piątek, 10 sierpnia 2018

Droga Białego Wilka 02 – Ziarno prawdy

fragment grafiki z gry Gwint, całość tutaj.
Ziarno prawdy to drugie opowiadanie o Geralcie z Rivii napisane przez Andrzeja Sapkowskiego  oraz ten moment, w którym na dobre zaczyna się kształtować obraz tego, czym ma w zasadzie być wiedźmiński cykl opowiadań – postmodernistyczną zabawą motywami bajek i baśni kodujących naszą zbiorową wyobraźnię. Pierwsze opowiadanie, choć bawiło się różnymi baśniowymi motywami, nie nawiązywało, jak mi się zdaje, do żadnego konkretnego utworu. W przypadku Ziarna prawdy jest już inaczej – fabuła bezsprzecznie bazuje na jednym, konkretnym tekście kultury i zanim przystąpię do omówienia samego opowiadania, myślę, że warto jest przyjrzeć się najpierw jego fundamentowi – osiemnastowiecznej francuskiej baśni Piękna i Bestia.  

Fabuła prezentuje się mniej-więcej w taki sposób – owdowiały kupiec samotnie wychowujący sześcioro dzieci (w tym trzy bardzo piękne córki) wskutek sztormu, który niszczy jego flotę handlową traci niemal cały swój dobytek. Zmusiło to całą rodzinę do przeprowadzki do małego gospodarstwa i ciężkiej, fizycznej harówki, by mieć na chleb. Szczęście (pozornie) uśmiechnęło się jednak do kupca – kilka lat później okazało się, że jeden z jego okrętów przetrwał burzę i odnalazł się w pobliskiej przystani. Uradowany mężczyzna ruszył na wyprawę do portu, pytając przedtem swoich dzieci, jakie prezenty ma im kupić w drodze powrotnej. Jego synowie poprosili o rynsztunek i konie, których będą mogli używać w trakcie polowań, a dwie córki o kosztowną biżuterię i suknie – symbole utraconego przed laty statusu. Najmłodsza córka nie poprosiła natomiast o nic, jedynie o to, by ojciec bezpiecznie wrócił do domu. Po naleganiach rodziciela, który bardzo chciał uszczęśliwić najmłodszą córkę, zażyczyła sobie ona kwiatu czerwonej róży, bowiem te rośliny nie występowały w części kraju, w której mieszkała rodzina.

Kupiec wyruszył w drogę, tylko po to, by na miejscu dowiedzieć się, że towary z odnalezionego statku zostały zlicytowane, by pospłacać zaciągnięte przez niego długi. Zrozpaczony powlókł się zatem z powrotem do domu, jednak w trakcie wędrówki dopadła go burza, przez którą trafił do posiadłości tajemniczego szlachcica, który – mimo nieco demonicznego sposobu bycia – kupca przenocował i całkiem dobrze nakarmił. Przed odjazdem podróżnik wypatrzył w ogrodzie swojego gospodarza piękną różę. Jako, że nie był w stanie kupić prezentów swoim pozostałym dzieciom, pomyślał, że przynajmniej swojej najmłodszej córce osłodzi gorycz utraconej nadziei. Gdy zerwał kwiat, za jego plecami pojawił się właściciel posiadłości – Bestia, mocno zdenerwowany tym niewdzięcznym aktem wandalizmu. Przerażony kupiec wyjaśnił mu całą sytuację. Bestia zgodził się darować kupcowi życie, ale wyłącznie pod warunkiem, że on albo jedna z jego córek wróci do posiadłości i zamieszka z nim. Nieborak, niespecjalnie widząc wyjście z tej sytuacji, zgodził się, więc zadowolony demoniczny szlachcic załadował jego wóz kosztownościami i wyprawił w drogę powrotną.

Początkowo kupiec ukrywał przed swoimi dziećmi prawdę o tym, co wydarzyło się w drodze do domu, jednak najmłodsza córka w końcu wycisnęła z niego całą historię. Synowie zgodnie uznali, że pojadą do posiadłości i pogromią Bestię, kupiec nie chciał jednak, by bezsensownie poświęcili życie w walce, której nie byli w stanie wygrać. Najmłodsza córka ofiarowała się zatem, że zamieszka z Bestią. Bestia bardzo się ucieszył, jednak jego entuzjazm szybko opadł, gdy najmłodsza córka kupca – mimo faktu, że była nieprzerwanie obsypywana kosztownościami i adorowana – konsekwentnie odmawiała mu małżeństwa, a nocami śniła o przystojnym księciu, który pytał ją, czemu nie chce wyjść za swojego gospodarza. Piękna odpowiadała, że owszem, kocha Bestię – ale wyłącznie jako przyjaciela. Te nocne fantazje natchnęły Piękną do podejrzeń, że Bestia przetrzymuje gdzieś w pałacu księcia, który nawiedza ją w snach. Dziewczyna rozpoczęła więc poszukiwania, niestety bezskuteczne.

W końcu Piękna stęskniła się za domem. Bestia pozwolił jej odwiedzić rodzinę pod warunkiem, że wróci najdalej za tydzień. Na drogę wyposażył ją również w czarodziejskie lusterko, dzięki któremu dziewczyna mogła w każdej chwili podejrzeć, czym też zajmuje się Bestia pod jej nieobecność oraz magiczny pierścień, który w razie potrzeby natychmiastowo teleportuje dziewczynę z powrotem do posiadłości Bestii. Siostry Pięknej były pod olbrzymim wrażeniem jej stroju i biżuterii, a gdy dziewczyna chciała podzielić się z nimi pierścieniami i naszyjnikami, odkryła, że w rękach innych osób stają one bezwartościowymi śmieciami – Bestia zaczarował jej dobytek tak, że tylko w rękach Pięknej miał jakąś wartość. Siostry mocno się zdenerwowały i uknuły złowieszczy plan – zmiękczą serce Pięknej tak, by przekonać ją do zostania w domu dłużej, niż pozwolił jej Bestia, w nadziei, że rozwścieczone monstrum zeżre ich najmłodszą siostrzyczkę i któraś z nich będzie mogła zająć jej miejsce. Piękna, poruszona fałszywymi wyrazami tęsknoty i przywiązania, uległa błaganiom sióstr i spędziła w rodzinnym domu jeden dzień więcej, niż pozwolił jej na to Bestia.

Martwiąc się o swojego gospodarza postanowiła wykorzystać magiczne lusterko, by sprawdzić, co u Bestii. Jak się okazało, monstrum z tęsknoty i żalu po złamanej obietnicy pękło serce i leży nieprzytomny w ogrodzie, tuż przy miejscu, w którym rosła czerwona róż, dzięki której Piękna trafiła do jego posiadłości. Dziewczyna, poruszona jego stanem skorzystała z pierścienia, by dołączyć do umierającego Bestii. Uroniła nad nim łzę, uświadamiając sobie, że jednak kocha go trochę inaczej niż po przyjacielsku – ten akt sprawił, że monstrum momentalnie wyzdrowiało i przemieniło się w księcia rodem ze snów Pięknej. Odmieniony książę tłumaczy dziewczynie, że w Bestię zmieniła go wróżka, której przed laty odmówił schronienia w trakcie burzowego dnia – klątwę znieść mogła wyłącznie szczera deklaracja prawdziwej miłości. Piękna poślubiła więc księcia i żyli długo i szczęśliwie. Koniec.

Zaprezentowane wyżej streszczenie baśni bazuje na skróconej i dość mocno przeredagowanej pierwotnej wersji opowieści autorstwa francuskiej powieściopisarki Gabrielle-Suzanne de Villeneuve. Oryginalna wersja wzbogacona była o wiele wątków, między innymi znacznie bardziej rozbudowaną historię Bestii którego matka prowadziła wojnę w obronie jej królestwa, musiała więc zostawić dorastającego syna pod opieką złej (jak się później okazało) wróżki. Czarodziejka próbowała uwieść chłopca, ale ten odrzucał jej awanse, więc zmieniła go w monstrualną bestię. Piękna tymczasem nie była tak naprawdę córką kupca, tylko króla i dobrej wróżki – na garnuszku kupca wylądowała, by uniknąć śmierci z rąk złej wiedźmy (innej, niż ta wspomniana wcześniej), która chciała poślubić króla i spadkobierczyni korony z jego poprzedniego małżeństwa wchodziła jej w paradę. Wersja Villeneuve zawierała również znacznie więcej elementów fantastycznych, więcej wątków pobocznych, a tytułowi bohaterowie okazują się kuzynostwem – generalnie bliżej jej do siedemnastowiecznej Gry o Tron, niż uroczej opowieści o miłości przezwyciężającej śmierć.

Jak niemal każda baśń, tak i opowieść o Pięknej oraz Bestii miała za zadanie w uproszczony, alegoryczny sposób instruować młodych słuchaczy o prawach, jakimi rządzi się realny świat i oczekiwaniach, jakie ten świat żywi w stosunku do nich. W tym przypadku morał jest raczej oczywisty – aranżowane małżeństwa były w osiemnastym wieku powszechnym sposobem na cementowanie biznesowych koligacji między szlachtą, a kupcami – od młodych dziewcząt wymagało się zatem, by nie opierały się tego typu poświęceniom, miały cierpliwość do starszych i/albo nieatrakcyjnych mężczyzn, w ramiona których je wepchnięto i wykazywały się cierpliwością oraz zrozumieniem dla ich agresywnych zachowań, bo gdzieś tam w środku kryje się piękny książę, dla którego warto jest przecierpieć – a nawet jeśli owego księcia nie ma, to zawsze pozostają bogactwa i kosztowności małżonka.

Przez ostatnie dwieście lat fabuła baśni poddawana była rozmaitym remiksom, transgresjom i przepisywaniom, by lepiej odpowiadała potrzebom współczesności. Najpopularniejszą jej wersją jest bezsprzecznie film animowany wytwórni Disneya, którego aktorski remake z Emmą Watson w roli głównej ukazał się rok temu. Disnejowska wersja pełnymi garściami czerpała z francuskiej adaptacji baśni La Belle et la Bête z 1946 roku. La Belle et la Bête dość wiernie odtwarza fabułę popularniejszej wersji utworu, dodaje jednak nowy element – antagonistę Avenanta, prototyp disnejowskiego Gastona. Piszę o tym wszystkim, ponieważ warto pamiętać, że przy tego rodzaju tekstach kultury „kanon” jest pojęciem nieco mylącym, szczególnie z perspektywy współczesnego nerda i jego rozumienia tego terminu. Kolejne adaptacje, coraz to nowsze wersje opowieści, uwspółcześnienia dodają do naszego wyobrażenia o tekście nowe zmienne, które układają się w mozaikę rozpoznawalnych motywów – często takich, których próżno szukać w oryginalnej  iteracji opowieści.

Co z tej nawarstwiającej się mitologii wykorzystał w swoim opowiadaniu Sapkowski? Zaskakująco niewiele, biorąc pod uwagę całą masę potencjalnie interesujących motywów. Autor okroił tekst źródłowy do zaledwie kilku jego najbardziej rozpoznawalnych motywów, a i im nadał zupełnie nowe znaczenia. Mamy zatem młodego arystokratę przemienionego w monstrum, motyw osamotnienia, córkę kupca, różę, umieranie w ogrodzie i prawdziwą miłość – wszystko to jednak, jak to zwykle u Sapkowskiego, odwrócone i postawione na głowie. Rezultat okazał się świetnym, błyskotliwym, subwersywnym graniem na znanych motywach oraz znakomicie napisanym i trochę bardziej, niż trochę problematycznym opowiadaniem. O tej problematyczności napiszę może nieco dalej, póki co skupię się jednak na rzeczach, które mi się bezsprzecznie podobały.

A jest tego naprawdę sporo. Już na samym początku utworu, gdy Geralt znajduje w lesie dwie zamordowane osoby, używa swojej wiedzy i doświadczenia, by wydedukować, co właściwie zaszło i kto dokonał ataku. W jego przemyślanym monologu skierowanym do Płotki, w którym wiedźmin na podstawie ułożenia ciał i kształtu śladów odrzuca kolejnych „podejrzanych” ataku ukazuje nam się kolejne oblicze wiedźmina – osoby wykształconej nie tylko w sprawnym obracaniu mieczem, ale również myśleniu i planowaniu. Scenka kończy się zawieszeniem wysuszonego tojadu na munsztuku klaczy celem zabezpieczenia się przed atakiem. Drobna rzecz, ale znów – dodaje wiarygodności osobie Geralta i jedno znajomości wiedźmińskiej profesji oraz elementarnej ostrożności. Warto się cieszyć takimi smaczkami, bo im dalej w las, tym, nazwijmy to, techniczny aspekt jego zawodu będzie odchodził na coraz dalszy plan i ostatecznie zmieni się w okazjonalne dygresje.

Strasznie podobały mi się interakcje między Nivellenem i Geraltem. Ten pierwszy nawykł do budzenia w postronnych strachu – ten drugi natomiast niespecjalnie boi się swojego gospodarza, od samego początku widząc w nim raczej ofiarę, niż potwora, choć nadal podchodzi do niego z ostrożnością. Rezultatem są bardzo przyjemne w odbiorze, zabawne wymiany zdań między tymi dwoma, a to ważne, bo Ziarno prawdy jest przede wszystkim historią Nivellena – zdecydowana większość tekstu poświęcona jest jego opowieści o tym, w jaki sposób utknął w monstrualnym ciele i jako sobie radził w życiu już po tej transformacji. Geralt, nie licząc finału robi tu tylko i wyłącznie za pośrednika między czytelnikiem, a opowiadającym swoją historię młodzieńcem, pretekstem, by jego historia mogła w naturalny sposób wybrzmieć. Dlatego gdyby chemia wiedźmina i Kłykacza nie zagrała tak, jak powinna, opowiadanie byłoby znacznie słabsze. Tak się jednak nie stało, w miarę snutej przez Nivellena opowieści i wtrącanych dygresji stosunek tych dwóch zmienia się w dynamiczny, ale i wiarygodny sposób. Małym majstersztykiem jest scena, w której Kłykacz dowiaduje się, że Geralt jest wiedźminem – sytuacja, ze stosunkowo przyjaznej natychmiast zmienia się w pełną napięcia, bo Nivellen ma wszelkie podstawy podejrzewać, że Gerlat przyszedł go uśmiercić. Mniej kreatywny twórca prawdopodobnie rozładowałby to napięcie dynamiczną sceną walki, po której obaj bohaterowie w końcu by się ze sobą dogadali i wyjaśnili to nieporozumienie, Sapkowski robi jednak coś konstrukcyjnie mądrzejszego – pozornie rozładowuje to napięcie rozmową. Pozornie, bo ono przez jakiś czas nadal wisi gdzieś nad głowami obu bohaterów, a czytelnik jeszcze przez dłuższy czas nie wie, co chodzi po głowie Kłyaczowi – albo, skoro już o tym mowa, wiedźminowi.

Porozmawiajmy również o Vereenie, podszywającej się pod rusałkę wampirzycy (bruxie) odpowiedzialnej za postępujące dziczenie Nivellena, bo to postać niesamowicie fascynująca mimo tego, że w opowiadaniu pojawia się w dwóch zaledwie scenach, na początku i na końcu. To, że jej postać została wykorzystana jako fabularny wytrych mający na celu doprowadzenie do finałowej potyczki i zamknięcie drobnej intrygi, której przedmiotem jest Ziarno prawdy to zaledwie początek. To, że jej prawdziwa natura służy pogłębieniu wyjściowej koncepcji o subwersji (to Piękna jest Bestią, choć niemal do samego końca wszystko sugerowało inaczej) jest przyjemne, ale nie ma w tym niczego wybitnego, ponieważ – umówmy się – nie jest aż tak błyskotliwe zagranie, by się nim jakoś specjalnie zachwycać. Nie, Vereena fascynuje z innych powodów, ledwie tylko zasygnalizowanych w tekście. Przede wszystkim – prawie niczego o niej nie wiemy, ale to co możemy wydedukować daje intrygujący obraz sytuacji. Zwróćmy uwagę choćby na sposób, w jaki komunikuje się z innymi. Nivellen twierdzi, że odzywa się rzadko, a jeśli już, to wyłącznie w nieznanym mu języku. Gdy jednak Geralt monologuje do niej (w języku wspólnym, a przynajmniej narracja nie sugeruje, że jest inaczej), ona odpowiada kiwnięciami głową, co oznacza, że rozumie bohaterów na tyle, by poprawnie odczytywać to, co mają jej do przekazania inni, nawet jeśli są to stosukowo złożone wypowiedzi. Nieznana Nivellenowi mowa może sugerować, że istota albo pochodzi z bardzo daleka albo wychowała się w jakieś enklawie stosunkowo mocno odseparowanej od ludzkiej cywilizacji (jak, dajmy na to, przedstawiony kilka opowiadań później Brokilon) albo jest bardzo stara – biorąc pod uwagę zwodniczą naturę Vereeny oraz fakt, że jest przedstawicielką rasy tradycyjnie uznawanych za długowieczne wampirów obstawiałbym to ostatnie.

Wiemy jednak, że jest w stanie komunikować się (i, w przypadku Nivellena, manipulować zachowaniem innych) pozazmysłowo – jednakże myśli, jakie formułuje w trakcie walki z Geraltem są bardzo proste – Ty. Osłabniesz pierwszy. Czarownik. Zabiję. Mój. Albo niczyj. Kocham cię. Kocham. Najprawdopodobniej nie wynika to jednak braku inteligencji, bo plan, jaki sobie wymyśliła znamionuje umiejętność złożonego myślenia. Bardziej prawdopodobne jest, że bruxa jest tak obca w swym sposobie myślenia, że komunikacja z nią na poziome telepatycznym musi ograniczyć się do najprostszych idei. Te kilka słów-emocji, które telepatycznie „wypowiada” w trakcie finału opowiadania pogłębia motywacje jej działania – sugeruje bowiem, że Vereena w przynajmniej pewnym stopniu kieruje się na swój obcy, niezrozumiały dla nas sposób kocha Nivellena. Sugestię wzmacnia fakt, że po śmierci wampirzycy Kłykacz powraca do swej ludzkiej postaci, a zatem spełnione zostały warunki odczynienia klątwy, którą rzuciła na Nivellena zgwałcona przez niego kapłanka. Nie znamy dokładnej treści tej klątwy – wspomniane są tylko niejasne wzmianki o miłości i krwi. Na podstawie tego, co zaszło w Ziarnie prawdy możemy wywnioskować, że aby zdjąć klątwę, Nivellen musi znaleźć kogoś, kto naprawdę pokocha go ze szczerego serca i przez tę miłość poniesie śmierć (możliwe, że klątwa wymagała, by stało się to z jego ręki, bo to właśnie zaszło w finale opowiadania, nie jestem jednak pewien, czy nie jest to zbyt daleko idące założenie). Nivellen i Vereena kochali się nawzajem i nie ma co do tego żadnych wątpliwości – ale każde z nich kochało inaczej i poprzez własny punkt widzenia, diametralnie inny od tego drugiego. Dla Nivellena miłość do dzikiej „rusałki” była pierwszą prawdziwie stabilną relacją z kobietą, nieopartą o transakcję z jakimś zubożonym kupcem, który przehandluje rok życia i dziewictwo swojej córki za wóz pełen kosztowności. Dla Vereeny miłość do samotnego dużego dziecka w ciele budzącego grozę potwora była – być może – fascynującą ideą podporządkowania sobie monstrualnego stworzenia, zdominowania jego uczuć i świadomości, zawłaszczenia jego ciała i serca. Miłość egoistyczna, jak uczucie kolekcjonera, który zamknął w klatce rzadkie, egzotyczne zwierzę. A może kryło się w za tym coś więcej. Nie wiemy. Ale to dobrze – niejednoznaczności czasami irytują i uniemożliwiają ogarnięcie kontekstu dzieła (a zatem i emocjonalne albo intelektualne ustosunkowanie się do niego), a czasami otwierają je, fascynując mnogością możliwych znaczeń – Ziarno prawdy jest tym drugim przypadkiem.

Nie wszystko jednak zagrało w tym opowiadaniu tak, bym był w stanie ocenić je jednoznacznie pozytywnie. Osoby z tych czy innych względów źle reagujące na wzmianki o seksualnej przemocy proszę o rozważenie pominięcia dalszych akapitów, ponieważ będę Ziarno prawdy rozbierał pod tym właśnie kątem i nie chciałbym nienaumyślnie wprawić kogoś w dyskomfort dość obrazowym omówieniem zagadnienia. A intelektualna uczciwość nie pozwala przejść nad nim do porządku dziennego, choć zdaję sobie sprawę, że prawdopodobnie wzbudzę pewne kontrowersje. Widzicie, gwałt w naszym kręgu kulturowym uznawany jest – bardzo zresztą słusznie – za czyn o wyjątkowo wielkim okrucieństwie, pod pewnymi względami gorszy moralnie niż zabójstwo. Istnieją pewne bardzo szczególne okoliczności, w których jakaś osoba popełniająca zabójstwo może być uznana za częściowo lub całkowicie usprawiedliwiona. Zabójstwo można popełnić w obronie własnej albo czyjejś, jeśli nie istnieją inne sposoby na uniknięcie krzywdy, którą chce sprowadzić na nas inny człowiek. Z gwałtem jest jednak inaczej – w prawdziwym świecie nie istnieją sytuacje, w których zgwałcenie kogoś może znajdować moralne usprawiedliwienie. Nie da kogoś zgwałcić w obronie własnej – gwałt to jednoznaczny akt upokarzającej fizycznej dominacji nad drugą osobą, często pozostawiający po sobie trwałe urazy psychiczne skrzywdzonej osoby. Wszystko to sprawia, że gwałt w tekstach kultury (szczególnie popularnej) należy traktować w szalenie ostrożny i odpowiedzialny sposób. Jeśli ktoś w świecie polskiej fantastyki jest w stanie podołać temu wyzwaniu, to Andrzeja Sapkowskiego umieściłbym na samym szczycie bardzo krótkiej listy. Problem polega na tym, że… po przeczytaniu Ziarna prawdy nie jestem w stanie z ręką na sercu napisać, że tym razem podołał.

Przyczyną klątwy Nivellena był gwałt, którego dopuścił się na młodej kapłance demonicznego kultu Lwiogłowego Pająka. Niedługo potem dziewczyna popełniła z tego powodu samobójstwo. Gwałciciel natomiast zmienił się w straszliwego potwora. Na pewnym poziomie ma to sens – Nivellen w okrutny, traumatyzujący odebrał kapłance decyzyjność odnośnie tego, co dzieje się z jej ciałem, więc rzuciła klątwę, która zrobi jej krzywdzicielowi to samo. Problem polega jednak na tym, że po początkowym wstrząsie, sytuacja obróciła się na korzyść Kłykacza. Gdy Geralt proponuje, że zbada możliwość zdjęcia klątwy, Nivellen odmawia. Jak sam mówi:


Widzisz, Geralt, przedtem byłem rozlazły, zrobiłem się chłop na schwał. Przedtem cięgiem chorowałem, kasłałem i leciało mi z nosa, teraz nic się mnie nie imało. A zęby? Nie uwierzyłbyś, jakie ja miałem popsute zęby! A teraz? Mogę przegryźć nogę od krzesła. (…) końskie zdrowie związane z tą postacią, to raz. Dwa: moja inność działa na dziewczęta jak afrodyzjak. Nie śmiej się! Jestem więcej niż pewien, że jako człowiek musiałbym się zdrowo nabiegać, by móc dobrać się do takiej, dla przykładu, Venimiry, która była wielce urodziwą panną. Widzi mi się, że na takiego, jak na tym portrecie, nawet by nie spojrzała. I po trzecie: bezpieczeństwo. Tatunio miał wrogów, paru przeżyło. Ci, których posłała do ziemi drużyna pod moim żałosnym dowództwem, mieli krewnych. W piwnicach jest złoto. Gdyby nie postrach, jaki wzbudzam, ktoś by po nie przyszedł. Choćby wieśniacy z widłami.


Podsumujmy zatem – wcześniej Nivellen był nieatrakcyjnym, zahukanym, dającym sobie manipulować nierozgarniętym młodzieńcem. Po incydencie w świątyni Coram Agh Tera zyskał witalność, charyzmę, magiczne moce pozwalające mu na zaspokojenie własnych potrzeb fizjologicznych, kontrolę nad pałacem i jego finansowymi zasobami oraz sznur atrakcyjnych młodych kobiet do towarzystwa stręczonych mu przez ich chciwych ojców. Krótko mówiąc, Nivellen dopuścił się gwałtu i odpowiedzialny jest za samobójstwo młodej kobiety, a… dzięki temu jego życie zmieniło się na lepsze pod każdym względem. Nie ma żadnych powodów, by żałować swojego czynu. Jakby tego było mało, prezentowany jest jako budzący sympatię, a sytuacja, w której się znalazł – jako coś tragikomicznego, z mocniejszym naciskiem na ten drugi człon. Rozumiecie chyba, dlaczego rozegranie tego wątku w taki sposób budzi mój głęboki dyskomfort. Na tyle głęboki, bym nie był w stanie przejść nad tym do porządku dziennego.

W trakcie konsultacji przed publikacją tej notki zwrócono mi uwagę na fakt, że nie sam fakt gwałtu powoduje, iż ten wątek budzi mieszane uczucia (delikatnie rzecz ujmując), ale fakt, iż Nivellena nie spotkała karmiczna sprawiedliwość za swój występek i gdyby zamiast przemocy seksualnej podstawić, dajmy na to, podpalenie albo zabójstwo z premedytacją, ten wątek byłby równie problematyczny. Częściowo się zgadzam, jednak w tym kontekście gwałt ma również inne, daleko bardziej niepokojące implikacje interpretacyjne – można interpretować go bowiem jako moment wejścia w dorosłość. Zastanówcie się tylko – klątwa sprawiła, że ciało Nivellena zaczęło się zmieniać, pojawiło się na nim owłosienie, zmienił się jego wygląd i głos. Nagle zamieszkał sam, zaczął sam za siebie odpowiadać i dbać o swoje potrzeby oraz podejmować częste aktywności seksualne. Historia Nivellena i jego transformacja w Bestię budzi bardzo silne skojarzenia z metaforą dojrzewania młodego mężczyzny. W naszej kulturze stosunek seksualny często jest dla mężczyzn symbolicznym momentem wejścia w dorosłość – społeczeństwo na wiele sposób mówi mężczyznom, że seks jest uniwersalnym remedium na ich życiowe niepowodzenia i legitymizuje ich dojrzałość. Od dłuższego czasu opinia publiczna świadoma jest istnienia subkultury tzw. inceli (niedobrowolnych celibatariuszy), której członkowie domagają się redystrybucji seksu, którego nie są w stanie pozyskać w żaden cywilizowany sposób. Przed incydentem w świątyni Lwiogłowego Pająka Nivellen był nieatrakcyjny, bierny, nieszczęśliwy, niezdarny, nieporadny, nierozgarnięty i niebędący w stanie zainteresować swoją osobą jakiejkolwiek partnerki seksualnej. Jak sam twierdzi:

Widzisz, Geralt, zawsze byłem nieśmiały wobec dziewcząt, zawsze wystawiałem się na pośmiewisko, nawet wobec dziewuch z obory, tych z gnojem na łydkach, które – chłopcy z drużyny obracali jak chcieli, na wszystkie strony. Nawet te się ze mnie nabijały.


Po przemianie w bestię wszystko się zmieniło. Kłykacz stał się atrakcyjny dla kobiet, aktywny, wytrzymały fizycznie i charyzmatyczny. Historia Nivellena niepokojąco dobrze wpisuje się w retorykę i sposób myślenia inceli czy w ogóle patriarchatu jako takiego – seks da ci szczęście, zmieni cię na lepsze i rozwiąże wszystkie twoje problemy. I wcale nie musi to być seks konsensualny – istotny jest sam akt. Zdaję sobie sprawę, że wiele osób zarzuci mi w tym przypadku nadinterpretację. Rozumiem to i mi to nie przeszkadza – takie ujęcie może zepsuć przyjemność płynącą z lektury. 

Nie chciałbym jednak, by powyższe rozważania przysłoniły fakt, że ja mimo wszystko Ziarno prawdy bardzo lubię i uznaję za naprawdę dobre opowiadanie o wiedźminie. Jeśli coś mnie rozczarowało, to tylko trochę zbyt mały dialog z tekstem źródłowym – tekst bardzo luźno bazuje na oryginalnych wersjach Pięknej i Bestii, biorąc z nich zaledwie sytuację wyjściową. Jednak, jak uświadomiłem sobie w trakcie przygotowywania się do pisania tej notki, Sapkowski robi tak w zasadzie zawsze, gdy tylko zdarza mu się nawiązywać do baśni, mitów i legend – wybiera z nich fabularne komponenty, które pasują mu do odgórnego zamysłu i inkorporuje je do oryginalnej historii, niespecjalnie przejmując się artystyczną polemiką z oryginałem. Absolutnie mi to nie przeszkadza, bo w rezultacie dostajemy teksty bardzo świeże i nieuwiązane postmodernistyczną smyczą w stopniu, który krępowałby ich potencjał. To opowiadanie, które ma tylko troje bohaterów, przy czym jedno z nich jest surogatem czytelnika (Geralt), a drugie pojawia się na jedynie krótki moment (Vereena), a większość jego treści to rozmowa – a jednak Ziarno prawdy czyta się z zapartym tchem, ani przez moment nie odczuwając znużenia.

Brak komentarzy :

Prześlij komentarz

Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...