezsprzecznie podobały.
A
jest tego naprawdę sporo. Już na samym początku utworu, gdy Geralt znajduje w
lesie dwie zamordowane osoby, używa swojej wiedzy i doświadczenia, by
wydedukować, co właściwie zaszło i kto dokonał ataku. W jego przemyślanym
monologu skierowanym do Płotki, w którym wiedźmin na podstawie ułożenia ciał i
kształtu śladów odrzuca kolejnych „podejrzanych” ataku ukazuje nam się kolejne
oblicze wiedźmina – osoby wykształconej nie tylko w sprawnym obracaniu mieczem,
ale również myśleniu i planowaniu. Scenka kończy się zawieszeniem wysuszonego
tojadu na munsztuku klaczy celem zabezpieczenia się przed atakiem. Drobna
rzecz, ale znów – dodaje wiarygodności osobie Geralta i jedno znajomości
wiedźmińskiej profesji oraz elementarnej ostrożności. Warto się cieszyć takimi
smaczkami, bo im dalej w las, tym, nazwijmy to, techniczny aspekt jego zawodu
będzie odchodził na coraz dalszy plan i ostatecznie zmieni się w okazjonalne
dygresje.
Strasznie
podobały mi się interakcje między Nivellenem i Geraltem. Ten pierwszy nawykł do
budzenia w postronnych strachu – ten drugi natomiast niespecjalnie boi się
swojego gospodarza, od samego początku widząc w nim raczej ofiarę, niż potwora,
choć nadal podchodzi do niego z ostrożnością. Rezultatem są bardzo przyjemne w
odbiorze, zabawne wymiany zdań między tymi dwoma, a to ważne, bo Ziarno prawdy jest przede wszystkim
historią Nivellena – zdecydowana większość tekstu poświęcona jest jego
opowieści o tym, w jaki sposób utknął w monstrualnym ciele i jako sobie radził
w życiu już po tej transformacji. Geralt, nie licząc finału robi tu tylko i
wyłącznie za pośrednika między czytelnikiem, a opowiadającym swoją historię
młodzieńcem, pretekstem, by jego historia mogła w naturalny sposób wybrzmieć.
Dlatego gdyby chemia wiedźmina i Kłykacza nie zagrała tak, jak powinna,
opowiadanie byłoby znacznie słabsze. Tak się jednak nie stało, w miarę snutej
przez Nivellena opowieści i wtrącanych dygresji stosunek tych dwóch zmienia się
w dynamiczny, ale i wiarygodny sposób. Małym majstersztykiem jest scena, w
której Kłykacz dowiaduje się, że Geralt jest wiedźminem – sytuacja, ze
stosunkowo przyjaznej natychmiast zmienia się w pełną napięcia, bo Nivellen ma
wszelkie podstawy podejrzewać, że Gerlat przyszedł go uśmiercić. Mniej
kreatywny twórca prawdopodobnie rozładowałby to napięcie dynamiczną sceną
walki, po której obaj bohaterowie w końcu by się ze sobą dogadali i wyjaśnili
to nieporozumienie, Sapkowski robi jednak coś konstrukcyjnie mądrzejszego –
pozornie rozładowuje to napięcie rozmową. Pozornie, bo ono przez jakiś czas
nadal wisi gdzieś nad głowami obu bohaterów, a czytelnik jeszcze przez dłuższy
czas nie wie, co chodzi po głowie Kłyaczowi – albo, skoro już o tym mowa,
wiedźminowi.
Porozmawiajmy
również o Vereenie, podszywającej się pod rusałkę wampirzycy (bruxie)
odpowiedzialnej za postępujące dziczenie Nivellena, bo to postać niesamowicie
fascynująca mimo tego, że w opowiadaniu pojawia się w dwóch zaledwie scenach,
na początku i na końcu. To, że jej postać została wykorzystana jako fabularny
wytrych mający na celu doprowadzenie do finałowej potyczki i zamknięcie drobnej
intrygi, której przedmiotem jest Ziarno
prawdy to zaledwie początek. To, że jej prawdziwa natura służy pogłębieniu
wyjściowej koncepcji o subwersji (to Piękna jest Bestią, choć niemal do samego
końca wszystko sugerowało inaczej) jest przyjemne, ale nie ma w tym niczego
wybitnego, ponieważ – umówmy się – nie jest aż tak błyskotliwe zagranie, by się
nim jakoś specjalnie zachwycać. Nie, Vereena fascynuje z innych powodów, ledwie
tylko zasygnalizowanych w tekście. Przede wszystkim – prawie niczego o niej nie
wiemy, ale to co możemy wydedukować daje intrygujący obraz sytuacji. Zwróćmy
uwagę choćby na sposób, w jaki komunikuje się z innymi. Nivellen twierdzi, że
odzywa się rzadko, a jeśli już, to wyłącznie w nieznanym mu języku. Gdy jednak
Geralt monologuje do niej (w języku wspólnym, a przynajmniej narracja nie
sugeruje, że jest inaczej), ona odpowiada kiwnięciami głową, co oznacza, że
rozumie bohaterów na tyle, by poprawnie odczytywać to, co mają jej do
przekazania inni, nawet jeśli są to stosukowo złożone wypowiedzi. Nieznana
Nivellenowi mowa może sugerować, że istota albo pochodzi z bardzo daleka albo
wychowała się w jakieś enklawie stosunkowo mocno odseparowanej od ludzkiej
cywilizacji (jak, dajmy na to, przedstawiony kilka opowiadań później Brokilon)
albo jest bardzo stara – biorąc pod uwagę zwodniczą naturę Vereeny oraz fakt,
że jest przedstawicielką rasy tradycyjnie uznawanych za długowieczne wampirów
obstawiałbym to ostatnie.
Wiemy
jednak, że jest w stanie komunikować się (i, w przypadku Nivellena, manipulować
zachowaniem innych) pozazmysłowo – jednakże myśli, jakie formułuje w trakcie
walki z Geraltem są bardzo proste – Ty. Osłabniesz pierwszy. Czarownik.
Zabiję. Mój. Albo niczyj. Kocham cię. Kocham. Najprawdopodobniej nie wynika to jednak
braku inteligencji, bo plan, jaki sobie wymyśliła znamionuje umiejętność
złożonego myślenia. Bardziej prawdopodobne jest, że bruxa jest tak obca w swym sposobie myślenia, że
komunikacja z nią na poziome telepatycznym musi ograniczyć się do najprostszych
idei. Te kilka słów-emocji, które telepatycznie „wypowiada” w trakcie finału
opowiadania pogłębia motywacje jej działania – sugeruje bowiem, że Vereena w
przynajmniej pewnym stopniu kieruje się na swój obcy, niezrozumiały dla nas sposób kocha Nivellena. Sugestię wzmacnia
fakt, że po śmierci wampirzycy Kłykacz powraca do swej ludzkiej postaci, a
zatem spełnione zostały warunki odczynienia klątwy, którą rzuciła na Nivellena
zgwałcona przez niego kapłanka. Nie znamy dokładnej treści tej klątwy –
wspomniane są tylko niejasne wzmianki o miłości i krwi. Na podstawie tego, co zaszło
w Ziarnie prawdy możemy wywnioskować,
że aby zdjąć klątwę, Nivellen musi znaleźć kogoś, kto naprawdę pokocha go ze
szczerego serca i przez tę miłość poniesie śmierć (możliwe, że klątwa wymagała,
by stało się to z jego ręki, bo to właśnie zaszło w finale opowiadania, nie
jestem jednak pewien, czy nie jest to zbyt daleko idące założenie). Nivellen i
Vereena kochali się nawzajem i nie ma co do tego żadnych wątpliwości – ale
każde z nich kochało inaczej i poprzez własny punkt widzenia, diametralnie inny
od tego drugiego. Dla Nivellena miłość do dzikiej „rusałki” była pierwszą
prawdziwie stabilną relacją z kobietą, nieopartą o transakcję z jakimś
zubożonym kupcem, który przehandluje rok życia i dziewictwo swojej córki za wóz
pełen kosztowności. Dla Vereeny miłość do samotnego dużego dziecka w ciele
budzącego grozę potwora była – być może – fascynującą ideą podporządkowania
sobie monstrualnego stworzenia, zdominowania jego uczuć i świadomości,
zawłaszczenia jego ciała i serca. Miłość egoistyczna, jak uczucie kolekcjonera,
który zamknął w klatce rzadkie, egzotyczne zwierzę. A może kryło się w za tym
coś więcej. Nie wiemy. Ale to dobrze – niejednoznaczności czasami irytują i
uniemożliwiają ogarnięcie kontekstu dzieła (a zatem i emocjonalne albo
intelektualne ustosunkowanie się do niego), a czasami otwierają je, fascynując
mnogością możliwych znaczeń – Ziarno
prawdy jest tym drugim przypadkiem.
Nie
wszystko jednak zagrało w tym opowiadaniu tak, bym był w stanie ocenić je
jednoznacznie pozytywnie. Osoby z tych czy innych względów źle reagujące na
wzmianki o seksualnej przemocy proszę o rozważenie pominięcia dalszych
akapitów, ponieważ będę Ziarno prawdy rozbierał
pod tym właśnie kątem i nie chciałbym nienaumyślnie wprawić kogoś w dyskomfort
dość obrazowym omówieniem zagadnienia. A intelektualna uczciwość nie pozwala
przejść nad nim do porządku dziennego, choć zdaję sobie sprawę, że
prawdopodobnie wzbudzę pewne kontrowersje. Widzicie, gwałt w naszym kręgu
kulturowym uznawany jest – bardzo zresztą słusznie – za czyn o wyjątkowo
wielkim okrucieństwie, pod pewnymi względami gorszy moralnie niż zabójstwo.
Istnieją pewne bardzo szczególne okoliczności, w których jakaś osoba
popełniająca zabójstwo może być uznana za częściowo lub całkowicie
usprawiedliwiona. Zabójstwo można popełnić w obronie własnej albo czyjejś,
jeśli nie istnieją inne sposoby na uniknięcie krzywdy, którą chce sprowadzić na
nas inny człowiek. Z gwałtem jest jednak inaczej – w prawdziwym świecie nie
istnieją sytuacje, w których zgwałcenie kogoś może znajdować moralne
usprawiedliwienie. Nie da kogoś zgwałcić w obronie własnej – gwałt to
jednoznaczny akt upokarzającej fizycznej dominacji nad drugą osobą, często
pozostawiający po sobie trwałe urazy psychiczne skrzywdzonej osoby. Wszystko to
sprawia, że gwałt w tekstach kultury (szczególnie popularnej) należy traktować
w szalenie ostrożny i odpowiedzialny sposób. Jeśli ktoś w świecie polskiej
fantastyki jest w stanie podołać temu wyzwaniu, to Andrzeja Sapkowskiego
umieściłbym na samym szczycie bardzo krótkiej listy. Problem polega na tym, że…
po przeczytaniu Ziarna prawdy nie
jestem w stanie z ręką na sercu napisać, że tym razem podołał.
Przyczyną
klątwy Nivellena był gwałt, którego dopuścił się na młodej kapłance
demonicznego kultu Lwiogłowego Pająka. Niedługo potem dziewczyna popełniła z
tego powodu samobójstwo. Gwałciciel natomiast zmienił się w straszliwego
potwora. Na pewnym poziomie ma to sens – Nivellen w okrutny, traumatyzujący
odebrał kapłance decyzyjność odnośnie tego, co dzieje się z jej ciałem, więc
rzuciła klątwę, która zrobi jej krzywdzicielowi to samo. Problem polega jednak
na tym, że po początkowym wstrząsie, sytuacja obróciła się na korzyść Kłykacza.
Gdy Geralt proponuje, że zbada możliwość zdjęcia klątwy, Nivellen odmawia. Jak
sam mówi:
Widzisz, Geralt,
przedtem byłem rozlazły, zrobiłem się chłop na schwał. Przedtem cięgiem
chorowałem, kasłałem i leciało mi z nosa, teraz nic się mnie nie imało. A zęby?
Nie uwierzyłbyś, jakie ja miałem popsute zęby! A teraz? Mogę przegryźć nogę od
krzesła. (…) końskie zdrowie związane z tą postacią, to raz. Dwa: moja inność
działa na dziewczęta jak afrodyzjak. Nie śmiej się! Jestem więcej niż pewien,
że jako człowiek musiałbym się zdrowo nabiegać, by móc dobrać się do takiej,
dla przykładu, Venimiry, która była wielce urodziwą panną. Widzi mi się, że na
takiego, jak na tym portrecie, nawet by nie spojrzała. I po trzecie:
bezpieczeństwo. Tatunio miał wrogów, paru przeżyło. Ci, których posłała do
ziemi drużyna pod moim żałosnym dowództwem, mieli krewnych. W piwnicach jest
złoto. Gdyby nie postrach, jaki wzbudzam, ktoś by po nie przyszedł. Choćby
wieśniacy z widłami.
Podsumujmy
zatem – wcześniej Nivellen był nieatrakcyjnym, zahukanym, dającym sobie
manipulować nierozgarniętym młodzieńcem. Po incydencie w świątyni Coram Agh
Tera zyskał witalność, charyzmę, magiczne moce pozwalające mu na zaspokojenie
własnych potrzeb fizjologicznych, kontrolę nad pałacem i jego finansowymi
zasobami oraz sznur atrakcyjnych młodych kobiet do towarzystwa stręczonych mu
przez ich chciwych ojców. Krótko mówiąc, Nivellen dopuścił się gwałtu i
odpowiedzialny jest za samobójstwo młodej kobiety, a… dzięki temu jego życie
zmieniło się na lepsze pod każdym względem. Nie ma żadnych powodów, by żałować
swojego czynu. Jakby tego było mało, prezentowany jest jako budzący sympatię, a
sytuacja, w której się znalazł – jako coś tragikomicznego, z mocniejszym
naciskiem na ten drugi człon. Rozumiecie chyba, dlaczego rozegranie tego wątku
w taki sposób budzi mój głęboki dyskomfort. Na tyle głęboki, bym nie był w
stanie przejść nad tym do porządku dziennego.
W
trakcie konsultacji przed publikacją tej notki zwrócono mi uwagę na fakt, że
nie sam fakt gwałtu powoduje, iż ten wątek budzi mieszane uczucia (delikatnie
rzecz ujmując), ale fakt, iż Nivellena nie spotkała karmiczna sprawiedliwość za
swój występek i gdyby zamiast przemocy seksualnej podstawić, dajmy na to,
podpalenie albo zabójstwo z premedytacją, ten wątek byłby równie
problematyczny. Częściowo się zgadzam, jednak w tym kontekście gwałt ma również
inne, daleko bardziej niepokojące implikacje interpretacyjne – można
interpretować go bowiem jako moment wejścia w dorosłość. Zastanówcie się tylko
– klątwa sprawiła, że ciało Nivellena zaczęło się zmieniać, pojawiło się na nim
owłosienie, zmienił się jego wygląd i głos. Nagle zamieszkał sam, zaczął sam za
siebie odpowiadać i dbać o swoje potrzeby oraz podejmować częste aktywności
seksualne. Historia Nivellena i jego transformacja w Bestię budzi bardzo silne
skojarzenia z metaforą dojrzewania młodego mężczyzny. W naszej kulturze
stosunek seksualny często jest dla mężczyzn symbolicznym momentem wejścia w
dorosłość – społeczeństwo na wiele sposób mówi mężczyznom, że seks jest
uniwersalnym remedium na ich życiowe niepowodzenia i legitymizuje ich
dojrzałość. Od dłuższego czasu opinia publiczna świadoma jest istnienia
subkultury tzw. inceli (niedobrowolnych celibatariuszy), której członkowie
domagają się redystrybucji seksu, którego nie są w stanie pozyskać w żaden
cywilizowany sposób. Przed incydentem w świątyni Lwiogłowego Pająka Nivellen
był nieatrakcyjny, bierny, nieszczęśliwy, niezdarny, nieporadny, nierozgarnięty
i niebędący w stanie zainteresować swoją osobą jakiejkolwiek partnerki
seksualnej. Jak sam twierdzi:
Widzisz, Geralt,
zawsze byłem nieśmiały wobec dziewcząt, zawsze wystawiałem się na pośmiewisko,
nawet wobec dziewuch z obory, tych z gnojem na łydkach, które – chłopcy z
drużyny obracali jak chcieli, na wszystkie strony. Nawet te się ze mnie
nabijały.
Po przemianie w bestię wszystko się zmieniło. Kłykacz stał się atrakcyjny dla kobiet, aktywny, wytrzymały fizycznie i charyzmatyczny. Historia Nivellena niepokojąco dobrze wpisuje się w retorykę i sposób myślenia inceli czy w ogóle patriarchatu jako takiego – seks da ci szczęście, zmieni cię na lepsze i rozwiąże wszystkie twoje problemy. I wcale nie musi to być seks konsensualny – istotny jest sam akt. Zdaję sobie sprawę, że wiele osób zarzuci mi w tym przypadku nadinterpretację. Rozumiem to i mi to nie przeszkadza – takie ujęcie może zepsuć przyjemność płynącą z lektury.
Nie chciałbym jednak, by powyższe rozważania przysłoniły fakt, że ja mimo wszystko Ziarno prawdy bardzo lubię i uznaję za naprawdę dobre opowiadanie o wiedźminie. Jeśli coś mnie rozczarowało, to tylko trochę zbyt mały dialog z tekstem źródłowym – tekst bardzo luźno bazuje na oryginalnych wersjach Pięknej i Bestii, biorąc z nich zaledwie sytuację wyjściową. Jednak, jak uświadomiłem sobie w trakcie przygotowywania się do pisania tej notki, Sapkowski robi tak w zasadzie zawsze, gdy tylko zdarza mu się nawiązywać do baśni, mitów i legend – wybiera z nich fabularne komponenty, które pasują mu do odgórnego zamysłu i inkorporuje je do oryginalnej historii, niespecjalnie przejmując się artystyczną polemiką z oryginałem. Absolutnie mi to nie przeszkadza, bo w rezultacie dostajemy teksty bardzo świeże i nieuwiązane postmodernistyczną smyczą w stopniu, który krępowałby ich potencjał. To opowiadanie, które ma tylko troje bohaterów, przy czym jedno z nich jest surogatem czytelnika (Geralt), a drugie pojawia się na jedynie krótki moment (Vereena), a większość jego treści to rozmowa – a jednak Ziarno prawdy czyta się z zapartym tchem, ani przez moment nie odczuwając znużenia.
Brak komentarzy :
Prześlij komentarz