środa, 5 marca 2014

Animorphs. 14 - The Unknow

fragment okładki, całość tutaj.

The Unknow to czternasty tom serii i zarazem trzeci, którego narratorką jest Cassie. Oj, Cassie, Cassie… jak ja bym cię chciał lubić. Jesteś nieźle pomyślaną postacią, masz pewien potencjał narracyjny i całkiem oryginalną filozofię życiową, dzięki której seria zawiera trochę takiego pierwotnego eko-spirytualizmu, który bynajmniej nie jest mi niemiły. Tymczasem biorąc pod uwagę fakt, że jesteś kompletnie wyprana z charakteru i nie masz żadnych ciekawych wątków – poza byciem chodzącym atlasem zwierząt, usłużnie podsuwającym kolejne ciekawostki tyczące się zwierzaków, w które morphujesz się ty i twoi koledzy – oraz kwestię twojej niespecjalnie przemyślanej filozofii życiowej (bo albo Natura i koło życia albo humanizm, troska i litość – zdecyduj się, dziewczyno), muszę niestety stwierdzić, że tomy, w których jesteś główną bohaterką czyta mi się mniej przyjemnie.

Tom zaczyna się sceną, w której Rachel i Cassie wybierają się wraz z ojcem tej drugiej na przejażdżkę, której pretekstem jest zgłoszenie odebrane przez tatę Cassie. Otóż w pobliżu żyje nieco szurnięta starsza pani, która jest święcie przekonana, że jej ranczo atakują kosmici będący powiązani z pobliską bazą lotnictwa. Tym razem jednak jakiś zdziczałe konie wyszły jej w szkodę. Na miejscu dziewczęta odkrywają, że obie te teorie mają pewne pokrycie w rzeczywistości, bo odnajdują dwa konie, którym do głów powłazili Yeerkowie i usiłowali zadzwonić z budki telefonicznej. Okej, tego jeszcze nie było – do tej pory najeźdźcy nie brali sobie na Kontrolerów zwierząt, choć logicznie rzecz biorąc nie jest to niemożliwe. Ostatecznie Visser Trzy, posiadając ciało Andality zmieniał się w różne ziemskie zwierzęta i nie wypłynął z mózgu po transformacji, podobnie jak ten Yeerk, który zniewolił Jake’a w szóstym tomie. Bohaterowie spotykają się w centrum handlowym, gdzie ustalają, że warto przyjrzeć się tej sprawie. Dostajemy też Tobiasa i jego powolny powrót nawyków ludzkiego ciała. Widzimy, że przebywając z pozostałymi Animorphami zachowuje się w zasadzie jak człowiek, ale nie wyzbył się pewnych ptasich cech – jak na przykład nieruchoma twarz. W ogóle, widać, że nie tylko Tobias sam o sobie myśli już w kategoriach sokoła, ale i pozostali. Cassie w pewnym momencie mówi coś takiego: „Więc wszyscy zmieniliśmy się w mewy, Ax skorzystał z morpha błotniaka, a Tobias pozostał Tobiasem”. To bardzo fajnie pokazało, jak zmienia się sposób myślenia o Tobiasie. Za to właśnie lubię Animorphs – autorka potrafi bardzo subtelnie przemycić pewne rzeczy pogłębiające sylwetki bohaterów.

Dostajemy też wątek poboczny, w którym Rachel stara się delikatnie posterować przyjaciółką, by ta zadbała o swój wygląd (do którego Cassie z reguły nie przykładała zbyt wielkiej wagi), zmuszając ją do kupienia sobie jakichś ładnych wyjściowych ubrań. To było… zaskakująco przyjemne. Szczerze powiedziawszy, od dawna czekałem na podobny wątek, bo dość łatwo dało się przewidzieć jego wystąpienie, ale Applegate przeprowadziła to całkiem sprawnie. Widać, że Rachel troszczy się o przyjaciółkę i na swój sposób stara się o nią zadbać. Choć Cassie nigdy nie odczuwała potrzeby błyszczenia w tłumie (co dla Rachel jest naturalne), to jednak, by sprawić jej przyjemność i trochę ze względu na swą asertywność, godzi się na jej eksperymenty. I w sumie to Rachel bardziej niż Cassie jest rozczarowana brakiem pożądanych rezultatów – w szkole nikt nie zwraca na Cassie specjalnej uwagi, mimo nowych ubrań. Konkluzją jest przekomiczna scena, w której Rachel płaci Marco, by skomplementował nowy image Cassie. Znając Marca, nietrudno było przewidzieć, jak to się skończyło, ale znów – ze względu na swą postawę Cassie nie została w żaden sposób upokorzona i niespecjalnie przejęła się wygłupami Marca, co dość dobitnie świadczy o tym, że posiada inne priorytety, niż Rachel. W sumie to chyba pierwsza tak udana próba ekspozycji charakteru Cassie – widzimy, jak odnoszą się do niej przyjaciele, jak sama ona siebie postrzega i jak chciałaby być postrzegana przez innych.

Tobias, Rachel, Cassie i Marco w rozmaitych ptasich formach lecą nad terytorium, gdzie dziewczęta zaobserwowały opętane przez Yeerków konie. Przy okazji możemy zaobserwować subtelne wskazówki co do tego, że Tobias na tyle już odwykł od funkcjonowania w ludzkim ciele, że bardziej akceptuje siebie jako sokoła, niż człowieka. Szczególnie widać to w sytuacji, gdy narzeka na słaby ludzki wzrok i delektuje się lataniem. Dostrzegamy też różnice w zachowaniu Tobiasa w zależności od tego, czy jest z morphie człowieka, czy w swojej naturalnej postaci sokoła. W tej pierwszej jest przygaszony i wycofany, w tej drugiej dowcipkuje z Marciem i jest znacznie bardziej pewny siebie. Autorka coraz bardziej utwierdza nas w przekonaniu, że Tobias zwyczajnie nie chce już być człowiekiem, a jego ludzki morph spokojnie mu wystarcza do zaspokojenia emocjonalnych potrzeb. To interesujący wątek i z olbrzymią ciekawością będę go śledził w kolejnych tomach. Wracając do fabuły – bohaterowie trafiają na teren bazy, gdzie zostają wykryci przez ochronę. Wszyscy, z wyjątkiem Tobiasa, zostają przetransportowani do wnętrza bazy, gdzie niejaki kapitan Torrelli przesłuchuje ich, usiłując dociec, jak trójce dzieciaków udało się zinfiltrować strzeżoną przez wojskowych oficjalną placówkę militarną. Korzystając z okazji, że wojskowy na chwilę opuścił pomieszczenie dzieciaki zmieniają się w karaluchy i dają drapaka – Marco parodiuje przy tym reklamę środka owadobójczego Raid doprowadzając tym samym czytelnika do wybuchu niepowstrzymanego rechotu. Poważnie, uwielbiam tego gościa i jego nieco głupkowaty, ale zarazem zawsze celny i niewymuszony humor, szczególnie gdy porównuję go z Ronem z Harry’ego Pottera. Z pomocą Tobiasa bohaterowie wydostają się z terenu bazy, ale emohawk upuszcza Cassie, która wpada pod gąsienice jadącego czołgu.  Choć morph został potwornie okaleczony, skończyło się tylko na strachu (bo powrót do ludzkiej postaci kasuje wszelkie obrażenia) i ostatecznie cała czwórka wychodzi z opałów cało. Po drodze zauważają jednak stado dziwnie zachowujących się koni.

Dzieciaki postanawiają – jak głupio by to nie brzmiało – zinfiltrować podejrzane końskie stado. Pobierają więc końskie morphy z pobliskiego toru wyścigowego. Ta operacja kończy się dekonspiracją, co skutkuje rozproszeniem się grupy w trakcie ucieczki. Cassie zostaje w jednym z boksów, pobiera DNA konia wyścigowego i zmienia się w niego, by uniknąć wykrycia. To sprawia, że zostaje wzięta za czempiona odbywającego się właśnie wyścigu i mimowolnie bierze w nim udział. To była jedna z tych scen, które są raczej humorystyczne i mają na celu trochę zwiększyć objętość książki, bo fabularnie wnosi niewiele – coś jak scena z The Predator, w której Marco, Ax i Jake nieomal zostają ugotowani w swoich morphach homarów. I początkowo naprawdę ta scena jest zabawna, szczególnie, kiedy do akcji wkracza Marco i pyta Cassie, jak powinien obstawiać. Niestety, szybko robi się nudna, bo marnujemy czas na jakieś absurdalne zapychacze w chwili, gdy czytelnik jest zaciekawiony, o co chodzi z tym końskim stadem zainfekowanym przez Yeerków. Na szczęście w miarę szybko ten wątek się kończy i wracamy do głównej atrakcji tego tomu.

Dzieciaki dołączają do stada, w którym dostrzegają nienaturalnie zachowujące się konie. Bohaterowie dochodzą do wniosku, że Yeerkowie korzystają z końskich morphów, by zinfiltrować bazę lotnictwa, w której ewidentnie znajduje się coś istotnego. Podążając za końskimi Kontrolerami, bohaterowie biorą udział w wariackim galopie do zamykającego się hangaru. Udaje im się dostrzec artefakt, jaki przetrzymywany jest w bazie lotniczej. Nikt, łącznie z Yeerkami, nie ma pojęcia czym on jest. Nikt z wyjątkiem Axa. Jednak nim Andalita podzielił się tą informacją z resztą drużyny, na terenie bazy ląduje krążownik z Visserem Trzy na pokładzie. Dowódca Yeerków nie był zbyt szczęśliwy z braku informacji o znajdującym się w bazie urządzeniu. W dodatku szybko zdekonspirował Animorphów udających konie, co zmusiło naszych bohaterów do ucieczki. Kiedy Animorphy są już bezpieczne, Ax tłumaczy im w końcu, czym jest odnaleziony przez wojsko obiekt. To ni mniej, ni więcej, tylko… andalicki Toi-Toi. Jestem w tym momencie śmiertelnie poważny – a przynajmniej staram się być. Cała, pilnie strzeżona, głęboko zakonspirowana placówka wojskowa poświęca swoje zasoby na badanie andalickiego szaletu.

Po powrocie do domu i przekomicznej rozmowie o pszczółkach i kwiatkach, jaką odbywają z Cassie jej rodzice (uśmiałem się, szczególnie z perfidnej puenty) dziewczyna uświadamia sobie, że nawet ubikacja Andalitów może być potencjalnym zagrożeniem dla bezpieczeństwa pracujących w bazie ludzi. Yeerkom bowiem bardzo zależy na utrzymaniu ludzkości w nieświadomości co do istnienia pozaziemskich ras. Biorąc do kupy informacje, jakie udało się jej zgromadzić, dedukuje, że Yeerkowie będą próbowali przejąć kilku naukowców czasie ich rekreacyjnej wycieczki do parku rozrywki, gdzie pracuje matka Cassie. Bohaterowie starają się zapobiec działaniom Yeerków, ale na przeszkodzie stanął im kapitan Torrelli, który także przebywał w parku i zamiast tropić Yeerków, bohaterowie zmuszeni byli ganiać się z nim po całej okolicy. Na szczęście całe te harce wyczynione przez kapitana amerykańskiego lotnictwa uganiającego się za bandą dzieciaków zdezorganizowały także i plan Yeerków, co doprowadziło do bardzo chaotycznej sceny pościgu za kapitanem Torrellim, który był głównym kandydatem na nosiciela. Ostatecznie wszystko dobrze się kończy, a całe zamieszanie zostało wzięte za wygłup  grupy poprzebieranych wandali.

Okej – to nie był najbardziej chwalebny epizod w historii Animorphów. Najpierw zorientowali się, że ryzykowali życie dla kosmicznej toalety, a potem wdali się z wrogiem w gonitwę rodem z Benny’ego Hilla. Owszem, było zabawnie i czytało się to sympatycznie – szczególnie, że ogółem saga jest raczej mroczna i takie momenty rozluźnienia są od czasu do czasu potrzebne – ale jednak po zakończeniu lektury miałem raczej poczucie zmarnowanego czasu. Rozumiem, że w takich tasiemcach jak Animorphs zdarzają się słabsze momenty, ale ten tutaj tom był kompletnie niepotrzebny. Owszem, rozwijał nieco postać Cassie, pokazując jej relacje z rodzicami i przyjaciółmi, ale i tak nie sprawił, że polubiłem tę bohaterkę. Może następnym razem… Jedyne, co podobało mi się w The Unknow był Marco, który sypał dowcipem właściwie bez przerwy i błyszczał nawet mocniej, niż zwykle. No i Tobias, który w pewnym momencie cytował Szekspira, a mimo to udało mu się uniknąć pretensjonalizmu. To jest chyba największy problem z tomami opisywanymi z perspektywy Cassie – sprowadza się ona do roli obserwatorki, która nie tyle animuje wydarzenia, co towarzyszy osobom, które to robią. Przez to nawet bohaterowie drugoplanowi – jak kapitan Torrelli z amputowanym poczuciem humoru – są od niej bardziej interesujący, bo po prostu są widoczni.

Powiem tak – to był słaby tom. Głównie dlatego, że rozczarowywał. Pierwsza część książki była całkiem fajna, miała taki tajemniczy klimat i tajemnica obiektu przechowywanego w bazie wojskowej naprawdę ciekawiła i kazała się nastawiać na coś mocniejszego, niż kosmiczna łazienka. To mogła być co najmniej przyzwoita książka, gdyby w połowie drogi autorka nie wykonała nagłego skrętu w stronę surrealistycznej niemal groteski. Rozumiem zamierzenia, ale coś nie wyszło, bo czytało mi się średnio. Ale znów – nie jest to tragiczna książka, której lektura przypomina drogę przez mękę. Mimo wszelkich wad The Unknow dostarcza pewnej dawki przyjemności i uśmiechu, szczególnie na początku. Po prostu nie jest tak dobra, jak niektóre, ale też jakoś specjalnie nieodstająca od tych gorszych. 

1 komentarz :

  1. Ten kosmiczny toi-toi pasuje mi jak ulał do Power Rangers. Mniej więcej ten sam poziom absurdu.:)

    OdpowiedzUsuń

Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...