fragment grafiki autorstwa Austina Hillebrechta, całość tutaj. |
Czytelnicy mojego bloga zdążyli się już zapewne zorientować,
że twórczość kanadyjskiego reżysera Vincenza Nataliego darzę naprawdę dużym
sentymentem. Trochę na wyrost, nie ukrywajmy, bo Natali nie jest żadnym
objawieniem czy kinowym geniuszem, a tylko – aż! – niesamowicie wprawnym
rzemieślnikiem, który porusza się akurat po tych płaszczyznach popkultury,
które ja bardzo, ale to bardzo lubię. Jego nowy film, Haunter, obejrzałem z nieskrywaną przyjemnością, bo to jest po
prostu niesamowicie dobra opowieść i znakomity wizualnie,
aktorsko, konceptualnie i scenariuszowo film. Choć nie osiąga tak wysokiego
poziomu jak Cube czy Splice, to spokojnie mieści się na półce
tuż pod nimi. Największy problem z Haunter
polega jednak na tym, że jego konstrukcja właściwie uniemożliwia napisanie o nim
czegoś konkretniejszego bez popadania w dość bolesne spoilery. Na przestrzeni
tej notki chyba udało mi się ich uniknąć, aczkolwiek możliwe, że w niektórych
miejscach napisałem odrobinę zbyt wiele i ktoś może z nich wywnioskować kierunek,
w jaki idzie fabuła. Toteż już w tym momencie zachęcam do obejrzenia filmu, a z
resztą notki polecam obchodzić się z elementarną ostrożnością.
Już na początku muszę stwierdzić jedno – ten film jest po
prostu cudny wizualnie. Jak to u Nataliego, już od pierwszej sceny (sekwencja z
motylem latającym pomiędzy zakurzonymi półkami) reżyser odstawia swoje
czary-mary, które pieszczą oko widza – uwielbiam to zamiłowanie do detali i
eksperymentów z nietypowymi ujęciami, jakimi charakteryzuje się ten kanadyjski
reżyser. Dodajmy do tego jeszcze filtr graficzny tłumiący nieco wszystkie barwy
i retro porno, którym film atakuje widza od samego początku. Ramowa akcja
rozgrywa się w 1985 roku i och, jak to bardzo widać. Plakaty w pokoju głównej
bohaterki, ubrania, dekoracje, tablica Ouija, magnetofon, odtwarzacz video,
Atari młodszego brata Lisy z obowiązkowym Pac Manem wyświetlanym na smużącym
ekranie telewizora… Momentami odnosiłem wrażenie, że jest tego po prostu aż za
dużo. Wspomnę też o charakterystycznym dla tego reżysera ograniczeniu miejsca akcji do jednej tylko lokacji (odciętym od świata zewnętrznego gęstą mgłą domu) i skupieniu się na mikroskali. Jeśli chodzi o ten konkretny aspekt Hauntera,
to Natali przebił wszystko, co do tej pory udało mu się wykreować na
celuloidowej taśmie. Ten film oglądałoby się przyjemnie nawet jeśli fabuła
byłaby koszmarna.
A nie jest. Haunter początkowo
wydaje się klasycznym niemal horrorem reprodukującym wiele oklepanych do granic
możliwości motywów – pętla czasu (z której zdaje sobie sprawę jedynie główna
bohaterka), duchy, nawiedzony dom, psychopatyczny morderca, mgła, dramat rodzinny,
opętanie – ale każdy ten schemat stawia na głowie, wpuszczając nieco świeżego
powietrza do zatęchłych motywów i koncepcji. Niesamowicie podoba mi się
konstrukcja scenariusza – film mami widza przyzwyczajonego do pewnych zagrywek
powiązanych w wymienionymi wyżej motywami, w pewnym momencie stawiając wszystko
na głowie. To wprawianie widza w konfuzję jest zrealizowana po prostu świetnie.
Dość długo nie wiadomo właściwie, o co w tym filmie chodzi, ale z upływem czasu
wszystko powolutku się klaruje poprzez stopniowe odsłanianie kart i
wprowadzanie kolejnych stopni zrozumienia. Nie chodzi o to, że fabuła jest
jakoś przesadnie skomplikowana – po zakończeniu seansu widz uświadamia sobie, że
jest to w gruncie rzeczy bardzo prosta i bardzo sztampowa opowieść. Cały myk
polega na tym, że przedstawiono ją w nietypowy sposób, skupiając się na
motywach, które w podobnych fabułach są zepchnięte na dalszy plan, przez co
przez długi czas mamy wrażenie, że coś tu jest bardzo nie tak i opowieść
rozwija się w dziwnym kierunku. Jak tylko mogę, staram się unikać konkretów, bo
odkrywanie kolejnych meandrów scenariusza to właściwie sedno tego filmu. Czepić
się mogę tylko i wyłącznie przesłodzonego i kompletnie niepotrzebnego happy
endu, który trochę deklimatyzuje całość – na szczęście nie na tyle, by
stanowiło to jakiś poważny problem. Rozumiem, że Natali uznał, iż jego
bohaterka tyle się wycierpiała, że zasłużyła na szczęśliwe zakończenie i raczej
nie mam z tym większego problemu.
Na pewnym poziomie Haunter
jest filmem o dorastaniu – Lisa, główna bohaterka obrazu, zostaje
zakleszczona w pętli czasu, bez końca przeżywając dzień tuż przed swoimi urodzinami.
Z tego koszmaru powtarzalności może wyrwać się (i dorosnąć) jedynie podejmując
działania i aktywnie sprzeciwiając się złu. Lisa jest bohaterką boleśnie
prawdziwą – nieco zbuntowaną, ale przede wszystkim przerażoną sytuacją, w
jakiej się znalazła. Duża w tym zasługa kreacji Abigail Breslin, która wypada
naprawdę świetnie. Jeśli chodzi o obsadę, uwagę zwraca również charyzmatyczny Stephen
McHattie w demonicznej roli głównego antagonisty. Będąc sobą, nie mogę również
nie wspomnieć o małej roli Davida Hewletta, który występuje w absolutnie każdym
filmie Nataliego i w każdym wypada znakomicie, a Haunter nie jest tutaj żadnym wyjątkiem. Reszta obsady nie wyróżnia
się ani na plus, ani na minus, ale – ważne – nie psuje filmu, nie przeszkadza i
generalnie utrzymuje solidny poziomi gry aktorskiej.
Jako horror Haunter zawodzi
– ani razu nie udało mu się mnie przestraszyć. W ogóle, odnoszę wrażenie, że
Nataliemu bardziej, niż na stworzeniu przerażającego horroru zależało na
opowiedzeniu ciekawej (choć lekko sztampowej) historii w interesujący sposób. I znów nie mam z tym problemu, bo
mu się to w zupełności udało. Mimo wszystko, nie jest to film genialny,
wizjonerski czy coś w tym stylu. Nie dlatego, że coś jest z nim nie tak, po
prostu nawet nie startuje w tej kategorii, ani nie rości sobie większych
pretensji. To solidna, rzemieślnicza fabuła, którą ogląda się z prawdziwą
przyjemnością i tak Hauntera trzeba patrzeć. Gorąco polecam, nie tylko fanom horroru, ale wszystkim ludziom,
którzy lubią stawianie utartych schematów na głowie i zabawy konwencją.
Brak komentarzy :
Prześlij komentarz