fragment okładki, całość tutaj. |
The Visitor, drugi
tom cyklu Animorphs rozpoczyna się
sceną wspólnej zabawy głównych bohaterów, uprzyjemniających sobie czas lataniem
w formach różnorakich gatunków ptaków. To dość naturalne. Przecież każdy –
zwłaszcza nastolatek – gdyby otrzymał moc transformacji w rozmaite zwierzaki,
zwyczajnie by się tą mocą bawił. Naprawdę fajnie, że autorka podkreśla fakt, iż
główni bohaterowie serii to nie są ideały ze spiżu i złota, tylko normalne
dzieciaki, które zdecydowały się wziąć na siebie ogromną odpowiedzialność – ale
też doceniają profity z tym związane i nie mają oporów przed używaniem ich w
celach rozrywkowych.
Narracja drugiego tomu prowadzona jest z perspektywy Rachel,
co wnosi pewien powiew świeżości. Rachel ma inny charakter, inaczej patrzy na
świat, niż Jake, narrator poprzedniego tomu, przez co inaczej komentuje
obserwowane wydarzenia. Choć dziewczyna jest atrakcyjna, dość impulsywna i
przywiązuje dużą wagę do swojego wyglądu, autorce udało się wpaść w pułapkę
wykreowania stereotypowej głupiej blondynki. Rachel jest wrażliwą, inteligentną
osobą o silnej osobowości i wysokim poczuciu własnej wartości. Z tego też
powodu dość często wchodzi w sprzeczki i konflikty z Marco, prezentującym się
do tej pory jako sceptyk i zgryźliwy czarnowidz wieszczący wszystkim wokół (i
sobie samemu) rychłą śmierć w niewesołych okolicznościach. Nie znaczy to,
oczywiście, że dziewczyna jest bez wad. Czasami postępuje w sposób lekkomyślny
i daje się ponieść emocjom. Choćby w tym tomie Rachel, by pozbyć się namolnego
wyrostka, częściowo transformuje się w słonia, co jest jej później wytknięte
przez przyjaciół jako nieodpowiedzialne narażanie się na dekonspirację.
Fabuła The Visitor obraca
się głównie wokół infiltracji domu Chapmana, dyrektora szkoły, do której
uczęszczają bohaterowie i zarazem nosiciela jednego z wysoko postawionych
Yeerków. dla Rachel to zadanie ma jeszcze jeden, bardziej osobisty wymiar –
Chapman jest ojcem Melissy, przyjaciółki Rachel. Obie dziewczyny z jakichś
względów oddaliły się od siebie, co było rezultatem poczucia wyobcowania
Melissy, przekonanej, że rodzice przestali ją kochać (tak naprawdę rodzice
Melissy zostali dobrowolnymi nosicielami by chronić córkę). Ten wątek zwrócił
moją uwagę na to, że Animorphs to
tylko pozornie książka o walce nastolatków z inwazją kosmitów. Tak naprawdę
autorka większą wagę przywiązuje do tła społecznego, kreśląc historie dzieci
porzuconych (Tobias), pochodzących z rozbitych (Rachel) i niepełnych (Marco)
rodzin, mających toksyczne relacje z najbliższymi (Jake z Tomem, Melissa z
rodzicami). Cała ta otoczka przygodowo-fantastycznonaukowa służy raczej
uatrakcyjnieniu opowieści, zapewnieniu jej określonej, interesującej konwencji,
dodaniu dramatyzmu. I naprawdę nie ma w tym nic złego – bardzo podoba mi się
takie podejście, bo ja w ogóle uwielbiam, kiedy sci-fi jest tylko podkładką do
rozważań na poważniejsze tematy. Nawet – przyznajmy bez bicia – nieszczególnie
ambitne sci-fi dla nastolatków.
Poza tym, strasznie mi się podoba, że – po raz drugi –
bohaterowie porywają się z motyką na Słońce. Podejmują partyzanckie działania,
które ponownie tylko cudem nie kończą się katastrofą. Rachel mało nie została
zdekonspirowana i uprowadzona przez Yeerków, Jake prawie utknął w postaci pchły
i koniec końców bohaterowie nie osiągnęli praktycznie niczego, a nawet ich
sytuacja się pogorszyła, ponieważ po raz drugi bezsensownie zaatakowali wroga, pozwalając mu
na lepsze zorientowanie się co do siły i liczebności Animorphów. To ma sens.
Dzieciaki działają intuicyjnie, nie mają doświadczenia ani w walce, ani w
taktyce działań konspiracyjnych i partyzanckich. To oczywiste, że początkowo
będą popełniać błędy, działać niewprawnie czy chaotycznie. I nawet
niespecjalnie przeszkadza mi fakt, że w gruncie rzeczy ten tom jest fabularnym
zapychaczem, bo w zamian dostajemy rozwinięcie charakterów i relacji, więcej
szczegółów ze świata przedstawionego, kilka naprawdę mocnych scen (rozmowa
Chapamana z Visserem Trzecim) i wgląd w charakter Rachel.
Jeśli chodzi o Rachel, to jeden fragment The Visitor szczególnie przyciągnął moją
uwagę. Otóż dziewczyna wymiotuje po koszmarnym śnie będącym reminiscencją
przemiany w ryjówkę (do czego była zmuszona podczas niemal tragikomicznej akcji
ściągania kota z drzewa). Cały dziewiąty rozdział powieści został poświęcony
temu krótkiemu epizodowi z życia bohaterki. To nieźle obrazuje fakt, że autorka
serii niczego nie chce ułagadzać i upraszczać. Jeśli walczysz z inwazją
kosmitów, to robisz niekiedy paskudne rzeczy, które śnią ci się po nocach i
przyprawiają cię o rozmaite urazy i traumy. I od tego nie ma ucieczki. To
dopiero drugi tom, więc bohaterowie nie mają jeszcze za dużo blizn na psychice…
ale to się zmieni. I bardzo dobrze, że Applegate nie ma zamiaru ignorować tego
aspektu i że będzie on powracał w kolejnych tomach.
Z innych wartych wspomnienia rzeczy – bardzo fajnie wypadło
wskazanie, że natura myszołowa zaczyna dochodzić do głosu u Tobiasa. To
ciekawy, choć na razie bardzo lapidarnie zarysowany wątek. Podczas rozmowy z
pozostałymi Animorphami Tobias w pewnym momencie zaczyna „mówić”
(telepatycznie, tak się bowiem porozumiewają bohaterowie w nieswoich
postaciach) z apetytem o okolicznych gryzoniach. Marco złośliwie to punktuje,
ale jest napomniany przez resztę drużyny. Szczególnie Rachel, której stosunek
do Tobiasa powoli i subtelnie zaczyna być coraz cieplejszy. To, że Tobias nie
zostaje zepchnięty do roli maskotki drużyny
jest wyraźnie pokazane w scenie, w której pomaga on Rachel w opanowaniu
ataku paniki, jakiego doznała chwilę po przemianie w ryjówkę. Widać, że Tobias
ma największe doświadczenie w zmaganiu
się ze zwierzęcą naturą podczas przebywania w nieludzkiej postaci i jako taki
jest momentami po prostu nieoceniony dla reszty zespołu.
Jeśli jest coś, co mi się nie podobało, to zbytnie
przerysowanie Tych Złych, którzy swoim operetkowym zachowaniem wpisują się
raczej w estetykę infantylnych i komicznych antagonistów rodem z Power Rangers. W dodatku mają strasznie
nieciekawą i prostą motywację. To strasznie się gryzie z tym, że bohaterowie
pozytywni są nakreśleni głębiej i bardziej interesująco, niż przywykliśmy do
tego w prozie dla młodzieży. To jest niestety, o ile dobrze pamiętam, stały
problem serii (a przynajmniej tej jej części, którą czytałem za młodu).
Strasznie szkoda, że autorka nie starała się jakoś zrelatywizować negatywnych
postaci, albo choć uczynić ich trochę mniej sztampowymi. Kolejną rzecz, której
muszę się czepić jest ponowne zepchnięcie Cassie właściwie na trzeci plan.
Świeżo po przeczytaniu drugiego tomu nie jestem w stanie wskazać ani jednej
istotnej fabularnie rzeczy, jaką ta bohaterka by zrobiła. Fakt, dostaliśmy
informację o tym, że Cassie najlepiej ze wszystkich bohaterów wychodzi
morphowanie i potrafi w znacznym stopniu kontrolować ten proces, ale to mało. W
ogóle odnoszę wrażenie, że Applegate bardzo długo nie miała pomysłu na
rozwinięcie tej postaci. Sama Cassie była fabularnie potrzebna jako osoba z dostępem
do „zasobów wojennych” – jej rodzice prowadzą lecznicę dla zwierząt i pracują w
miejscowym ogrodzie zoologicznym, dzięki czemu dziewczyna ma ułatwiony dostęp
do mniej lub bardziej egzotycznych zwierząt. Potem ta bohaterka właściwie
robiła za tło. Jej głęboka i zażyła przyjaźń z Rachel jest, póki co, jedynie na
poziomie deklaratywnym, nie widzimy tego związku w sposób bezpośredni.
Powiem tak – ten tom jest słabszy od poprzedniego. Punkt
kulminacyjny jest strasznie przesadzony i, na dobrą sprawę niepotrzebny, w
dodatku drażni nachalny sentymentalizm i prezentacja power of love w wykonaniu państwa Chapman. Generalnie jednak nie
nudziłem się podczas lektury, napięcie scen infiltracji wynagrodziło wolniejsze
tempo opowieści. W dodatku cały tom czyni dla Rachel – a, pośrednio, i dla
całej drużyny – walkę z Yeerkami bardziej osobistą. Oni nie walczą o jakieś
abstrakcyjne masy, oni walczą o Melissę, Chapmana, Toma i wielu innych bliskich
im ludzi, którym Yerrkowie zagrażają. Tak więc, generalnie The Visitor to niezła książka.
Brak komentarzy :
Prześlij komentarz