piątek, 15 lutego 2013

Światowskazy. A droga wiedzie w górę i w górę...

fragment grafiki autorstwa Tsutomu Niheia, całość tutaj.

Nie lubię mang. Bardzo nie lubię. Denerwuje mnie ich ostentacyjna bezkompromisowość wobec czytelników spoza japońskiego kręgu kulturowego, charakterystyczne dla dużej części rysowników schematy i manieryzmy. Nie łapię się w rozróżnianiu postaci po kształcie grzywki czy wielkości oczu, denerwuje infantylna fabuła. Wiem, wiem – kontrprzykłady pokazujące, że nie zawsze tak jest można wymieniać bardzo długo. Ja to rozumiem i akceptuję. Po prostu mnie ten gatunek absolutnie nie jara i niejednego flejma w Internecie z tego powodu rozpętałem. Nie wiem, jaki jest powód takiego stanu rzeczy – może to ten mój typowo europejski postkolonialny snobizm, który każe mi patrzeć ze wzgardliwą wyższością na wszystkie teksty kultury (nie tylko popularnej), które nie powstały w obrębie naszego kręgu kulturowego. Wcale tego nie wykluczam. Po prostu, jeżeli ktoś mi podsuwa kolejną mangę mającą mi udowodnić, że to się jednak może podobać, staram się możliwie uprzejmie wyłgać z wątpliwej przyjemności zapoznawania się z komiksem, który ponoć komiksem nie jest, bo jest narysowany tak, a nie inaczej, a poza tym, to jest czarno-biały, ma grzbiet z odwrotnej strony i siedemdziesiąt kolejnych tomów…

Ale jednak. Jest jedna manga, mangą będąca ewidentnie, którą udało mi się pokochać miłością głęboką, szaleńczą i bezdenną. Co prawda mangą jest tak specyficzną, że z trudem mieści się w tym obwarowanym setkami wytycznych i zastrzeżeń gatunku. Manga, którą czytam namiętnie, zahipnotyzowany, manga, w której zachwycam się szczegółową kreską, manga, która leży tak daleko tego, co zwykliśmy powszechnie rozumieć pod tym własnym terminem, że wymaga niemal stworzenia osobnego podgatunku tylko dla tej jednej konkretnej pozycji. Krótko zatem mówiąc – manga wyjątkowa.

O co mi chodzi? O Blame! autorstwa Tsutomu Nihieia, scenarzysty i rysownika, który zaczytywał się w Heavy Metalu, w tym samym czasie, gdy jego rówieśnicy śledzili przygody swoich ulubionych bohaterów z Shonen Jumpa. O życiu i twórczości Niheia można napisać wiele rzeczy, które potencjalnie sprawiły, że jego twórczość tak odbiega od tego, co zwykle kojarzymy z mangą (studia architektury, staż w Ameryce), ale to właśnie pociąg ku europejskiej szkole tworzenia komiksów jest tu chyba najważniejszy. Nihei kocha Moebiusa i Beksińskiego i to jest miłość, która w jakiś sposób mnie z nim łączy, co z punktu sprawia, że interesuję się jego osobą. A skoro miłość ta wręcz skapuje mu z ołówka i pełznie po zabazgranych przez niego stronicach – to już w ogóle.

Ale pomówmy o Blame! który jest komiksem bez początku, bez końca, bez fabuły i bez bohaterów. To znaczy nie. Owszem, komiks zaczyna się i kończy, ale nie widzimy w nim ani zawiązania ciągnących się przez całą dziesięciotomową serię zdarzeń, ani ich konkluzji. To tylko wycinek zdarzeń, które rozpoczęły się długo przed tym, jak po raz pierwszy wkraczamy do świata Blame! i ciągnąć się będą jeszcze długo po zakończeniu lektury ostatniego tomu. Fabuły też w tym komiksie nie znajdziemy – są tylko kolejno następujące po sobie wydarzenia, powiązane ze sobą w mniejszym lub większym stopniu. W tej dziwacznej nie-opowieści bohater służy tylko za napędzaną prostym imperatywem kukłę, punkt odniesienia, soczewkę, przez którą oglądamy świat przedstawiony. Bo to właśnie wykreowane w ramach serii uniwersum jest tu ważne. Tylko ono.

Gigantyczne megapolis pokrywające całą planetę i wciąż rosnące, w górę, ku gwiazdom, do absurdalnych wręcz wysokości (dawno temu pochłonęło już Księżyc, włączając go w strukturę miasta i ciągle wzrasta), pożerające przestrzeń niczym rakotwórcza tkanka. Niekontrolowany przez nikogo rozrost zapadającej się pod własnym ciężarem metropolii zdusił w końcu ludzkość, redukując ją do zdegenerowanego robactwa, na które poluje układ odpornościowy tego bezrozumnego, acz morderczego molocha. W tym wszystkim tkwi nasz nie-bohater imieniem Killy, który niewiele się odzywa i równie niewiele ma osobowości (której zresztą i tak nie miałby szansy zaprezentować czytelnikowi). Mniej więcej w połowie komiksu dołącza do niego uczona imieniem Cibo. I to już są mnie więcej wszyscy występujący w tym komiksie (mandze!) bohaterowie. Reszta robi jedynie za mięso armatnie w wojnach wysoce stechnologizowanych małpoludów z Wartownikami (Safeguards) bądź epizodyczne postaci, które pojawiają się od czasu do czasu, by definitywnie zniknąć po zakończeniu związanych z nimi wydarzeń.

I to jest w zasadzie tyle. Siłą tego komiksu jest odkrywanie cudów i koszmarów zastanego uniwersum, nie zaś śledzenie nieistniejącej fabuły czy zachwycanie się złożonymi interakcjami głębokich psychologicznie postaci. Właściwie trudno mówić tu o komiksie, to raczej fabularyzowany artbook wypełniony panoramicznymi kadrami narysowanymi z przejmującym rozmachem i wariacką niekiedy dbałością o najdrobniejsze nawet szczegóły. Oglądamy te surrealistyczne obrazy z poczuciem totalnego osamotnienia i zagubienia w świecie, który ani trochę nie przypomina naszego, rzeczywistości kreującej własne zasady, których nie rozumiemy i nie nigdy zrozumiemy, w której człowiek jest tylko osamotnioną kukłą z ciepłego mięsa, zagubioną pomiędzy gigantycznymi budowlami i ruinami świata, który już w chwili jego powstania był wrogi i nieprzyjazny ludziom. Właśnie to towarzyszące lekturze uczucie niemalże absolutnego niezrozumienia świata przedstawionego daje tak kolosalny efekt.

Właśnie – zdaję sobie sprawę, że nadużywam tu takich słów jak „gigantyczne”, „kolosalne”, „potężne”, ale w kontekście Blame! nie sposób tego nie robić. Tsutomu Nihei puszcza wodze fantazji i daje upust swoim architektonicznym fascynacjom i na kartach swojej mangi tworzy konstrukcje, na jakie nigdy nie mógłby sobie pozwolić w rzeczywistym świecie. To właściwie porno dla architektów. Olbrzymie przestrzenie pomiędzy jedną, a drugą megastrukturą (teoretycznie nieprzekraczalne bariery oddzielające od siebie kolejne poziomy miasta) wypełniane są imponującymi budynkami, w większości znajdującymi się w jakimś stadium rozpadu. Ta beksińska fascynacja autora postapokaliptycznymi światami chylącymi się ku upadkowi znakomicie wpływa na ogólny klimat komiksu. O ile jednak Beksiński szedł w biologizm, zgniłe tkanki i zmurszałe kości, o tyle Niheia fascynuje przede wszystkim rdza i silikon. I potężne bloki metalu. Mimo to, inspiracja sanockim malarzem jest niepodważalna (Nihei cytuje jeden z obrazów Beksińskiego w prequelu Blame!). Już samo to jest wystarczającą rekomendacją.

6 komentarzy :

  1. Hie hie - Ty poszukujesz u siebie zrodla niecheci do mangi a pomysl jak ciezko jest z ta niechecia zyc nam japonistom :D

    Anyhows, what I meant to say was - jest tez anime a w zasadzie cykl poetyckich shortow Blame. Obejrzyj - smiem stwierdzic, ze zsikasz sie z radosci.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. anime znam, ale dla mnie to taka mocno okrojona wersja mangi, tylko że w kolorze i czasami w ruchu. Ale soundtrack bardzo spoko.

      I jej,jej japonista, co nie lubi mangi - masochizm?

      Usuń
    2. Punkt widzenia zalezy od punktu siedzenia - dla mnie manga to taka mocno przegadana wersja anime ;)

      Japonista co nie szczegolnie lubi mange to to samo co Polak nie lubiacy M jak Milosc - na imie nam Legion :D

      Usuń
    3. Tak, ale bycie Polakiem generalnie boli, zaś bycie japonistą jest chyba opcjonalne.

      Usuń

Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...