fragment okładki, całość tutaj. |
Mój powrót do Cyklu Inkwizytorskiego autorstwa Jacka Piekary okazał się… interesującym doświadczeniem. Pierwsze opowiadania czytałem jeszcze w czasach gimnazjalno-licealnych – należę bowiem do tego pokolenia, które wychowało się na książkach publikowanych przez Fabrykę Słów i o ile z perspektywy czasu tę szczególną edukację literacką mogę oceniać różnie, o tyle sam fakt pozostaje faktem i nie mam zamiaru się tego wypierać. Zważywszy na moje obecne literackie (i ogólnie kulturowe) fascynacje, przeczuwałem, że lektura będzie dla mnie czymś raczej żenującym, dlatego pozytywnie zaskoczył mnie fakt, że Sługa Boży (plus kilka wybranych opowiadań z następnych tomów, do którym miałem dostęp przed napisaniem tej notki) jak na polską fantastykę początku XXI wieku trzyma się… wcale nie tak źle.
Piekara nie jest grafomanem (nawet jeśli czasem o grafomanię niebezpiecznie się ociera) pokroju, dajmy na to, Szyndlera. Jako twórca posiada stosunkowo wyrobiony warsztat i w swojej kategorii wagowej radzi sobie bardzo dobrze. Nieobce mu są sprawdzone sposoby na rozdmuchanie tekstu do pożądanej objętości – ale też nigdy nie przesadza w tym na tyle, by położyć fabułę, najczęściej niewymyślną, ale też nie ordynarnie prostą. Kontekstualizacja konwencji noir w mrokach późnego, alternatywnego średniowiecza wypada dobrze, nawet jeśli mało oryginalnie. Jeśli spodziewacie się, że będę w tej notce autora jakoś specjalnie ganił, to niestety muszę was rozczarować – czego bym o samym Piekarze nie myślał, jego inkwizytorski cykl nie jest literacką katastrofą i intelektualna uczciwość zabrania mi sugerowania podobnych rzeczy. Żadnym arcydziełem również nie – to pulpa na poziomie dostatecznie wysokim, by od czasu do czasu sięgnąć po kolejny tom, nawet jeśli nie na tyle, by poświęcić jej jakieś emocjonalne zaangażowanie.
Wydaje mi się, że sporą rolę w popularności całego cyklu odegrała postać głównego bohatera, Mordimera Madderdina. Piekara – intencjonalnie lub przypadkowo – zaprojektował ją w sposób przemawiający do docelowego czytelnika na kilku płaszczyznach. Przede wszystkim Mordimer jest bardzo atrakcyjnym typem antybohatera reprezentującego głęboką szarość w świecie wszechogarniającej czerni. Autor stworzył rzeczywistość skrajnie nieprzyjazną i odpychającą, w której chrześcijańską moralność miłości do bliźniego zastąpiła jej upiorna wersja odpowiadająca lokalnej wersji ukrzyżowania. Wszystkie postaci posiadające jakąkolwiek realną władzę nad bliźnim (czy to potężny biskup czy to strażnik pilnujący więźnia) bezustannie i bez skrupułów tej władzy nadużywają, czy to dla osobistych korzyści czy to ze zwykłego poczucia bezkarności. Z kolei postaci pozbawione władzy są zawsze tak bierne i niezdolne do podjęcia inicjatywy, że w większości przypadków ciężko im nawet współczuć. Na tym tle Mordimer, mimo wszystkich swoich wad i skaz charakteru, może wydawać się jedyną osobą posiadającą jakikolwiek moralny pion i sprawczość pozwalającą mu ten pion w jakimś wymiarze zachować.
Po drugie – Mordimer, choć jego pozycja społeczna gwarantuje mu domyślny respekt większości osób, z którymi wchodzi w interakcję, nadal nie stoi zbyt wysoko na drabinie społecznej. Jego los w znacznej mierze pozostaje zależny od kaprysów przełożonych (głównie biskupa). Pieniądze, jakie dostaje za swoją pracę wystarczają mu na bardzo skromne życie. Choć posiada realną władzę i umiejętności, dzięki którym skutecznie wypełnia rolę power fantasy dla czytelnika, nadal jest everymanem nękanym problemami, z którymi większość czytelników była w stanie łatwo się utożsamiać. W takim ujęciu wady Mordimera – oportunizm, hipokryzja, skrajny egoizm – stają się pozytywnymi cechami, które umożliwiają inkwizytorowi pozyskiwanie dodatkowych zleceń lub manipulowanie innymi w sposób, który przyniesie mu korzyści. To coś, co w ciągu kilkunastu ostatnich lat słyszeliśmy (i nadal słyszymy) z wielu stron – musisz być elastyczny, dopasować się do rynku pracy. Inkwizytor jest bohaterem na miarę czasów, w których powstał. Nic zatem dziwnego, że przemówił do tylu czytelników i tak dobrze rezonował z ich doświadczeniami.
To dla mnie fascynujące, ponieważ Mordimer jest – znów, nie wiem na ile jest to umyślny zabieg literacki – doskonałym przykładem banalności zła. Bez trudu jestem w stanie wyobrazić sobie jego postać jako jednoznacznego antagonistę w jakimś trochę bardziej konwencjonalnym cyklu opowiadań… chociaż nie, od typowego antagonisty odróżnia go brak jakichkolwiek motywacji. Mordimer nie jest reformatorem, który chce zmienić świat – na lepsze albo na gorsze. Jest skorumpowany, cyniczny, czasami zdarza mu się dręczyć innych tylko i wyłącznie dla samej przyjemności dręczenia. Jest wierny swoim (elastycznym) zasadom, przynajmniej o ile pozwalają mu na to czynniki zewnętrzne, ponieważ w gruncie rzeczy jest dość pragmatyczny. Jest również fanatykiem religijnym – choć, z uwagi na fakt, że spirytualizm w świecie Mordimera nierzadko potrafi przybrać bardzo realną i niebezpieczną postać dla śmiertelników, może to być po prostu kolejną oznaką pragmatyzmu.
Przede wszystkim jest jednak hipokrytą. Gdybym miał określić jedną cechę definiującą tego bohatera, byłaby nią właśnie hipokryzja. Mordimer wymaga od innych przestrzegania standardów moralnych, do których sam nie aspiruje, regularnie pozwala sobie na bardzo dalekie moralne kompromisy (szczególnie w perspektywie zarobku), jednocześnie bardzo pryncypialnie podchodząc do sytuacji, w których czynią tak inni. Często nadużywa władzy płynącej z jego pozycji. W machinie inkwizycyjnej jest zaledwie trybikiem, tak samo skorumpowanym i niemoralnym, jak wszystkie inne. Nie mamy żadnego powodu, by mu kibicować, ponieważ jest to postać całkowicie spętana swoją hipokryzją – do tego stopnia, że nie ma dla niej żadnego miejsca na rozwój charakterologiczny. Żadna z jego wad charakteru nie ma żadnego wpływu na przebieg fabuły – jeśli Mordimer napotyka jakieś przeszkody na swojej drodze, są one wyłącznie rezultatem działań osób trzecich. Jego hipokryzja, fanatyzm i egoizm nigdy nie mają negatywnego wpływu na komfort życiowy bohatera, przeciwnie – to właśnie te cechy pozwalają mu na zachowanie względnego komfortu życiowego. To przerażająco wręcz nihilistyczne ujęcie tematu – świat jest zły, okrutny i bezkompromisowy, dlatego jedyną działającą strategią jest bycie równie złym, okrutnym i bezkompromisowym.
Mordimer się nie zmienia – jest jak Jakub Wędrowycz, inna postać ze stajni Fabryki Słów albo howardowski Conan, o którym zresztą Piekara napisał pod pseudonimem fanfika – postacią jednej idei i jakakolwiek znacząca transformacja osobowościowa naszego uniżonego sługi nie wchodzi w grę. Zresztą, nawet Conan posiadał jakieś określone, wyartykułowane na przestrzeni opowiadań co najmniej kilka razy marzenie – rządzenie jednym z zachodnich mocarstw i ewentualna budowa imperium – które nadawało jego przygodom poczucia jakiejś celowości i które zrealizował na jesieni swojego życia. Inkwizytor natomiast nie ma żadnej wyrażonej czy zasugerowanej w tekście aspiracji. Choć zdarza mu się narzekać na swój los, to jednak koniec końców wydaje się z nim całkowicie pogodzony i na swój sposób usatysfakcjonowany z miejsca, jakie zajmuje w ustalonym porządku rzeczy.
Opowiadania cyklu Inkwizytorskiego czytać można w zasadzie w dowolnej kolejności, co jest ewenementem, ponieważ Piekara mimo wszystko stara się budować swojej postaci jakąś spójną mitologię, wtłaczać ją w mesjanistyczne narracje, których konkluzji mieliśmy doczekać w niewydanej wciąż jeszcze Czarnej Śmierci. Problem polega na tym, że jedno bez drugiego jest raczej mało możliwe. Piekara chce zjeść ciastko – czyli mieć konwencjonalną opowieść z jasno określonym kierunkiem, do którego będzie ona zmierzać – i mieć ciastko – czyli zaskrzepioną postać literacką do wiecznej utylizacji w kolejnych opowiadaniach. Nie jestem pewien czy tak się da. Póki co cykl zastygł w rozkroku, z którego – tak to zaczyna wyglądać – autor nie wie, jak wybrnąć. W ostatnim opowiadaniu tomu Łowcy Dusz stawił swojego bohatera na prostej drodze do finału i od tamtego czasu nie zdecydował się popchnąć go tą drogą ani o krok. Zamiast tego tworzy kolejne tomy prequeli, poruszając się w odwrotnym kierunku, w przeszłość zarówno samego Mordimera, jak i całego świata przedstawionego. Nie sposób nie odnieść zatem wrażenia, że Piekara sam siebie zapędził w kozi róg i jeśli kiedyś doczekamy się w końcu zamknięcia cyklu, to najrozsądniej będzie nie mieć zbyt wysokich oczekiwań.
Brak komentarzy :
Prześlij komentarz