fragment okładki, całość tutaj. |
Hel-3 pióra znanego choćby z Pana Lodowego Ogrodu Jarosława Grzędowicza to najważniejsza polska powieść fantastyczna ostatnich lat. Przynajmniej według wydawnictwa Fabryka Słów, która pokładała w niej tak duże zaufanie, że zapewniła książce naprawdę imponującą jak na nasz rynek kampanię reklamową. Nie pamiętam, kiedy ostatnio spotkałem się z sytuacją, w której o polskiej prozie fantastycznej słyszałem z tak wielu stron, przekaz płynął naprawdę szeroką strugą, a w marketing wpompowano relatywnie dużo pieniędzy. Czy tego chcemy czy nie, jest więc Hel-3 powieścią reprezentacyjną, wizytówką rodzimego rynku literatury fantastycznej poza granicami fanowskiej banieczki. Żeglująca przez Internet osoba niezaznajomiona z tą niszą prędzej dowie się o istnieniu nowej książki Grzędowicza, niż o Piskorskim, Kańtoch, Wegenerze czy Majce. A szkoda, bo jako czempion rodzimej literatury fantastycznej Grzędowicz sprawdza się fatalnie. Jako pisarz zresztą też.
Kreowany przez autora świat to ponura, odhumanizowana rzeczywistość elektroniki i zakazów. Jest to świat mocno niespójny, stanowiący zlepek wyolbrzymionych narzekań wujka Zenka przy wigilijnym stole – że państwowe złodzieje okradają podatkami, że zrównoważony rozwój sztucznie hamuje potencjał niezależnych geniuszy, że szczepionki to trucie ludzi, że odklejone od rzeczywistości elity robią głupie rzeczy, bo odbiło im od nadmiaru bogactwa. Ostrze krytyki wymierzone jest zarówno w socjalistyczny postulat wysokich podatków, jak i w neoliberalne rozwarstwienie ekonomiczne. Ta wizja świata przedstawionego nie składa się w żadną spójną wewnętrznie całość, to satyra wycelowana we wszystkie możliwe kierunki, a przy tym pozbawiona głębszego wejrzenia w którykolwiek ze wspomnianych problemów. Bo i Grzędowicza niespecjalnie interesuje głębsze wejrzenie w toksyczne mechanizmy poruszające współczesnym światem – on chce się po prostu buntować, dlatego zamiast interesującej rzeczywistości narracyjnej tworzy plac zabaw małego rebelianta, świat pozagradzany z każdej strony zasiekami, zakazami i konformizmem, który krytykować będzie główny bohater i porte parole autora w jednej osobie. To wszystko jest tak wyostrzone i toporne, że nie sposób brać tej powieści na poważnie. A Grzędowicz tego właśnie od nas oczekuje – że będziemy brać na poważnie świat, w którym nie da się kupić pączka, jeśli przekroczyło się dzienny limit spożycia cukru.
Problem polega również na tym, że nie jestem w stanie polubić głównego bohatera. Norbert to postać bez charakteru i bez właściwości, ośrodek na którym scentrowana jest główna intryga i nikt poza tym. To bohater-duch, który ma płynąć przez narrację i służyć autorowi do eksponowania tematów, które uważa za interesujące. Dlatego taka postać może być pracownikiem medialnym (i to, jak otwarcie mówi nam fabuła, jednym z lepszych i ambitniejszych) a zarazem kompletnym ignorantem zarówno w kwestii otaczającego go świata, jak i własnej profesji – mamy w Helu-3 wiele scen, w których Norbert wykazuje nieznajomość faktów otaczającej go rzeczywistości, choć przecież wybitny medialny pracownik winien legitymować się znacznie szerszą znajomością rzeczywistości. Jego kontestacja świata przedstawionego bardziej mnie alienuje, niż przekonuje do współodczuwania, ponieważ w tym dystopicznym świecie, który gnoi szarego obywatela, protagonista radzi sobie całkiem przyzwoicie. Jest przedstawicielem nieźle prosperującej klasy średniej, co prawda o niestabilnym zatrudnieniu, ale żyjącym na poziomie, którego wielu innych mogłoby pozazdrościć. Jego problemy są problemami pierwszego świata – nie potrafię empatyzować z bohaterem, dla którego największą bolączką jest niemożność kupienia sobie chleba bez atestu Ministerstwa Zdrowia. Autor całe akapity poświęca opisom, jak to Norbert kupuje u pokątnych dilerów niezdrowej żywności warzywa nietknięte ręką zbrodniczego systemu, po czym fantazjuje o tym jak trafia za kratki za posiadanie nadgniłego kartofla i kalkuluje, jak wysoką karę wymierzyłby mu reżim za nabycie nieatestowanych sprawunków.
Jedzenie nielegalnej żywności jest tu uniesione do rangi aktu buntu, czynu rewolucyjnego – policzka wymierzonego zbrodniczej władzy mającej czelność zabraniać głównemu bohaterowi jeść rzeczy potencjalnie szkodliwe. Tyle tylko, że Norbert niczego nie osiągnie zjadając kaszankę bez atestu. Co najwyżej dostanie sraczki. Myślę, że w tym tkwi właśnie sedno problemu z Helem-3 oraz, szerzej, całym dorobkiem twórczym autora. U Grzędowicza bunt nie jest rozpaczliwą walką o emancypację jednostki czy uciskanej grupy, a jedynie dziecięcym kaprysem, zagraniem komuś na nosie dla samego grania na nosie, odmrażaniem sobie uszu na złość mamie. Bohater kontestuje rzeczywistość, ale nie robi niczego, by ją zmienić. W takim ujęciu nikogo chyba nie powinien dziwić ostentacyjny wręcz brak koherentnej fabuły. Hel-3 to powieść narracyjnie rozczłonkowana, zbiór pomysłów nieposkładanych w żadną sensowną strukturę przyczynowo-skutkową. To jedynie przejazd kolejką górską przez kolejne fobie autora przeplatane niepowiązanymi ze sobą zwrotami fabularnymi. Większość pierwszej połowy powieści zajmuje przygotowywanie dziennikarskiej akcji infiltracyjnej, większość drugiej połowy – przygotowywanie się do wylotu w kosmos. Prawie cała opisuje nie wydarzenia, ale złożone, żmudne procesy do tych wydarzeń wiodące. Taka konstrukcja narracyjna nie służy opowiadaniu angażującej historii. Jest tylko wymówką do autorskiego traktatu na temat rzeczy, które się Grzędowiczowi w naszej rzeczywistości nie podobają, a które w wyolbrzymionej, karykaturalnej formie trafiły do Hel-3 jako elementy kreacji świata przedstawionego.
W połowie powieść Norbert trafia do enklawy, „w której otwarcie pluto w twarz doktrynie zrównoważonego rozwoju i dobrowolnego ubóstwa" (ten i inne cytaty pochodzą bezpośrednio z Hel-3). Jak wygląda taka wymarzona ziemia obiecana dla głównego bohatera? To świat na wskroś organiczny i konserwatywny, gdzie badający Norberta lekarz spisywał swoje notatki „Nie na tablecie ani omni, ale pisakiem w archaicznym papierowym notesie, oprawionym w oliwkową tkaninę i spiętym gumką”, a „Wszędzie (…) panował jakiś staroświecki spokój. Tkwił w drewnianych meblach, aksamitnych zasłonach, pikowanych pluszowych i skórzanych obiciach kanap. Gdziekolwiek Norbert chciał przytulić głowę czy ciało, tam znajdował miękką tapicerkę, poduszkę albo lekki jak puch koc” zaś w bufecie nie podawano „Żadnych owadów, żadnego planktonu, „nowych smaków”, żadnej dekonstrukcji. Podawano pieczone jagnię i prosię na węglach, gulasze i steki, podsmażane ziemniaki, świeże i grillowane warzywa”. To skonstruowany przez jednego z lokalnych milionerów świat luksusu i naturalności. Norbert jednak nie poświęca głębszej refleksji pytaniu, czemu tylko nielicznych najbogatszych stać na ten przywilej autentyczności – po prostu wtapia się w to środowisko uznając, za naturalnie mu przynależne.
Mamy więc ekscentrycznego bilionera, który znudziwszy się budowaniem podwodnych miast (Grzędowicz ewidentnie nie słyszał o Bioshocku) organizuje załogową wyprawę kolonizacyjną w kosmos. A zatem przedstawiciel gatunku tych samych obrzydliwie bogatych ludzi, których zepsucie demaskował główny bohater jeszcze kilkanaście stron wcześniej. Oczywiście Szaman – bo takim pseudonimem posługuje się ów filantrop – reprezentuje archetyp „dobrego miliardera”, używającego swojej fortuny, by poszerzyć ludzkie horyzonty i śmiało dążyć tam, gdzie nie dotarł jeszcze żaden człowiek. I problemem nawet nie leży w tym, że ten archetyp jest dziś dość mocno skompromitowany (choć jego echa, na zasadzie konwencyjnej kości ogonowej, pobrzmiewają choćby w filmach o Iron Manie), ale o ostentacyjną hipokryzję. Nie, nie hipokryzję Szamana, który – jak prawdziwy człowiek interesów – planuje budowę księżycowego hotelu, by zyskać strategiczną przewagę nad konkurencją, by później dyktować warunki z pozycji największej ryby w stawie. Chodzi mi o hipokryzję Norberta, który tak gładko i bez większych wątpliwości leci w kosmos, by tworzyć de facto reklamówkę dla planowanego hotelu księżycowego. A przecież jeszcze kilka rozdziałów wcześniej wspominał o chęci otwierania oczu społeczeństwu. Norbert nigdy nie zadaje sobie pytania, skąd wzięła się fortuna Szamana, jakim cudem jednego człowieka stać na przedsięwzięcie, którego nie zdołały się podjąć całe rządy państw. Nie widzi związku ubóstwa „wiochmenów”, z którym sympatyzował w pierwszej połowie książki z porażającym bogactwem Szamana, choć przecież wytknięcie nierówności ekonomicznych było głównym przedmiotem jego materiału nagrywanego w początkowych partiach tekstu.
Dzieje się to z prostego powodu – wszystkiemu winna jest doktryna zrównoważonego rozwoju. Ten termin na przestrzeni powieści pada wiele razy, ale nadal nie bardzo wiem, w jaki sposób rozumie go autor Helu-3, poza tym, że jest to zbrodnicza ideologia odpowiedzialna za całe zło na świecie, hamująca ludzką kreatywność i dokonująca eksterminacji wszelkich przejawów indywidualizmu. Nie da się tego terminu odczytywać podręcznikowo, czyli jako filozofii racjonalnej eksploatacji dóbr naturalnych w taki sposób, by przyszłe pokolenia również miały szansę ich wydajnego wykorzystywania. To termin-parasol, pod którym autor trzyma wszystkie rzeczy, które działają mu na nerwy, niezależnie od tego, ile z nich faktycznie może być odczytywana jako rezultat tego nieostrego pojęcia, a nawet – ile z nich może być ogniwami tego samego procesu, już bez znaczenia, w jaki sposób nazwanego. To frustrujące, bo nie mogę powiedzieć, że nie podzielam przynajmniej pewnej części obaw Grzędowicza, szczególnie tych związanych z rozwarstwieniem społecznym oraz upadkiem dziennikarstwa. Problem polega na tym, że te konkretne elementy satyry nikną w zalewie nonsensownych szczepionek jako narzędzia do trucia ludzi czy posyłania przed pluton egzekucyjny za wypicie szklanki mleka prosto od krowy. Ekspozycja przytomnych obaw społecznych wypada tu raczej jak sytuacja zepsutego zegara wskazującego dwa razy na dobę prawidłową godzinę, niż spójny element autorskiej wizji.
Co ciekawe, wszystkie elementy, oraz wiele innych, o których tu nie wspomniałem, a które przewijają się przez Hel-3 – niesympatyczny hipokryta jako protagonista, niebinarność płciowa jako symbol zła, autorskie traktaty światopoglądowe przerywające ciąg fabularny, narracyjna rachityczność oraz cała reszta – pojawiały się również w powszechnie chwalonym i uznawanym za jeden z najważniejszych cykli fantastycznych polskiej literatury ostatnich lat Panie Lodowego Ogrodu. Osobiście nie lubię tej tetralogii (właśnie za wymienione wyżej elementy), ale doskonale rozumiem, czemu podoba się ona tylu osobom. Interesująco wykreowany świat przedstawiony, duża kreatywność w kreśleniu poszczególnych konceptów fabularnych, przyzwoicie kreowana atmosfera – jest bardzo wiele rzeczy, za które można Pana Lodowego Ogrodu lubić. Nie ma zbyt wielu rzeczy, za które można byłoby polubić Hel-3, nawet przy wykazaniu maksimum dobrej woli.
Brak komentarzy :
Prześlij komentarz