fragment grafiki autorstwa Dustina Weavera, całość tutaj. |
Kiedy miałem trzy, może trzy i pół roku z pustej przestrzeni między tapczanem, a podłogą mówił do mnie mój brat. Nie mam brata i nigdy nie miałem, ale głos, który każdej nocy wydobywał się z tamtego miejsca utrzymywał, że jest inaczej. Byłem oczywiście bardzo przerażony, jak zresztą każdy byłby na moim miejscu. Małe dzieci nie są głupie, brew temu, co mogą twierdzić niektórzy – one po prostu są na tym świecie zbyt krótko, by móc stwierdzić czy coś jest możliwe czy nie, więc luki w swojej wiedzy wypełniają wyobraźnią, strzępkami zasłyszanych informacji i dziecięcą naiwnością. Byłem trzylatkiem z potężną wyobraźnią – nie wiedziałem, że to ona odpowiada za ten fenomen, który nękał mnie przez kilka nocy z rzędu i sprawiał, że z przerażeniem kładłem się do łózka. W końcu jednak, po przemyśleniu sprawy i rozmowie z kilkoma dorosłymi doszedłem do wniosku, że coś takiego jest niemożliwe i postanowiłem, że następnej nocy odpowiem głosowi, by się zamknął, bo nie jest prawdziwy i jego niepokojąca obecność jest dla mnie niepożądana. Zrobiłem to – i głos zamilkł na zawsze. Od niemal ćwierćwiecza go nie słyszałem. Gdy teraz się nad tym zastanawiam, dochodzę do wniosku (choć zabrzmi to pewnie cholernie pretensjonalnie), że w tamtym momencie nauczyłem się stawiać granicę pomiędzy tym, co realne, a tym co wymyślone – i że jestem w stanie panować nad tym drugim. Wtedy narodziła się myśl, którą dzisiaj nazywam mistycyzmem popkulturowym.
Rok dwa tysiące szesnasty nie był zbyt udany – świat nękały katastrofy polityczne, społeczne, wiele znanych i lubianych osobistości rozstało się z życiem, a rzeczywistość wokół nas stała się jeszcze mniej przewidywalna, niż dotychczas. Do władzy zaczęli dochodzić ludzie wyniesieni na szczyt dzięki spienionej fali ksenofobii i uprzedzeń. Słowa, które jeszcze kilka lat temu nie miałyby racji bytu w przestrzeni publicznej i skutkowałyby ostracyzmem, dziś zbierają poklask. Wiele ikon kultury zarówno niskiej, jak i wysokiej zmarło w tym roku – nagle na świecie zrobiło się jakby ciemniej i mniej barwnie. Na kryzys ekonomiczny zaczął nakładać się kryzys humanitaryzmu i wiele wskazuje na to, że my, ludzie jako gatunek niczego nie uczymy się z historii, nawet tej najnowszej, więc skazani jesteśmy na powielanie wciąż tych samych błędów, za każdym razem coraz bardziej i coraz mocniej. Zaczyna robić się niebezpiecznie – ideologie, które dotychczas uznawaliśmy za synonimy absolutnego zła i moralnej degeneracji powracają pod nowymi nazwami i przesączają się do ludzkich serc oraz umysłów, przesączają się na akademickie sale, ulice miast, ekrany telewizorów i nagłówki opiniotwórczych portali. Trudno pozbyć się wrażenia, że zaczyna się coś, co niekoniecznie będzie lepsze od tego, co pozostawiamy za sobą.
Był to również bardzo zły rok dla mnie osobiście. Staram się nie otwierać za bardzo na łamach Mistycyzmu Popkulturowego, bo nie czuję, bym był aż tak interesujący, by ludzie chcieli o mnie czytać, ale tym razem wyjątkowo odczuwam potrzebę napisania o tym. Otóż przez większość tego roku zmagałem się z depresją, a mój umysł często zapędzał mnie w te rejony, których nie chciałem odwiedzać. Nałożyło się na to kilka problemów natury osobistej – nie wchodząc w szczegóły, moje życie pod wieloma względami zmieniło się na gorsze, podjąłem kilka decyzji, których dziś żałuję, zerwałem wiele znajomości (czasami z cudzej winy, znacznie, ale to znacznie częściej – ze swojej własnej), które chciałem kontynuować. Zdarzało mi się zachowywać niedojrzale, w sposób, który budzi teraz mój wstyd i zdaję sobie sprawę, że nie mogę całkowicie zrzucić tego na moją kondycję psychiczną. Podjąłem się kilku zobowiązań – jak choćby regularne udzielanie się w Konglomeracie Podcastowym czy wskrzeszenie haniebnie zaniedbywanych Jawnych Snów – których nie dotrzymałem i odczuwam z tego powodu poczucie winy. Do tego wszystkiego pojawiły się problemy z wydaniem mojej debiutanckiej powieści, której premiera została ostatecznie przełożona na rok dwa tysiące siedemnasty – prawie dwa lata po pierwotnie zaplanowanej dacie publikacji. Chcę, żebyśmy się w tym momencie dobrze zrozumieli – absolutnie nikogo nie obarczam odpowiedzialnością o ten stan rzeczy, który spowodowany jest nieprzewidzianym splotem niekorzystnych okoliczności i byłbym idiotą, gdybym próbował szukać winnego tej sytuacji. Nie ma winnego – tak się po prostu niefortunnie złożyło. Mimo to, ten fakt wpłynął na moje poczucie własnej wartości w sposób bardzo bolesny. Po prostu chciałbym wydać ten tekst, zanim wybuchnie wojna albo nastąpi jakaś inna katastrofa, w czasie której wszyscy zginiemy.
W depresji najgorszy jest egoizm – ciągłe ja, ja i tylko ja, moje uczucia, moja psychiczna niemożność, moje poczucie winy, mój komfort psychiczny. Problem polega na tym, że w chwili, gdy to sobie uświadamiamy, odczuwamy jeszcze większe poczucie winy z powodu tego, jak bezwartościowym ludzkim strzępem jesteśmy i coraz mocniej zapadamy się w te ruchome piaski. Bywały tygodnie, w trakcie których nawet nie napisanie notki było dla mnie problemem, ale choćby obejrzenie odcinka serialu czy przeczytanie komiksowego zeszytu stanowiło wyzwanie niemal nie do pokonania. Paradoksalnie to blog był jedną z rzeczy, które wyrywały mnie z marazmu – wiedziony poczuciem obowiązku widziałem, że muszę coś jednak zrobić, wstać z łóżka, zjeść śniadanie, siąść do pracy, a wieczorem – pisać notkę, na którą czeka ileś tam osób (nawet gdyby była tylko jedna, to i tak byłoby warto), bo nie po to prowadziłem bloga przez ostatnie pół dekady, by teraz ot tak przestać. Bywało źle, bywało bardzo źle – w ciągu tego roku co najmniej dwa razy moja depresja stworzyła pośrednie zagrożenie dla mojego zdrowia i życia – ale… wciąż tu jestem. Ta notka powstała. Powstanie również kolejna. I następna. I tak dalej.
Bez obaw jednak – teraz jest już odrobinę lepiej i mam nadzieję, że z czasem zrobi się jeszcze lepiej. Dostarczanie jednej notki tygodniowo stanowiło dla mnie duże wyzwanie, wielokrotnie poddawałem w wątpliwość sensowność dalszego prowadzenia bloga – a jednak, za każdym razem gdy w końcu siadałem do komputera i otwierałem edytor tekstu, uświadamiałem sobie, że… ja lubię to robić. Mistycyzm Popkulturowy sprawia mi przyjemność, rozbieranie na części pierwsze tekstów kultury popularnej (i nie tylko), prześwietlanie je pod rozmaitymi kątami, wyciąganie z nich tego, co uznaję za ciekawe i wartościowe – sprawia mi to nieodmienną satysfakcję. Mój cykl o kolejnych tomach Harry’ego Pottera, który cieszy się ogromną popularnością wśród nawet niedzielnych czytelników i czytelniczek bloga, jest jedną z bardzo niewielu rzeczy, które udało mi się w tym roku zrealizować i z których jestem naprawdę dumny. Z pozytywnych rzeczy – tegoroczny Falkon okazał się świetną imprezą, która zawierała w sobie to, co dobry konwent zawierać powinien, zaś organizacyjnie był chyba najbardziej dopracowaną imprezą, na jakiej miałem przyjemność przebywać. Był to generalnie trzydniowa dawka skoncentrowanej pozytywności w otoczeniu fajnych, wartościowych ludzi, jakiej desperacko potrzebowałem.
Kiedy sześć lat temu zakładałem Mistycyzm Popkulturowy blogosfera wyglądała zupełnie inaczej, niż teraz – blogów popkulturowych była cała masa, tworzyły się między nimi sieci zależności, sympatie (i antypatie), wyzwania czytelnicze przyciągały wiele osób, karnawały blogowe obfitowały w linki do interesujących tekstów… obecnie czuję się trochę jak dinozaur, bo obecnie ostało się zaledwie kilka blogów popkulturowych – większość z nich umarłą śmiercią naturalną albo przekształciła się w znacznie bardziej ambitne i rozbudowane twory, który chyba trochę zatraciły to, co pierwotnie stanowiło o ich sile, czyli subiektywne, indywidualne spojrzenie na kulturę popularną. Możliwe, że to naturalny kierunek rozwoju, a tylko ja mam anachroniczne spojrzenie na dyskurs popkulturowy – nie wykluczam! – ale trochę tęsknię za tymi starymi, dobrymi czasami. Wiem, że swoją pisaniną nie jestem w stanie zmienić niczego na dużą skalę, ale jeśli choć jedna osoba wyciągnie z Mistycyzmu choć jedną wartościową rzecz, pozna jakieś nowe dzieło, które w innym wypadku by ominęła, dowie się czegoś, o czym nie wiedziała – będzie to oznaczało, że warto. Wiem, że nadal chcę to robić i wiem, że będę to robił.
Wyszło mi strasznie ponure podsumowanie upływającego roku i chciałbym zakończyć tę notkę jakąś pozytywniejszą nutą. Cóż… żyję. Mam stałą pracę i dach nad głową. Nie słyszę głosów, ani wydobywających się spod łóżka, ani żadnych innych. W dodatku powoli, bardzo powoli zaczynam rozplątywać się z samego siebie. Jest ciemno i ponuro, ale jest też nadzieja na przejaśnienia. Dwa tysiące siedemnasty nie zapowiada się na jakoś szczególnie dobry rok, choć dostaniemy w nim kilka naprawdę fajnych premier kinowych i telewizyjnych (osobiście najbardziej czekam na The Defenders oraz oczywiście Power Rangers), może w końcu uda mi się wydać powieść… przecież nie może być gorzej, niż w tym roku, prawda?
Brak komentarzy :
Prześlij komentarz