fragment okładki, całość tutaj. |
Stosunkowo niedawno skończył się (?) w wydawnictwie Marvel pozornie specyficzny okres, w czasie którego ikoniczne postaci wydawnictwa były zastępowane innymi, noszącymi jednak te same pseudonimy oraz władającymi podobnymi mocami. Z najbardziej jaskrawych przykładów – Tony Stark zastąpiony został na przykład czarnoskórą nastolatką imieniem Riri, Kapitanów Ameryka było co najmniej dwóch, w tym jeden czarnoskóry, a Thor stracił swój młot na rzecz osoby płci żeńskiej. Piszę, że to „pozornie specyficzny” okres, ponieważ tego typu podmianki zdarzają w komiksach superbohaterskich notorycznie i nigdy nie są one permanentne – prędzej czy później wszystko wraca do poprzedniego stanu. Tym razem jednak nałożyło się na siebie kilka tego typu roszad, w których białego mężczyznę (czyli domyślną konfigurację etniczno-płciową Ikonicznego Superbohatera Marvela) zastąpiła osoba, która białym mężczyzną nie jest. To z kolei sprawiło, że wielu czytelników zaczęło posądzać wydawnictwo o przepychanie jakiejś wydumanej polityki równościowej i uleganie naciskom środowisk… właściwie nie wiadomo jakich, ale niewątpliwie podstępnych i złowrogich niczym reptilianie. Nie o tym będzie jednak ta notka, bo całą tę aferę już dawno przestałem uważać za zabawną – teraz jest już wyłącznie smutna.
Mamy jednak komiks o Thor. Gromowładnej – pięciozeszytowe wydanie zbiorcze opowiadające o tym, w jaki sposób moce Odinsona przejęła kobieta i co z nimi zrobiła. Mam z tym komiksem kilka problemów, z których największym jest osoba scenarzysty. Nigdy nie lubiłem twórczości Jasona Aarona i wydaje mi się, że uczciwie będzie napisać o tym już na wstępie. To przez scenarzystów takich jak Aaron określenie „komiksowa fabuła” czy „komiksowe postaci” oznacza coś z grunty gorszego, płaskiego, karykaturalnie wyostrzonego, mało ambitnego oraz nieangażującego intelektualnie. Nie wymagam oczywiście od komiksów superbohaterskich by były jakoś specjalnie mądre, ale… Aaron ma tendencję do zatrzymywania się w połowie drogi między mięsistym campem, a kompetentną konwencyjnie opowieścią. Jego bohaterowie są na tyle karykaturalni charakterologicznie by przestać być wiarygodnymi… ale zarazem nie na tyle, by ich przesadzone zachowanie bawiło. Utylizowane schematy fabularne są komiksowo (no właśnie) rozdmuchane aż do przesady… ale nie poza jej granice, poza którymi stałyby się przyjemnie niedorzeczne. W rezultacie kończy się na komiksach, które chcą być zabawne humorem Prachetta i Monty Pythona, ale że brakuje im intelektualnego drugiego dna, bardziej przemyślanej konstrukcji czy choćby minimalnej subwersji, wypadają żenująco.
I tak jest włażenie z tym komiksem. Jest w Thor. Gromowładnej wiele motywów, które mogłyby być interesująco rozegrane w sposób poważny albo komediowy – ale przez to, że scenarzysta nie potrafi się zdecydować na jakąś konsekwencję, wypadają słabo zarówno w jednym, jak i w drugim ujęciu. Choćby sam punkt wyjścia komiksu – oto, po latach absencji do Asgardu powraca Odyn, któremu nie podoba się sposób, w jaki jego królestwem zarządzała Freja. Mamy zatem do czynienia ze starciem starego, patriarchalnego porządku, który chce przywrócić Odyn z nowoczesnym, zreformowanym sposobem zarządzania państwem, który pragnie zachować Freja. To potencjalnie interesujący wybieg fabularny, który pozwoliłby na zindywidualizowanie fabuły komiksu, nadanie mu ciekawej płaszczyzny, która mogłaby kontrapunktować „zmianę warty” na stanowisku Thora – nowa bohaterka, o nieujawnionej jeszcze tożsamości, zastąpiła zhańbionego, pozbawionego godności (oraz ręki) starego Thora, który bynajmniej nie od razu godzi się z takim stanem rzeczy i posądza nową Thor o kradzież młota i próbuje go odzyskać. Tymczasem Aaron, w tradycyjnym dla siebie stylu, utyka w szpagacie. Z jednej strony śmieszkuje z Odyna, którego irytują jakieś kongresy światów, wtrąca do aresztu swoich wezyrów, drze się na wszystkich wokół i generalnie jest strasznym dupkiem, z drugiej w usta Frei wkłada jakieś drętwe frazesy o tym, że skoro Thor może być kobietą, to władczynią Asgardu też może być kobieta.
Oprócz tego komiks ma jeszcze konwencjonalną fabułę – dopiero teraz o tym wspominam, bo fabuła jest chyba najmniej interesującym elementem tego komiksu. Ot, lodowe olbrzymy z mrocznym elfem Malekithem na czele napadają na Midgard (czyli nasz świat) w poszukiwaniu czaszki jednego z ich królów, która wpadła w ręce korporacji Roxxon. Standardowa dla komiksu superbohaterskiego opowieść o ratowaniu świata, w dodatku mocno rozczarowująca. Komiks pokazuje bowiem, że Avengers (a, w domyśle prawdopodobnie i większość superbohaterów, o ile nie wszyscy) są zamrożeni i nieoswojona jeszcze ze swoimi mocami Thor jest jedyną osobą, która jest w stanie powstrzymać katastrofę. Problem polega na tym, że w praktyce jednak w ogóle nie czuć ciężaru tego zagrożenia – karykaturalność antagonistów i niejaka kompaktowość fabuły (wszystko rozgrywa się w jeden dzień, w zasadzie w jednym tylko miejscu) sprawiają, że ciężko się czymkolwiek przejąć. Z drugiej strony – i tu, jak bumerang, powraca mój zarzut w stosunku do twórczości Aarona – komiks niczym nie równoważy tej narracyjnej nonszalancji, ani poczuciem humoru, ani błyskotliwością, ani pogłębionymi sylwetkami charakterologicznymi bohaterów i bohaterek. Pierwszy tom Thor. Gromowładnej to komiks do przeczytania i natychmiastowego zapomnienia.
Najlepszym elementem tego wydania zbiorczego są rysunki – gruba konturowa krecha, wyraziste kolory, fajne kontrasty, dynamiczne ujęcia, tu wszystko gra tak, jak grać powinno. Przyczepić nie mogę się również do polskiego wydania komiksu, które jest solidne – miękka okładka, dobrej jakości papier, bardzo dobre tłumaczenie autorstwa Marcelego Szpaka. To generalnie nie jest komiks zły i wszystkie moje powyższe uwagi są trochę czepialstwem, ale… Marvel wydaje znacznie lepsze rzeczy. Egmont również. I przy obecnej komiksowej hossie na naszym rynku wybór jest na tyle szeroki, że Thor. Gromowładną niespecjalnie warto zawracać sobie głowę.
Brak komentarzy :
Prześlij komentarz