fragment okładki, całość tutaj. |
The Unknow to
czternasty tom serii i zarazem trzeci, którego narratorką jest Cassie. Oj, Cassie, Cassie… jak ja bym
cię chciał lubić. Jesteś nieźle pomyślaną postacią, masz pewien potencjał
narracyjny i całkiem oryginalną filozofię życiową, dzięki której seria zawiera
trochę takiego pierwotnego eko-spirytualizmu, który bynajmniej nie jest mi
niemiły. Tymczasem biorąc pod uwagę
fakt, że jesteś kompletnie wyprana z charakteru i nie masz żadnych ciekawych
wątków – poza byciem chodzącym atlasem zwierząt, usłużnie podsuwającym kolejne
ciekawostki tyczące się zwierzaków, w które morphujesz się ty i twoi koledzy –
oraz kwestię twojej niespecjalnie przemyślanej filozofii życiowej (bo albo
Natura i koło życia albo humanizm, troska i litość – zdecyduj się, dziewczyno),
muszę niestety stwierdzić, że tomy, w których jesteś główną bohaterką czyta mi
się mniej przyjemnie.
Tom zaczyna się sceną, w której Rachel i Cassie wybierają się wraz z ojcem tej drugiej na
przejażdżkę, której pretekstem jest zgłoszenie odebrane przez tatę Cassie. Otóż
w pobliżu żyje nieco szurnięta starsza pani, która jest święcie przekonana, że
jej ranczo atakują kosmici będący powiązani z pobliską bazą lotnictwa. Tym
razem jednak jakiś zdziczałe konie wyszły jej w szkodę. Na miejscu dziewczęta
odkrywają, że obie te teorie mają pewne pokrycie w rzeczywistości, bo odnajdują
dwa konie, którym do głów powłazili Yeerkowie i usiłowali zadzwonić z budki
telefonicznej. Okej, tego jeszcze nie było – do tej pory najeźdźcy nie brali
sobie na Kontrolerów zwierząt, choć logicznie rzecz biorąc nie jest to
niemożliwe. Ostatecznie Visser Trzy, posiadając ciało Andality zmieniał się w
różne ziemskie zwierzęta i nie wypłynął z mózgu po transformacji, podobnie jak
ten Yeerk, który zniewolił Jake’a w
szóstym tomie. Bohaterowie spotykają się
w centrum handlowym, gdzie ustalają, że warto przyjrzeć się tej sprawie.
Dostajemy też Tobiasa i jego powolny
powrót nawyków ludzkiego ciała. Widzimy, że przebywając z pozostałymi
Animorphami zachowuje się w zasadzie jak człowiek, ale nie wyzbył się pewnych
ptasich cech – jak na przykład nieruchoma twarz. W ogóle, widać, że nie tylko
Tobias sam o sobie myśli już w kategoriach sokoła, ale i pozostali. Cassie w
pewnym momencie mówi coś takiego: „Więc wszyscy zmieniliśmy się w mewy, Ax
skorzystał z morpha błotniaka, a Tobias pozostał Tobiasem”. To bardzo fajnie
pokazało, jak zmienia się sposób myślenia o Tobiasie. Za to właśnie lubię Animorphs – autorka potrafi bardzo
subtelnie przemycić pewne rzeczy pogłębiające sylwetki bohaterów.
Dostajemy też wątek poboczny, w którym Rachel stara się
delikatnie posterować przyjaciółką, by ta zadbała o swój wygląd (do którego
Cassie z reguły nie przykładała zbyt wielkiej wagi), zmuszając ją do kupienia
sobie jakichś ładnych wyjściowych ubrań. To było… zaskakująco przyjemne.
Szczerze powiedziawszy, od dawna czekałem na podobny wątek, bo dość łatwo dało
się przewidzieć jego wystąpienie, ale Applegate przeprowadziła to całkiem
sprawnie. Widać, że Rachel troszczy się o przyjaciółkę i na swój sposób stara
się o nią zadbać. Choć Cassie nigdy nie odczuwała potrzeby błyszczenia w tłumie
(co dla Rachel jest naturalne), to jednak, by sprawić jej przyjemność i trochę
ze względu na swą asertywność, godzi się na jej eksperymenty. I w sumie to
Rachel bardziej niż Cassie jest rozczarowana brakiem pożądanych rezultatów – w
szkole nikt nie zwraca na Cassie specjalnej uwagi, mimo nowych ubrań. Konkluzją
jest przekomiczna scena, w której Rachel płaci Marco, by skomplementował nowy image Cassie. Znając Marca,
nietrudno było przewidzieć, jak to się skończyło, ale znów – ze względu na swą
postawę Cassie nie została w żaden sposób upokorzona i niespecjalnie przejęła
się wygłupami Marca, co dość dobitnie świadczy o tym, że posiada inne
priorytety, niż Rachel. W sumie to chyba pierwsza tak udana próba ekspozycji
charakteru Cassie – widzimy, jak odnoszą się do niej przyjaciele, jak sama ona
siebie postrzega i jak chciałaby być postrzegana przez innych.
Tobias, Rachel, Cassie i Marco w rozmaitych ptasich formach
lecą nad terytorium, gdzie dziewczęta zaobserwowały opętane przez Yeerków
konie. Przy okazji możemy zaobserwować subtelne wskazówki co do tego, że Tobias
na tyle już odwykł od funkcjonowania w ludzkim ciele, że bardziej akceptuje
siebie jako sokoła, niż człowieka. Szczególnie widać to w sytuacji, gdy narzeka
na słaby ludzki wzrok i delektuje się lataniem. Dostrzegamy też różnice w
zachowaniu Tobiasa w zależności od tego, czy jest z morphie człowieka, czy w
swojej naturalnej postaci sokoła. W tej pierwszej jest przygaszony i wycofany,
w tej drugiej dowcipkuje z Marciem i jest znacznie bardziej pewny siebie. Autorka
coraz bardziej utwierdza nas w przekonaniu, że Tobias zwyczajnie nie chce już
być człowiekiem, a jego ludzki morph spokojnie mu wystarcza do zaspokojenia
emocjonalnych potrzeb. To interesujący wątek i z olbrzymią ciekawością będę go
śledził w kolejnych tomach. Wracając do
fabuły – bohaterowie trafiają na teren bazy, gdzie zostają wykryci przez ochronę. Wszyscy, z wyjątkiem Tobiasa, zostają
przetransportowani do wnętrza bazy, gdzie niejaki kapitan Torrelli przesłuchuje
ich, usiłując dociec, jak trójce dzieciaków udało się zinfiltrować strzeżoną
przez wojskowych oficjalną placówkę militarną. Korzystając z okazji, że wojskowy na chwilę opuścił pomieszczenie
dzieciaki zmieniają się w karaluchy i dają drapaka – Marco parodiuje przy tym
reklamę środka owadobójczego Raid doprowadzając tym samym czytelnika do wybuchu
niepowstrzymanego rechotu. Poważnie, uwielbiam tego gościa i jego nieco
głupkowaty, ale zarazem zawsze celny i niewymuszony humor, szczególnie gdy
porównuję go z Ronem z Harry’ego Pottera.
Z pomocą Tobiasa bohaterowie wydostają się z terenu bazy, ale emohawk
upuszcza Cassie, która wpada pod gąsienice jadącego czołgu. Choć morph został potwornie okaleczony,
skończyło się tylko na strachu (bo powrót do ludzkiej postaci kasuje wszelkie
obrażenia) i ostatecznie cała czwórka wychodzi z opałów cało. Po drodze
zauważają jednak stado dziwnie zachowujących się koni.
Dzieciaki postanawiają – jak głupio by to nie brzmiało –
zinfiltrować podejrzane końskie stado. Pobierają więc końskie morphy z
pobliskiego toru wyścigowego. Ta operacja kończy się dekonspiracją, co skutkuje
rozproszeniem się grupy w trakcie ucieczki. Cassie zostaje w jednym z boksów,
pobiera DNA konia wyścigowego i zmienia się w niego, by uniknąć wykrycia. To
sprawia, że zostaje wzięta za czempiona odbywającego się właśnie wyścigu i
mimowolnie bierze w nim udział. To była jedna z tych scen, które są raczej
humorystyczne i mają na celu trochę zwiększyć objętość książki, bo fabularnie
wnosi niewiele – coś jak scena z The
Predator, w której Marco, Ax i Jake nieomal zostają ugotowani w swoich
morphach homarów. I początkowo naprawdę ta scena jest zabawna, szczególnie,
kiedy do akcji wkracza Marco i pyta Cassie, jak powinien obstawiać. Niestety,
szybko robi się nudna, bo marnujemy czas na jakieś absurdalne zapychacze w
chwili, gdy czytelnik jest zaciekawiony, o co chodzi z tym końskim stadem
zainfekowanym przez Yeerków. Na szczęście w miarę szybko ten wątek się kończy i
wracamy do głównej atrakcji tego tomu.
Dzieciaki dołączają do stada, w którym dostrzegają
nienaturalnie zachowujące się konie. Bohaterowie dochodzą do wniosku, że
Yeerkowie korzystają z końskich morphów, by zinfiltrować bazę lotnictwa, w
której ewidentnie znajduje się coś istotnego. Podążając
za końskimi Kontrolerami, bohaterowie biorą udział w wariackim galopie do
zamykającego się hangaru. Udaje im się dostrzec artefakt, jaki przetrzymywany
jest w bazie lotniczej. Nikt, łącznie z Yeerkami, nie ma pojęcia czym on jest.
Nikt z wyjątkiem Axa. Jednak nim Andalita podzielił się tą informacją z resztą
drużyny, na terenie bazy ląduje krążownik z Visserem Trzy na pokładzie. Dowódca
Yeerków nie był zbyt szczęśliwy z braku informacji o znajdującym się w bazie
urządzeniu. W dodatku szybko zdekonspirował Animorphów udających konie, co
zmusiło naszych bohaterów do ucieczki. Kiedy Animorphy są już bezpieczne, Ax
tłumaczy im w końcu, czym jest odnaleziony przez wojsko obiekt. To ni mniej, ni
więcej, tylko… andalicki Toi-Toi. Jestem w tym momencie śmiertelnie poważny – a
przynajmniej staram się być. Cała, pilnie strzeżona, głęboko zakonspirowana
placówka wojskowa poświęca swoje zasoby na badanie andalickiego szaletu.
Po powrocie do domu i przekomicznej rozmowie o pszczółkach i
kwiatkach, jaką odbywają z Cassie jej rodzice (uśmiałem się, szczególnie z
perfidnej puenty) dziewczyna uświadamia sobie, że nawet ubikacja Andalitów może
być potencjalnym zagrożeniem dla bezpieczeństwa pracujących w bazie ludzi.
Yeerkom bowiem bardzo zależy na utrzymaniu ludzkości w nieświadomości co do
istnienia pozaziemskich ras. Biorąc do kupy informacje, jakie udało się jej
zgromadzić, dedukuje, że Yeerkowie będą próbowali przejąć kilku naukowców
czasie ich rekreacyjnej wycieczki do parku rozrywki, gdzie pracuje matka
Cassie. Bohaterowie starają się zapobiec działaniom Yeerków, ale na przeszkodzie
stanął im kapitan Torrelli, który także przebywał w parku i zamiast tropić
Yeerków, bohaterowie zmuszeni byli ganiać się z nim po całej okolicy. Na
szczęście całe te harce wyczynione przez kapitana amerykańskiego lotnictwa
uganiającego się za bandą dzieciaków zdezorganizowały także i plan Yeerków, co doprowadziło
do bardzo chaotycznej sceny pościgu za kapitanem Torrellim, który był głównym
kandydatem na nosiciela. Ostatecznie wszystko dobrze się kończy, a całe
zamieszanie zostało wzięte za wygłup grupy
poprzebieranych wandali.
Okej – to nie był najbardziej chwalebny epizod w historii
Animorphów. Najpierw zorientowali się, że ryzykowali życie dla kosmicznej
toalety, a potem wdali się z wrogiem w gonitwę rodem z Benny’ego Hilla. Owszem, było zabawnie i czytało się to
sympatycznie – szczególnie, że ogółem saga jest raczej mroczna i takie momenty
rozluźnienia są od czasu do czasu potrzebne – ale jednak po zakończeniu lektury
miałem raczej poczucie zmarnowanego czasu. Rozumiem, że w takich tasiemcach jak
Animorphs zdarzają się słabsze
momenty, ale ten tutaj tom był kompletnie niepotrzebny. Owszem, rozwijał nieco postać
Cassie, pokazując jej relacje z rodzicami i przyjaciółmi, ale i tak nie
sprawił, że polubiłem tę bohaterkę. Może następnym razem… Jedyne, co podobało
mi się w The Unknow był Marco, który
sypał dowcipem właściwie bez przerwy i błyszczał nawet mocniej, niż zwykle. No
i Tobias, który w pewnym momencie cytował Szekspira, a mimo to udało mu się
uniknąć pretensjonalizmu. To jest chyba największy problem z tomami opisywanymi
z perspektywy Cassie – sprowadza się ona do roli obserwatorki, która nie tyle
animuje wydarzenia, co towarzyszy osobom, które to robią. Przez to nawet
bohaterowie drugoplanowi – jak kapitan Torrelli z amputowanym poczuciem humoru –
są od niej bardziej interesujący, bo po prostu są widoczni.
Powiem tak – to był słaby tom. Głównie dlatego, że
rozczarowywał. Pierwsza część książki była całkiem fajna, miała taki tajemniczy
klimat i tajemnica obiektu przechowywanego w bazie wojskowej naprawdę ciekawiła
i kazała się nastawiać na coś mocniejszego, niż kosmiczna łazienka. To mogła być
co najmniej przyzwoita książka, gdyby w połowie drogi autorka nie wykonała
nagłego skrętu w stronę surrealistycznej niemal groteski. Rozumiem zamierzenia,
ale coś nie wyszło, bo czytało mi się średnio. Ale znów – nie jest to tragiczna
książka, której lektura przypomina drogę przez mękę. Mimo wszelkich wad The Unknow dostarcza pewnej dawki
przyjemności i uśmiechu, szczególnie na początku. Po prostu nie jest tak dobra,
jak niektóre, ale też jakoś specjalnie nieodstająca od tych gorszych.
Ten kosmiczny toi-toi pasuje mi jak ulał do Power Rangers. Mniej więcej ten sam poziom absurdu.:)
OdpowiedzUsuń