poniedziałek, 4 listopada 2013

Nawiedzone retro

fragment grafiki autorstwa Austina Hillebrechta, całość tutaj.

Czytelnicy mojego bloga zdążyli się już zapewne zorientować, że twórczość kanadyjskiego reżysera Vincenza Nataliego darzę naprawdę dużym sentymentem. Trochę na wyrost, nie ukrywajmy, bo Natali nie jest żadnym objawieniem czy kinowym geniuszem, a tylko – aż! – niesamowicie wprawnym rzemieślnikiem, który porusza się akurat po tych płaszczyznach popkultury, które ja bardzo, ale to bardzo lubię. Jego nowy film, Haunter, obejrzałem z nieskrywaną przyjemnością, bo to jest po prostu niesamowicie dobra opowieść i znakomity wizualnie, aktorsko, konceptualnie i scenariuszowo film. Choć nie osiąga tak wysokiego poziomu jak Cube czy Splice, to spokojnie mieści się na półce tuż pod nimi. Największy problem z Haunter polega jednak na tym, że jego konstrukcja właściwie uniemożliwia napisanie o nim czegoś konkretniejszego bez popadania w dość bolesne spoilery. Na przestrzeni tej notki chyba udało mi się ich uniknąć, aczkolwiek możliwe, że w niektórych miejscach napisałem odrobinę zbyt wiele i ktoś może z nich wywnioskować kierunek, w jaki idzie fabuła. Toteż już w tym momencie zachęcam do obejrzenia filmu, a z resztą notki polecam obchodzić się z elementarną ostrożnością.

Już na początku muszę stwierdzić jedno – ten film jest po prostu cudny wizualnie. Jak to u Nataliego, już od pierwszej sceny (sekwencja z motylem latającym pomiędzy zakurzonymi półkami) reżyser odstawia swoje czary-mary, które pieszczą oko widza – uwielbiam to zamiłowanie do detali i eksperymentów z nietypowymi ujęciami, jakimi charakteryzuje się ten kanadyjski reżyser. Dodajmy do tego jeszcze filtr graficzny tłumiący nieco wszystkie barwy i retro porno, którym film atakuje widza od samego początku. Ramowa akcja rozgrywa się w 1985 roku i och, jak to bardzo widać. Plakaty w pokoju głównej bohaterki, ubrania, dekoracje, tablica Ouija, magnetofon, odtwarzacz video, Atari młodszego brata Lisy z obowiązkowym Pac Manem wyświetlanym na smużącym ekranie telewizora… Momentami odnosiłem wrażenie, że jest tego po prostu aż za dużo. Wspomnę też o charakterystycznym dla tego reżysera ograniczeniu miejsca akcji do jednej tylko lokacji (odciętym od świata zewnętrznego gęstą mgłą domu) i skupieniu się na mikroskali. Jeśli chodzi o ten konkretny aspekt Hauntera, to Natali przebił wszystko, co do tej pory udało mu się wykreować na celuloidowej taśmie. Ten film oglądałoby się przyjemnie nawet jeśli fabuła byłaby koszmarna.

A nie jest. Haunter początkowo wydaje się klasycznym niemal horrorem reprodukującym wiele oklepanych do granic możliwości motywów – pętla czasu (z której zdaje sobie sprawę jedynie główna bohaterka), duchy, nawiedzony dom, psychopatyczny morderca, mgła, dramat rodzinny, opętanie – ale każdy ten schemat stawia na głowie, wpuszczając nieco świeżego powietrza do zatęchłych motywów i koncepcji. Niesamowicie podoba mi się konstrukcja scenariusza – film mami widza przyzwyczajonego do pewnych zagrywek powiązanych w wymienionymi wyżej motywami, w pewnym momencie stawiając wszystko na głowie. To wprawianie widza w konfuzję jest zrealizowana po prostu świetnie. Dość długo nie wiadomo właściwie, o co w tym filmie chodzi, ale z upływem czasu wszystko powolutku się klaruje poprzez stopniowe odsłanianie kart i wprowadzanie kolejnych stopni zrozumienia. Nie chodzi o to, że fabuła jest jakoś przesadnie skomplikowana – po zakończeniu seansu widz uświadamia sobie, że jest to w gruncie rzeczy bardzo prosta i bardzo sztampowa opowieść. Cały myk polega na tym, że przedstawiono ją w nietypowy sposób, skupiając się na motywach, które w podobnych fabułach są zepchnięte na dalszy plan, przez co przez długi czas mamy wrażenie, że coś tu jest bardzo nie tak i opowieść rozwija się w dziwnym kierunku. Jak tylko mogę, staram się unikać konkretów, bo odkrywanie kolejnych meandrów scenariusza to właściwie sedno tego filmu. Czepić się mogę tylko i wyłącznie przesłodzonego i kompletnie niepotrzebnego happy endu, który trochę deklimatyzuje całość – na szczęście nie na tyle, by stanowiło to jakiś poważny problem. Rozumiem, że Natali uznał, iż jego bohaterka tyle się wycierpiała, że zasłużyła na szczęśliwe zakończenie i raczej nie mam z tym większego problemu.

Na pewnym poziomie Haunter jest filmem o dorastaniu – Lisa, główna bohaterka obrazu, zostaje zakleszczona w pętli czasu, bez końca przeżywając dzień tuż przed swoimi urodzinami. Z tego koszmaru powtarzalności może wyrwać się (i dorosnąć) jedynie podejmując działania i aktywnie sprzeciwiając się złu. Lisa jest bohaterką boleśnie prawdziwą – nieco zbuntowaną, ale przede wszystkim przerażoną sytuacją, w jakiej się znalazła. Duża w tym zasługa kreacji Abigail Breslin, która wypada naprawdę świetnie. Jeśli chodzi o obsadę, uwagę zwraca również charyzmatyczny Stephen McHattie w demonicznej roli głównego antagonisty. Będąc sobą, nie mogę również nie wspomnieć o małej roli Davida Hewletta, który występuje w absolutnie każdym filmie Nataliego i w każdym wypada znakomicie, a Haunter nie jest tutaj żadnym wyjątkiem. Reszta obsady nie wyróżnia się ani na plus, ani na minus, ale – ważne – nie psuje filmu, nie przeszkadza i generalnie utrzymuje solidny poziomi gry aktorskiej.

Jako horror Haunter zawodzi – ani razu nie udało mu się mnie przestraszyć. W ogóle, odnoszę wrażenie, że Nataliemu bardziej, niż na stworzeniu przerażającego horroru zależało na opowiedzeniu ciekawej (choć lekko sztampowej) historii w interesujący sposób. I znów nie mam z tym problemu, bo mu się to w zupełności udało. Mimo wszystko, nie jest to film genialny, wizjonerski czy coś w tym stylu. Nie dlatego, że coś jest z nim nie tak, po prostu nawet nie startuje w tej kategorii, ani nie rości sobie większych pretensji. To solidna, rzemieślnicza fabuła, którą ogląda się z prawdziwą przyjemnością i tak Hauntera trzeba patrzeć. Gorąco polecam, nie tylko fanom horroru, ale wszystkim ludziom, którzy lubią stawianie utartych schematów na głowie i zabawy konwencją.

Brak komentarzy :

Prześlij komentarz

Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...