fragment okładki, całość tutaj. |
Przy recenzjach antologii opowiadań nieuniknionym wydaje się pytanie – jak właściwie oceniać książki będące kompilacją różnorakich tekstów napisanych przez różne osoby? Oczywiście dobrym pomysłem byłaby uczciwa analiza każdego utworu z osobna – ale co dalej? Wyciągnąć średnią z ocen poszczególnych dzieł i na jej podstawie oszacować werdykt końcowy? Z wielu względów takie podejście wydaje mi się absurdalne. Ocenić kryteria doboru, sposób w jaki poszczególne opowiadania łączą się w tematyczną całość? W takim wypadku nietrudną do wyobrażenia sytuacją byłaby negatywna ocena całościowa antologii składającej się wyłącznie ze znakomitych tekstów, które jednak w żaden sposób nie trzymają się określonego klucza. Albo odwrotnie – jeśli w zbiorku pojawiają się wyłącznie teksty przeciętne lub wręcz słabe, ale dobrano je w taki sposób, by z jednej strony uzupełniały się i dopełniały, z drugiej zaś trzymały się motywu przewodniego antologii, należałoby go ocenić pozytywnie. Ciężka sprawa.
Myślę, że na początek niegłupim pomysłem byłoby zadanie sobie pytania – po co powstała dana antologia? W przypadku Zabawy w Boga, omawianego dzisiaj zbioru sprawa jest oczywista, bo już w jego przedmowie zdradza nam to Anna Kańtoch – chodzi o zaprezentowanie dorobku twórczego Sekcji Literackiej Śląskiego Klubu Fantastyki. Śląsk na mapie polskiej prozy fantastycznej jest dość istotnym miejscem, zaś ŚKF był punktem startowym dla wielu pisarzy i pisarek w znacznej mierze odpowiedzialnych za dzisiejszy kształt tego gatunku w naszym kraju, przyjrzenie się zatem owocom, jakie wydało na świat tamtejsze środowisko autorów i autorek fantastyki może być całkiem interesującym doświadczeniem. Dlatego gdy wspomniana wyżej Anna Kańtoch zaproponowała dostarczenie mi egzemplarza recenzenckiego zbiorku, wahałam się właściwie tylko przez moment. A co mi tam – sprawdźmy, co mają nam do zaoferowania śląscy skamandryci. Oraz Benjamin Rosenbaum.
No właśnie – to była pierwsza rzecz, która zwróciła moją uwagę – w Zabawie w Boga, oprócz wyselekcjonowanych przez sekcję literacką ŚKFu opowiadań rodzimych autorów znajdziemy dwa utwory autorstwa amerykańskiego fantasty. Czemu pośród młodą śląską krew zaplątał się uznany literat z USA? Nie mam najmniejszego pojęcia i już na wstępie obecność Rosenbauma w tej antologii mocno mnie skonfundowała. Poważnie, czemu on tam jest? Zdawałem maturę rozszerzoną z geografii, więc jestem niemal całkowicie pewien, że Waszyngton nie leży na Śląsku. Czy pisarz ma jakieś powiązania ze Śląskim Klubem Fantastyki? Jest honorowym członkiem? Kimś w rodzaju autorytetu dla Sekcji Literackiej ŚKF? Jej nieformalnym patronem? Czemu akurat on? Czemu nie – dajmy na to – Saladin Ahmed, który przynajmniej ma polskie korzenie? Albo Peter Watts? Albo jeszcze ktoś inny? Nie zrozumcie mnie źle, nie mam absolutnie nic przeciwko Rosenbaumowi, po prostu zupełnie nie rozumiem, z jakiego powodu zaplątał się do tego zbiorku. Pod koniec przedmowy Kańtoch pisze: „A na deser dorzuciliśmy dwa teksty wielokrotnie nagradzanego Benjamina Rosenbauma – warto sprawdzić, jak na tle zagranicznego pisarza wypadają sekcyjni autorzy.” Jest to jakąś wskazówką tłumaczącą włączenie twórczości doświadczonego amerykańskiego pisarza do antologii opowiadań młodych zdolnych hanysów i hanysek, przyjmijmy więc to wyjaśnienie za dobrą monetę… tyle tylko, że zbiór zaczyna się od opowiadania autorstwa Rosenbauma, trudno więc mówić tu o jakimś „deserze”. Raczej aperitifie oraz deserze, bo dwa utwory Amerykanina spinają całą antologię swoistą klamrą otwierając ją i zamykając.
No dobrze, ale dajmy już spokój z tym dzieleniem włosa na czworo i przyjrzyjmy się poszczególnym tekstom. Będę omawiał je w takiej kolejności, w jakiej pojawiły się w zbiorku. Nie mam zamiaru bawić się w lawirowanie między ewentualnymi zwrotami akcji opowiadań w taki sposób, by uniknąć spoilerów, ponieważ zakładam, że recenzję przeczytają raczej te osoby, które tę antologię kupią i tak, albo już kupiły, albo same są autorami lub autorkami opublikowanych dzieł i interesuje ich analityczne wejrzenie w ich twórczość. Dlatego jeśli ktoś unika spoilerów jak ognia, to sugeruję zaprzestanie lektury w tym właśnie miejscu i powrót do niej dopiero po zapoznaniu się z Zabawą w Boga.
Jak już wspomniałem, antologię otwiera opowiadanie Benjamina Rosenbauma. Nosi ono tytuł Przyjmujący nowe i już na samym wstępie dało mi ono mocno w kość. To było moje pierwsze spotkanie z twórczością tego pisarza i niestety nie wypadło ono najlepiej. Tekst opowiada o cywilizacji stworzeń będących w stanie dzielić się aspektami swojej osobowości, wspomnieniami i doświadczeniami przechowywanymi w stworzeniach hodowanych na własnym ciele. Potencjalnie interesująca koncepcja rozpada się jednak na drobne kawałki, ponieważ autor przeładowuje bardzo krótki utwór zbyt wieloma nieistotnymi detalami świata przedstawionego, próbuje budować szczegółowe i pełne niuansów uniwersum w raptem kilkustronicowym tekście, który takiego świata i takich niuansów zwyczajnie nie jest w stanie udźwignąć. Wiemy, że jest (była?) jakaś wojna, ale nie mamy pojęcia czego mogła dotyczyć. Poznajemy niektóre obszary kastowego systemu istot będących bohaterami opowiadania, ale ogólny porządek społeczny jest dla nas nieodgadnioną tajemnicą. Wiemy, że postaci mają futro i pazury, ale nie wiemy jak konkretnie wglądały. Przyjmujący nowe ma interesujące koncepcje i stara się mówić coś o relacjach międzypokoleniowych, formowaniu się niezależności jednostki i idącym za tym poświęceniu – jednak po odarciu sedna opowieści z przekombinowania w kwestii charakteryzacji świata przedstawionego wyłania się bardzo prosta konstrukcja narracyjna i banalna puenta, jeśli w ogóle zakończenie opowiadania można nazwać puentą. Autor eksponuje stosunkowo interesujące koncepcje, ale nie robi z nimi niczego ciekawego. Przyjmujący nowe przypomina trochę ciasto, które zbyt wcześnie wyjęto z piekarnika. Albo pospiesznie szkic opowiadania, który nigdy nie powinien był opuścić kartek notesu.
Kolejnym opowiadaniem jest Chirurg autorstwa Anny Hrycyszyn, autorki mającej już na swoim koncie kilka publikacji (w tym książkową). Hrycyszyn operuje bardzo sensualnym, skupionym na szczegółach i doznaniach stylem, modeluje narrację z opisów zmysłowych doznań i poprzez ich pryzmat prezentuje ogólny kontekst sytuacji. Wymaga to ze strony czytelnika skupienia i sprawia, że narracja wydaje się nieco rozproszona. Nie jest to jednak wielki problem, bo zindywidualizowany styl autorki nie przeszkadza w odbiorze opowieści. Dużą zaletą jest również sama konstrukcja, którą określiłbym mianem „eleganckiej” – przedmiotem fabuły Chirurga jest proces sądowy dotyczący lekarza stosującego medycynę alternatywną (która, jak to w literaturze fantastycznej bywa, jest całkiem sensowną… no cóż, alternatywą… dla medycyny konwencjonalnej), który odpowiedzialny jest za spowodowanie śmierci jednej ze swoich pacjentek. Segmenty rozgrywające się na sali sądowej przeplatają się z retrospekcjami stopniowo obnażającymi kontekst całej sprawy. Postaci funkcjonują tu jedynie jako narracyjne figurynki, z ledwie nakreślonymi cechami osobowości, co utrudnia nieco zaangażowanie emocjonalne w fabułę, ale nie jest to jakimś ogromnym problemem. Generalnie Chirurg jest tekstem przyzwoitym, choć daleko poza tę przyzwoitość niewykraczającym.
Kary i żywioły autorstwa Jesiona Kowala z kolei mnie skonfundowały. Pierwsze dwie trzecie opowiada jest gawędziarską w formie i prozaiczną w treści kroniką małej społeczności zamieszkującej blokowisko wielkopłytowe. Jako, że sam wychowałem się w takim środowisku, momentalnie odnalazłem się w wykreowanej przez autora przestrzeni narracyjnej i łatwo było mi utożsamić się z głównym bohaterem, rozstającym się z dzieciństwem nastolatkiem. Dopóki elementy nadprzyrodzone ograniczone były do minimum, dopóty opowiadanie grało tak, jak grać powinno. W finale jednak zaczyna dziać się coś dziwnego – nagle pojawia się nadprzyrodzona intryga, w którą zamieszane są postaci przedstawione we wcześniejszych partiach tekstu i całość robi się bardzo surrealistyczna i mocno nieczytelna fabularnie. Pojawiają się elementy, których obecność albo w ogóle nie była sygnalizowana wcześniej w tekście, albo była w bardzo niejasny sposób, przez co puenta rozmywa się i nawet po powtórnej lekturze ostatnich stron tekstu nie jestem w stanie powiedzieć, że rozumiem, o co chodziło jego autorowi. Na plus policzyć mogę Kowalowi sprawność w operowaniu narracją i wyrazisty, potoczysty styl i… niewiele ponad to. Nie był to tekst zły – jedynie trochę zmarnowany.
Korona Północy Anny Askaldowicz to z kolei retelling mitologicznej opowieści o związku kreteńskiej monarchini Ariadny oraz boga Dionizosa z bohaterami inkorporowanymi do teraźniejszości… tak mi się przynajmniej wydaje. Askaldowicz pisze bowiem w bardzo specyficzny sposób – używa narracji w czasie teraźniejszym, co w tym konkretnym przypadku nie przeszkadza aż tak bardzo, ponieważ fabuła jest dość statyczna. Podoba mi się tutaj sposób prowadzenia narracji, w dużej mierze oparty o subtelne porównania. Wszystko to sprawia, że tekst czyta się bardzo przyjemnie. Niestety po zakończeniu lektury uświadomiłem sobie, że Korona Północy zupełnie nie ma fabuły. Dostajemy ekspozycję sytuacji i… w zasadzie to tyle. Opowiadanie nie kończy się żadną puentą, autorka niczego nie próbuje nam za jego pomocą czegokolwiek przekazać, nie konstruuje opowieści, której śledzenie w jakikolwiek zwróciłoby się czytelnikowi. Nie zrozumcie mnie źle – to jest bardzo dobrze napisany tekst, narracyjnie jeden z najlepszych w całej tej antologii. Problem polega na tym, że Korona Północy opowiada zupełnie o niczym. Autorka skupia się na kreowaniu atmosfery, ale ta atmosfera jest znaczeniowo pusta. Kreuje określone emocje, ale te emocje są pozbawione kontekstu. Szkoda, naprawdę szkoda – Anna Askaldowicz umie pięknie mówić, nie ma jednak absolutnie niczego do powiedzenia. Przynajmniej nie na przestrzeni tego utworu.
Autorem następnego opowiadania jest erpegowy weteran Łukasz Marek Fiema. Kot z pudełka to bardzo kameralna opowieść o kobiecie, która niejako w spadku po zmarłym przyjacielu otrzymuje kota. Całość rozgrywa się w bliżej nieokreślonej przyszłości, co podkreślone zostało futurystyczną estetyką i… w zasadzie niespecjalnie jest to do szczęścia potrzebne, bo kontekst świata przedstawionego mógłby być zupełnie inny bez żadnej szkody dla fabuły. Choć wtedy bliżej byłoby jej do realizmu magicznego, niż czystej gatunkowo fantastyki, nie zdziwiłbym się więc, gdyby setting został doredagowany, by usprawiedliwić obecność opowiadania w tej konkretnej antologii. Nie z tym mam jednak problem, a pewnym zachwianiem kompozycyjnym – o tym, że główna bohaterka jest nieuleczalnie chora dowiadujemy się dopiero pod sam koniec tekstu, niedługo przed tym, jak zostaje cudownie ozdrowiona. Okrada to Kota z pudełka ze sporej ilości ciężaru emocjonalnego, a czytelnika – z czasu na odpowiednią emocjonalną reakcję na ten fakt.
Lek Marty Potockiej opowiada o rewolucyjnej terapii leczenia raka i w jaki sposób wpływa to na demografię starzejącej się populacji ludzkiej. Narracja jest szybka, informatywna i pozbawiona jakichkolwiek elementów indywidualizujących – momentami przypomina niemal sprawozdanie z wydarzeń, częściej jednak miałem skojarzenia z fanfikiem napisanym przez osobę pełną entuzjazmu, ale bez żadnego warsztatu. O dziwo, wybijają się dialogi, do których autorka może nie jakiegoś wybitnego ucha, ale potrafi je komponować tak, by podczas lektury nie towarzyszyło nam poczucie sztuczności. Rozbawiła mnie scena zebrania ONZ, które bardziej niż superistotny szczyt przedstawicieli głów najpotężniejszych państw przypominało raczej posiadówę przy piwie ludzi będących ucieleśnieniem stereotypów narodowych. Oni nie mają nawet imion, są po prostu Niemcem, Francuzem, Amerykaninem. Może to kwestia mojej niedojrzałości, ale w tracie czytania tego fragmentu nie mogłem odpędzić się od skojarzeń z żartami typu „Diabeł złapał Polaka, Niemca i Rosjanina”.
W dodatku założenia świata przedstawionego są straszliwie wręcz naiwne. W Leku rak jest jedyną chorobą, jaka stanowi jeszcze realne zagrożenie dla ludzkiego zdrowia, bo medycyna wyeliminowała wszystkie inne schorzenia. ONZ dopatruje się jedynego sposobu ograniczenia populacji i starzenia się społeczeństw (systemy ekonomiczne krajów Pierwszego Świata nie wytrzymują utrzymywania długowiecznych emerytów). Tyle tylko, że na raka w 2015 roku zmarło niecałe dziewięć milionów ludzi – w porównaniu z ogólną populacją ludzi na naszej planecie wychodzi jakieś półtorej promila. Nawet zakładając, że w wykreowanej przez Potocką przyszłości śmiertelność ludzi cierpiących na nowotwory się podwoi, to i tak ciężko będzie uznać to za jakąkolwiek znaczącą różnicę. W dodatku autorka radośnie ignoruje wiele czynników, które kłócą się z jej wizją (postępująca automatyzacja jest jednym z najbardziej rzucających się w oczy, oddziaływanie ludności napływowej na demografię również nie zostało uwzględnione). W dodatku jeden z bohaterów płacze, iż społeczeństwo się starzeje i nie wolno wprowadzać tego leku na rynek, ponieważ (tu cytat bezpośrednio z opowiadania) „My już zamieniliśmy się w dom starców. Oglądam to codziennie na własne oczy. W parkach nie słychać piszczących dzieci, tylko starszych panów grających w boule. Czternastego lipca Pola Elizejskie wyglądają jak piknik dla emerytów. Dzietność spadła do poziomu najniższego w historii.”
Po pierwsze – młodzi ludzie również chorują na raka, więc ograniczenie dostępności tego leku uderzyłoby także w nich. Po drugie – nawet jeśli założymy, że tylko ludzie w podeszłym wieku cierpią na choroby nowotworowe… to nadal nie ma sensu. Problemem nie jest to, że mamy zbyt dużo starych ludzi, tylko, że pojawia się coraz mniej młodych. A te problemy nie mają niczego wspólnego z rakiem, a z niestabilnością ekonomiczną, problemami kobiet bojących się schodzić z rynku pracy w obawie, że po takiej przerwie w karierze zawodowej nie będą mogły jej wznowić, niesymetrycznym podziale obowiązków w opiece nad dziećmi i wieloma innymi problemami społecznymi. To, że parę milionów starych ludzi wymrze na raka nie sprawi, że następnego roku na ich miejsce pojawi się rzesza młodziutkich bobasów baraszkujących na Polach Elizejskich. O ile to nie miała być jakaś satyra, której założenia mi umknęły, to opowiadanie nie ma najmniejszego sensu na poziomie wewnętrznej logiki świata przedstawionego i dlatego jego blackmirrorowe przesłanie wydaje się zupełnie absurdalne.
Kolejny tekst nosi tytuł Marzenie Rotha. Autorka, Małgorzata Binkowska, snuje historię chłopca posiadającego nadzwyczajne zdolności intelektualne, które wykorzystywane są do tworzenia strategii ekonomicznych dla przedsiębiorstw oraz państw. Autorka posługuje się bardzo precyzyjnym jęykiem, kreśli swoją opowieść jak rysunek techniczny. Ma to swój urok, szczególnie w tej postcyberpunkowej opowieści, nawet jeśli sylwetki charakterologiczne bohaterów pozostają przez to w niejakim niedookreśleniu. To bardzo dobrze skonstruowana opowieść – studium relacji z umysłem (pozornie) obcym, indywidualizm jednostki przerastającej otaczający go system. W biogramie Binkowskiej padają nazwiska Lema i Tolkiena, z opowiadania jednak znacznie łatwiej wyczytać Wattsa i Asimova. To bardzo błyskotliwy, bardzo dobrze napisany tekst – prywatnie uznaję go za najlepszy z tego zbiorku i wpisuję sobie nazwisko autorki na moją listę twórców obserwowanych, bo interesuje mnie, jak w jak fascynujące podróże może mnie zabrać intelekt Binkowskiej. Co prawda Marzenie Rotha sprawia wrażenie niedokończonego, nie zmienia to jednak faktu, że jest to jedno z ciekawszych opowiadań antologii.
Mrok zabija wieloryba Olgi Niziołek to dziwny zwierz. Bardzo surrealistyczny tekst, napisany niezłym językiem, ale zupełnie nieprzyswajalny dla mnie na poziome treści. Autorka ma dryg do wymyślania intrygujących scen i konstrukcji słownych, ale ich nagromadzenie sprawia, że przez większość niekrótkiego opowiadania czułem się kompletnie wyobcowany. Każde inne opowiadanie z tego zbiorku w jakimś minimalnym stopniu wzbudziło moje uczucia – to mnie wyalienowało. Nie było nawet frustrujące, bo Niziołek zbyt dobrze posługuje się językiem i narracją, by frustrować. To jak opowiadanie Olgi Tokarczuk, która kompletnie zagubiła umiar. Są tam intuicyjnie odczytywane przeze mnie analogie do niechcianej ciąży, ksenofobii, systemowych uprzedzeń – podejrzewam, że wiem, o czym chciała mi opowiedzieć autorka, jednak jej nieumiejętność zrównoważenia metafor zabiła jakikolwiek potencjał. To mógł być niezły tekst – niestety takim nie jest.
My Eter Alicji Tempłowicz jest natomiast opowiadaniem bardzo słabym. Przede wszystkim napisane jest w czasie teraźniejszym. W języku polskim brzmi to po prostu źle – odwraca uwagę od fabuły, rozprasza, drażni i nie przynosi żadnych korzyści. Czas teraźniejszy sprawdza się w krótkich segmentach, retrospekcjach lub fragmentach mających wyróżnić się dynamizmem - stosowanie go przez cały czas powoduje jedynie konfuzję i irytację czytelników. Nie inaczej jest w tym przypadku, choć gdyby był to jedyny problem My Eter, nie byłoby tak źle. Poza tym mamy jednak grafomańską ornamentykę słowną, która ukrywa zupełny brak treści. Sformułowania pokroju „wzdycha czule książę do swej ukochanej stolicy o przeżartej przemysłem duszy” albo „Zawsze myślałaś o sobie jako o ofierze złożonej na ołtarzu reformy emerytalnej” brzmią pretensjonalnie i również nie służą niczemu poza sztucznym udziwnianiem tekstu. Chciałem w tym miejscu napisać coś o fabule, ale uwiadomiłem sobie, że – na świeżo po przeczytaniu opowiadania – nie mam pojęcia, o czym ono jest. Mamy jakiegoś markiza, który nienawidzi, gardzi i generalnie jest pretensjonalnym dupkiem i… ktoś chce go zabić. Chyba. Wszyscy bohaterowie zachowują w przesadzony, teatralny sposób, zwijają się w konwulsjach gniewu, wyją dramatycznie i wyrażają swoje uczucia w nadmiernie ekspresyjny, niemal histeryczny sposób. Tekst przeładowany jest informacjami, które są doskonale zbędne, bo nie mają żadnego zastosowania w kontekście budowanej opowieści. Nic się ze sobą nie klei. W połowie opowiadania wkracza miana perspektywy i narracja w czasie teraźniejszym… w drugiej osobie liczy pojedynczej. W tym momencie uznałem, że to opowiadanie po prostu nie chce być czytane i robi wszystko, by mnie zniechęcić do dalszej lektury.
Ordan Magdaleny Czarneckiej, to z kolei rzemieślniczo bardzo dobrze napisany tekst, zarówno pod względem zachowawczego, precyzyjnego języka (po poprzednim opowiadaniu podziałało to jak łyk świeżego powietrza), jak i ekspozycji świata przedstawionego przeprowadzonej za pośrednictwem dynamicznej, trochę westernowej sceny pojedynku. Opowieść skonstruowana jest z bardzo prostych fabularnych komponentów – mamy Samotnego Wędrowca na Ciężkim Świecie, który przygarnia Zawziętego Młodzieńca wchodzącego z nim w dynamiczne relacje rozwijające sylwetki charakterologiczne ich obu – ale nie jest to wada. Czarnecka wykorzystuje schematyczną fabułę jako rusztowanie, na którym wznosi konstrukcję bardzo fajnego świata przedstawionego, na tyle dziwacznego, by fascynował, ale nie aż tak, by odpychał i zniechęcał do dalszej eksploracji. Nie było idealne – autorce przydałoby się albo więcej doświadczenia albo sprawniejszy redaktor – ale na tyle dobre, bym ocenił je pozytywnie.
W jednej z pierwszych scen Serca Vann Karolina Fedyk opisuje rozpad topazowego sklepienia na milion kawałków. To bardzo estetyczna, pobudzająca wyobraźnię scena, która ustanawia nastrój całego tekstu – obserwujemy bowiem rozpad i okupację żywotnego niegdyś społeczeństwa, które utraciło magię będącą źródłem jego witalności. Cały ten proces obserwujemy oczyma młodej kobiety imieniem Aite i to na niej scentrowana jest cała fabuła. Autorka kreśli bardzo interesujący świat przedstawiony, ale robi to w straszliwie pobieżny sposób – wiele najbardziej fascynujących elementów jest ledwie tylko wspomnianych. Działa to na niekorzyść osi fabularnej, która traci przez to sporo kontekstu. Niewiele dowiadujemy się o samej kulturze Vann, jeszcze mniej o kulturze ich najeźdźców, co sprawia, że bardzo trudno jest odnaleźć w tym konflikcie jakiekolwiek znamiona (filozoficznej? społecznej? etycznej?) głębi i zrozumieć, o co tam właściwie chodzi poza tym, że mamy najeźdźców i broniących się. A że chodzi o coś więcej sugeruje nam choćby napomknięcie o tym, że agresorzy przeprowadzają na swoich żołnierzach bliżej niesprecyzowane zabiegi chirurgiczne czyniące ich bardziej uległymi. Z kolei kultura Vann wydaje się znacznie bardziej indywidualistyczna, co mogłoby stanowić interesującą warstwę znaczeniową tekstu, jednak Fedyk nie zdecydowała się pójść w tym kierunku. Szkoda, bo główna bohaterka nie jest skonstruowana zbyt dobrze – pełznie przez fabułę popychana raczej siłą imperatywu narracyjnego, niż decyzjami wynikającymi z czytelnych motywacji. Problem polega na tym, że nie ma ona zbyt wielu interesujących relacji z innymi postaciami (które również są raczej kartonowe), a te które ma są słabo wyeksponowane. Wszystko składa się na opowiadanie, które bynajmniej nie jest słabe – bo Fedyk potrafi operować językiem i atmosferą w stopniu, który „sprzedaje” ten tekst mimo jego wad oraz schematyczności – ale jednak daje się odczuć wrażenie zmarnotrawionego potencjału.
Warunek początkowy Krystyny Chodorowskiej początkowo bardzo zniechęcił mnie nieznośną pretensjonalnością. Koncepcję wyjściową można określić jako „Muzyczny hipster w trasie słucha podcastów, kontestuje nowe technologie i udziela wywiadu dziennikarce wzdychającej do papierowych zinów”, można więc się łatwo domyśleć, jaki ton ma cała ta opowieść. Jednych zapewne to kupi, innych nie – ja jestem w tej drugiej kategorii, bo bohaterowie zbyt głęboko wpadają w koleiny próżnej nostalgii i kiedyśbyłolepszyzmu. W dodatku jest to opowiadanie o muzyce, i to fikcyjnej, z rzucanymi tu i ówdzie odniesieniami do istniejących zespołów, co niby daje jakiś kontekst, ale odnoszę wrażenie, że to tylko wymówka, by autorka mogła poopowiadać o swoich ulubionych kapelach. To też mnie trochę wyalienowało, bo nawet jeśli współdzielę z autorką część jej muzycznych fascynacji, to jednak nie umiem myśleć o tym zabiegu inaczej, niż jak o dość ordynarnym ekshibicjonizmie. No i jest też główny bohater. A raczej – nie ma głównego bohatera, jest puste osobowościowo symulakrum, które służy jako nośnik fabuły i nic poza tym. Wspomniałem, że opowiadanie napisane jest w czasie teraźniejszym?
Kolejny tekst nosi tytuł Wyliczanka. Jego autorka, Agnieszka Zapart, idzie na łatwiznę, bo sporą część opowiadania zajmuje opis sesji RPG, czyli coś, od czego wiele osób w fandomie rozpoczyna swoją przygodę z pisarstwem (i często na tym również kończy). Na szczęście Wyliczanka zawiera w sobie więcej rzeczy i przeważnie są to rzeczy ciekawe. Jako bodaj jedyna z osób, których opowiadania znalazły się w tym zbiorku idzie w swoim tekście w silnie podkreśloną śląskość świata przedstawionego – elementy gwary są bardzo przyjemnym smaczkiem indywidualizującym opowiadanie. Bardzo dobrze wypadła również dwuwątkowa struktura opowieści, w której przeszłość przeplata się z przyszłością – wprawdzie autorka nie wykorzystuje tego narzędzia narracyjnego w jakoś specjalnie kreatywny sposób, to i tak przydaje ono tekstowi atrakcyjności. Co prawda przesadnie ekspozycyjne dialogi segmentów rozgrywających się w przyszłości nieco psują dobre wrażenie, ale nie jest to coś, na co nie byłbym w stanie przymknąć oka. Szczególnie, że autorka dość bezpardonowo dekonstruuje kulturę nostalgii, a to jest coś, czego we współczesnej kulturze popularnej raczej nie ma zbyt wiele. Ogółem – nic wybitnego, ale stosunkowo przyjemna rzecz.
Zbiorek zamyka kolejne opowiadanie Rosenbauma, Pomarańcza. Ten szort ma zaledwie kilka akapitów i podobał mi się zdecydowanie bardziej, niż Przejmujący nowe. Między innymi właśnie dlatego, że jest krótki – mówi to, co ma do powiedzenia i się kończy, bez żadnego sztucznego rozdmuchiwania tej kompaktowej fabułki. To bardziej rozbudowana anegdota, przypowieść, niż cokolwiek poważniejszego i autor raczej zdawał sobie z tego sprawę, bo przedstawił tę historię w bardzo prozaiczny, pozbawiony patosu sposób. Przyjemne postscriptum wieńczące antologię.
Jak zatem całościowo prezentuje się Zabawa w Boga? Nieźle – opowiadania mają dość równy poziom, żadne z nich nie jest specjalnie wybitne, ale większość z nich posiada jakieś cechy, które sprawiają, że ich lektura nie jest stratą czasu. Temat antologii traktowany jest przez pisarki i pisarzy w bardzo liberalny sposób, ale to akurat dobrze, bo dało to rezultat w postaci bardzo kreatywnych, zróżnicowanych tekstów, z których wszakże żaden nie opuszcza narzuconych ram. U wielu autorów i autorek zauważyłem duże ambicje w budowaniu złożonego świata przedstawionego – praktycznie żaden z utworów nie wpada w koleiny utartych klisz gatunkowych. W zdecydowanej większości jednak opowiadania do tych ambicji nie dorastają – problemem może być wymuszona formą kompaktowość tekstów, mnie wydaje się jednak, że przeważa tu brak rzemieślniczego doświadczenia. Autorzy i autorki mają do powiedzenia interesujące rzeczy, jednak chwilami dość mocno daje się odczuć, że brakuje im do tego narracyjnych narzędzi. Jest tu kilka nieoszlifowanych diamentów dla których warto było sięgnąć po ten zbiorek i dlatego nie żałuję, że to zrobiłem.
Brak komentarzy :
Prześlij komentarz