niedziela, 3 lutego 2013

Przeciętny gracz nie istnieje

fragment grafiki autorstwa Teda McClunga, całość tutaj.

Czujcie się ostrzeżeni – dziś będę załatwiał sprawy prywatne (choć blogosferowe). Początkowo niniejsza notka miała być komentarzem pod pewnym blogowym wpisem, ale w toku walenia w klawiaturę uświadomiłem sobie, iż temat się rozrasta do rozmiarów notki i to świetna okazja do upieczenia dwóch pieczeni na jednym ogniu – mogę napisać rozwlekła polemikę i jednocześnie podbić sobie notkowe statystki na własnym blogu. Poza tym, temat jest na tyle ciekawy, że warto poświęcić mu oddzielny wpis.

Wszystko zaczęło się od tego, że Hihnt na swoim blogu Historie Przyszłości zamieścił recenzję zapomnianego artefaktu growego pod tytułem Phantasmagoria. Recenzja, jak to zwykle u Hihnta – ciekawa, kompetentna, inteligentnie napisana i bardzo interesująca. W ogóle, wszystkie te przymioty sprawiają, że Historie Przyszłości to jeden z moich ulubionych blogów, na który zaglądam regularnie. Chciałbym to zaznaczyć od razu, żeby nie zostać posądzonym o hejterstwo czy sączenie jadu. W każdym razie – we wstępie rzeczonej recenzji Hihnt postawił tezę, która wzbudziła mój głęboki sprzeciw. Najlepiej będzie, jeżeli zacytuję kontrowersyjny fragment w całości:

Przez pewien czas wydawało się, że poszczególni twórcy gier komputerowych będą mieli status porównywalny ze sławnymi reżyserami. Nazwiska takie jak Sid Meier miałyby taką samą rangę jak Steven Spielberg, a premiery gier przypominałby czerwony dywan, natomiast John Romero mógłby się chwalić swoim Ferrari i podrywać modelki na Dooma. Szybko okazało się to błędnym przypuszczeniem. Tylko nieliczni twórcy stali się na tyle sławni, że ich imiona stały się marką.

Sprzeciw mój był tyle głęboki, że dość kategorycznie dałem temu wyraz w komentarzach. Wywiązała się mała dyskusja, której pokłosiem jest właśnie ta notka. Hihnt twierdzi, że zjawisko zdobywania powszechnej popularności i rozpoznawalności przez twórców gier komputerowych jest jednostkowe i nieliczne tego typu przypadki to raczej wyjątki potwierdzające regułę. I z tą tezą mam właśnie olbrzymi problem, bo w moim mniemaniu zahacza ona wręcz o zakłamywanie rzeczywistości, a przynajmniej - mocne jej naginanie pod powyższą tezę.

Przede wszystkim – nazwiska w branży gier się liczą. Liczą się dla producentów, liczą się dla fanów. Czasy, w których ludzie dłubiący przy grach video byli anonimowymi nerdami skulonymi przy klawiaturach skończyły się wraz z latami dziewięćdziesiątymi (w których to, mam wrażenie, Hihnt mentalnie utknął). Na mainstreamowych portalach o grach co chwila pojawiają się informacje, że Ray Muzyka to, Kev Levine tamto, a Cliff Bleszinski jeszcze coś innego. Twórcy stali się rozpoznawalnymi „twarzami” gier, czy to przez cyniczne zagrywki producentów (żenujący przypadek Jade Redmond reklamującej pierwszego Assassin’s Creeda swoim biustem) czy to przez kontrowersyjne wypowiedzi (Edmund McMillen, Phil Fish) czy to przez legendę, jaką w mniej lub bardziej zasłużonym stopniu przez lata obrosły niektóre nazwiska (Tim Schafer, Will Wright, Peter Molyneux, Sid Meier, American McGee). Fakt jest faktem – graczy interesuje, że Viktor Antonov pracował przy Dishonored bo kojarzą jego nazwisko z kawałem dobrej roboty, jaką odstawił przy kreowaniu świata przedstawionego w Half Life 2. Graczy interesuje, że Tomek Gop nie będzie już pracował przy Wiedźminie 3 albo, że Markus „Notch” Persson robi nową grę, tym razem dla odmiany w kosmosie i jeszcze paskudniejszą wizualnie, niż Minecraft. Środowisko graczy doskonale zna wszystkie te nazwiska i równie dobrze wie, czego się można po nich spodziewać.

No właśnie – środowisko graczy. Hihnt w dyskusji pod swoją notką zarzuca mi, że wszystko to odnosi się zaledwie do skromnego wycinka graczy, zaś cała rzesza anonimowych miłośników gier komputerowych i konsolowych tkwi w słodkiej niewiedzy i nic ich nie obchodzi, kto to jest Jesper Kyd czy Drew Karpyshyn. Przeciętny gracz ma to wszystko głęboko gdzieś, po prostu grę kupuje i w nią gra, zaś to, kto konkretnie jest odpowiedzialny za jej proces twórczy i ogólny charakter radośnie zwisa mu i powiewa.

Pytanie zatem – kto to jest „przeciętny gracz” i czy taki zwierz w ogóle istnieje? Przyjmijmy, że ów mityczny przeciętny gracz to taki, który ma kilka swoich ulubionych serii, kupuje może jedną czy dwie gry na kwartał (czasem więcej, jeśli są jakieś ciekawe promocje na Steamie) i od czasu do czasu zajrzy na Polygamię czy Gry-Online, żeby zobaczyć, czy pojawiło się coś wartego uwagi. Oczywiście taki przeciętny gracz musi być mniej lub bardziej zorientowany w tym, co się dzieje na rynku. To nie jest tak, jak w przypadku innych mediów – na kinowy bilet wydasz dwadzieścia złotych, na książkę trzydzieści, więc jeśli okaże się ona jakąś kichą to straciłeś relatywnie niewiele pieniędzy. W przypadku gry video mówimy tu już o kwotach trzycyfrowych, co sprawia, że nawet ci najprzeciętniejsi gracze-ignoranci przemyślą sobie wszystko osiem razy, zanim wydadzą sto trzydzieści czy sto pięćdziesiąt złotych na grę. Ściągną demo, obejrzą trailery, poczytają kilka recenzji i zapowiedzi, może nawet pobiorą piracką wersję, żeby trochę pograć i przekonać się, czy Cesarz mimo wszystko nie jest nagi. W czasie takiego researchu muszą się siłą rzeczy zetknąć z branżowymi newsami, z nazwiskami, które powiązane są z tytułami, które ich interesują.

Mógłbym zresztą odbić piłeczkę – ilu „przeciętnych widzów” wie, kto nakręcił Transformers, Avengers, Iron Mana czy Battleship? Ilu „przeciętnych widzów” w ogóle to obchodzi, dopóki przyjemnie im się przy tych filmach opróżnia kubełki z popcornem? Nam się to wydaje naturalne, że znamy takie nazwiska jak Abrams, Bay, Whedon czy Del Toro, bo my jesteśmy ludźmi świadomymi popkulturowo – ale przerażająca większość ludzi zaglądających do kin chce się po prostu odmóżdżyć, bez zainteresowania się, kto konkretnie nakręcił dany blockbuster. No, kojarzą Spielberga, Camerona czy Tarantino, ale to jednostkowe przypadki. Większość hollywoodzkich mistrzów kamery to dla general public taka sama szara masa, jak twórcy gier. Fakt, że ci pierwsi częściej są wymieniani z nazwiska w mediach defaultowych wynika jedynie z tego, iż film jest medium znacznie od gier starszym i o mocniej ugruntowanej pozycji na niwie kultury popularnej. Ale to się bardzo szybko zmienia.

Na zakończenie, chciałbym Ci, drogi Hihncie, ze szczerego serca poradzić, byś od czasu do czasu wyjrzał ze swojej najntinsowej niszy (która notabene jest bardzo fajna, bo to kopalnia nieznanych, innowacyjnych gier, które przepadły w pamięci graczy, a które z wielu względów powinny znajdować się na piedestałach) i przekonał się, iż – jak to mówią Rewolwerowcy – świat poszedł do przodu.

23 komentarze :

  1. Masa słusznych uwag z którymi w pełni się zgadzam. Jak zawsze rozsądna i przemyślana notka. :) Pozdrowionka, brachu!

    OdpowiedzUsuń
  2. Zgadzam sie, ze nazwiska licza sie dla producento, jak i dla fanow - tak bylo zreszta od samego poczatku gier komputerowych. W zamierzchlych czasach 8-bitowcow slawe potrafili zdobyc nawet ludzie robiacy "jedynie" grafike podczas wczytywania gry. Nie wiem zreszta, kiedy tworcami gier byli anonimowi nerdzi, bo na pewno nie mialo to miejsca w latach 90-tych, kiedy byl ostatni moment, kiedy to tworcy zdobywali realna slawe (vide wlasnie American McGee).
    Zarazem nie oznacza to, ze dla przecietnego gracza te nazwiska cos mowia obecnie. Predzej kojarza nazwy firm produkujacych kolejne gry i wiadomo, ze Blizzard, to pewna marka, podobnie jak i Bethesda (nie jest to nowym zjawiskiem, vide Team 17). Wszystko wynika troche ze zlego "opisania" przez ciebie sposobu kupowania gier. Pomine tutaj kwestie roznic pomiedzy panstwami (wyjscie do kina w Stanach na "blockbustera", to wydatek rzedu 30 kilku dolarow), ale przecietny gracz raczej nie wchodzi na portale o grach. Jezeli kupuje przez Steama, to orientuje sie po na nim wyswietlonej ocenie gry. Jezeli kupuje w empiku, to patrzy na okladki/czyta gazetke empikowa. Ewentualnie kieruje sie reklama w telewizji, czy plakatami. Zreszta przecietny gracz kupuje 1, czy 2 gry raz na 6 miesiecy. Ci, ktorzy kupuja 2 gry na kwartal, to juz zdecydowana mniejszosc.
    Dla tych ludzi, ktorzy stanowia wiekszosc obrotu przemyslu, nazwiska tworcow nie maja zadnego znaczenia. Takze i wielu bardziej zaangazowanych w zakupy nie zwraca na nie uwagi (czego doswiadczyl wspominany przez ciebie Drew Karpyshyn, ktory nawet smial sie, ze te same osoby zachwalaja jego ksiazki ze swietnymi zakonczeniami i ewidetnie nie zdajac sobie sprawy z tego, ze pisza o tej samej osobie, narzekaja na zakonczenia gier, nad ktorymi pracowal.
    Odbijasz takze pileczke, ale dosyc niecelnie. Michael Bay jest znana marka i dobrze kojarzona. Whedon na razie nakrecil jeden film, ktory odniosl sukces, ale jego rozpoznawalnosc jest znacznie wieksza, niz by sie moglo wydawac. Del Toro jest dosyc glosnym naziwskiem i co prawda pewnie trzebaby niektorym dodac jakis tytul filmu, ale bedzie kojarzony. J. J. Abrams jest wielka gwiazda i takze przez ludzi jest kojarzony. Natomiast tworcy gier to w najlepszym wypadku poziom Richarda Marquanda.

    OdpowiedzUsuń
  3. @ w latach 90-tych, kiedy byl ostatni moment, kiedy to tworcy zdobywali realna slawe (vide wlasnie American McGee).

    To był właśnie nie koniec, a początek tego trendu - zaczęto przechodzić od developer teamów do indywidualizowania twórców.

    @przecietny gracz raczej nie wchodzi na portale o grach.

    Well, przeciętny gracz, czyli jaki? I skąd w ogóle takie założenie, że nie wchodzi na portale?

    @Jezeli kupuje przez Steama, to orientuje sie po na nim wyswietlonej ocenie gry. Jezeli kupuje w empiku, to patrzy na okladki/czyta gazetke empikowa. Ewentualnie kieruje sie reklama w telewizji, czy plakatami. Zreszta przecietny gracz kupuje 1, czy 2 gry raz na 6 miesiecy. Ci, ktorzy kupuja 2 gry na kwartal, to juz zdecydowana mniejszosc.

    No i widzisz, znowu daje tu o sobie znać Twoje utknięcie w latach 90-tych. W dobie powszechnego dostępu do informacji wyguglanie sobie gry przed jej zakupem jest przecież czymś po prostu naturalnym. Szczególnie, jeśli ma się na nią wydać równowartość przyzwoitej kurtki.

    @Dla tych ludzi, ktorzy stanowia wiekszosc obrotu przemyslu, nazwiska tworcow nie maja zadnego znaczenia.

    Nie rozumiem, skąd takie założenie. Łatwo jest przemawiać za "milczącą większość". Postawiłeś tezę, którą można opisać słowami "Przeciętny gracz ma gdzieś nazwiska twórców", którą ja uważam za głupią i polegającą na myśleniu życzeniowym, bo mam z nią szereg istotnych problemów - kto to jest przeciętny gracz? Na pewno nie jest to człowiek, który kupuje dwie gry rocznie. To nie jest gracz, to człowiek, który czasem w coś sobie pogra. Zresztą, jeśli ktoś kupuje grę tylko z powodu oceny wyświetlanej przez Steam czy ładnej okładki na półce w Empiku (kolejny przejaw anachronizmu - kto dziś kupuje gry w Empiku?) to jest głupi. I szybko się tej głupoty wyzbędzie, bo prędzej czy później (raczej prędzej) nabędzie produkt totalnie dla siebie niegrywalny (na który wyda dużo pieniędzy). I następnym razem na pewno zrobi wstępny research przed zakupem. Chyba, że jest bardzo głupi, ale wtedy nic mu już nie pomoże. Szczerze wątpię, by tą całą rzeszę przeciętnych graczy, którą sobie wyimaginowałeś stanowili bezdenni idioci. A skoro już ów research przeprowadzi, to te nazwiska w końcu sobie przyswoi (bynajmniej nie poprzez osmozę).

    @Odbijasz takze pileczke, ale dosyc niecelnie. Michael Bay jest znana marka i dobrze kojarzona. Whedon na razie nakrecil jeden film, ktory odniosl sukces, ale jego rozpoznawalnosc jest znacznie wieksza, niz by sie moglo wydawac. Del Toro jest dosyc glosnym naziwskiem i co prawda pewnie trzebaby niektorym dodac jakis tytul filmu, ale bedzie kojarzony. J. J. Abrams jest wielka gwiazda i takze przez ludzi jest kojarzony. Natomiast tworcy gier to w najlepszym wypadku poziom Richarda Marquanda.

    Tyle, że to wynika ze specyfikacji growego medium - jak w przypadku książek, choćby najbardziej medialni pisarze nie trafią na Pudelka (już sobie wyobrażam "Neil Gaiman zostawił żonę i dzieci dla dwukrotnie młodszej od siebie piosenkarki!!!"), bo świadomość mas okupują tam już piosenkarze i aktorzy - przedstawiciele łatwiej przyswajalnych kanałów medialnych. Gry takim łatwiej przyswajalnym kanałem powoli się stają - ale musi nastąpić jeszcze wymiana pokoleniowa, by status quo było dla twórców gier jeszcze korzystniejsze. Choć i tak jest nieźle. Zresztą, kiedy będziesz wychodził z kina po jakimś odmóżdżającym seansie, zaczep kilka osób i zapytaj, czy wiedzą, kto był reżyserem produkcji, jaką własnie obejrzeli - odpowiedzi mogą dać Ci nieco do myślenia. Tymczasem twórcy gier przewijają się w mediach pozabranżowych, zdarza im się wystąpić w programach typu talk show, udzielić wywiadu do tabloidu - no dobra, u nas jeszcze nie, ale w USA czy Francji już tak i to wcale nie tak rzadko.

    Wybacz, ale się mylisz. Bronisz swojej tezy niemożliwymi do udowodnienia twierdzeniami, robisz wiele zwerbalizowanych i niezwerbalizowanych założeń, które nie mają wiele wspólnego z rzeczywistością.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. "Wybacz, ale się mylisz."

      Mnie się zdaje, że obaj macie swoje racje.

      "Bronisz swojej tezy niemożliwymi do udowodnienia twierdzeniami, "

      Podobnie jak Ty. Przecież obaj operujecie na poziomie "moim zdaniem" i zwracacie uwagę na fakty uwypuklające własną tezę (to nie zarzut, tylko stwierdzenie faktu).

      "Zresztą, kiedy będziesz wychodził z kina po jakimś odmóżdżającym seansie, zaczep kilka osób i zapytaj, czy wiedzą, kto był reżyserem produkcji, jaką własnie obejrzeli - odpowiedzi mogą dać Ci nieco do myślenia. "

      Ależ to samo można obrócić przeciwko Tobie. No chyba że już takie badanie przeprowadziłeś. Ale w takim przypadku po prostu podaj wyniki: liczby, fakty, zamiast rzucać enigmatycznym "dawaniem do myślenia".

      Mnie się tak generalnie zdaje, że gdyby poprosić "przeciętnego" (przyjmijmy, że chodzi o 66% wycinek populacji graczy/kinomanów sytuujących się po środku krzywej Gaussa pod względem świadomości dot. medium) gracza/kinomana o wymienienie kilku znanych mu nazwisk z branży (w tym drugim przypadku wyłączając aktorów), to znacznie więcej padałoby nazwisk z branży filmowej.

      Mówię to po sobie (a jakże!) - mam znacznie więcej wspólnego z grami, niż z filmami, a mimo to, gdybym przeprowadził powyższy eksperyment na sobie, to lista nazwisk po stronie "kina" byłaby znacznie dłuższa.

      Usuń
    2. @Mówię to po sobie (a jakże!) - mam znacznie więcej wspólnego z grami, niż z filmami, a mimo to, gdybym przeprowadził powyższy eksperyment na sobie, to lista nazwisk po stronie "kina" byłaby znacznie dłuższa.

      Ale też Ci się to wydaje. :P To mamy tak - coś wydaje się Hihntowi, coś wydaje się mnie, a Tobie się wydaje, że obaj mamy rację, ale jednak wydaje ci się, że Hihnt ma rację bardziej, niż ja. Wydaje mi się, że ta dyskusja ma coraz mniej sensu (choć i tak jest ciekawa).

      Usuń
    3. "Ale też Ci się to wydaje."

      Jestem tego jak najbardziej świadomy - stąd przypisek "a jakże!" i wyraźne podkreślanie, że piszę o moim osobistym doświadczeniu, nie zaś o prawdzie mierzalnej i obiektywnej.

      Chodziło mi o pokazanie, że niepotrzebnie podpierasz swoje sądy sugerując oponentowi zrobienie badania, które potwierdzi Twoją tezę.

      Jak pisałem, jeśli rzeczywiście sam zrobiłeś podobny eksperyment (choćby na ledwie dwóch, trzech przypadkowych osobach), to zdaj relację. Bo taka goła sugestia wygląda trochę jak: nie sprawdzałem, ale na pewno mam rację i weź sam sobie sprawdź, to zobaczysz. ;)

      A tak w ogóle, to super blog. Tak trzymać!

      Usuń
    4. "To był właśnie nie koniec, a początek tego trendu - zaczęto przechodzić od developer teamów do indywidualizowania twórców."

      "Well, przeciętny gracz, czyli jaki? I skąd w ogóle takie założenie, że nie wchodzi na portale?"

      Przecietny gracz - ten, ktory stanowi te 75% rynku. O tym, ze oni nie wchodza na portale i nie czytaja o grach, to mozna sprawdzic choby przy regularnych narzekaniach na kruchosc tego dzialu mediow.

      "No i widzisz, znowu daje tu o sobie znać Twoje utknięcie w latach 90-tych. W dobie powszechnego dostępu do informacji wyguglanie sobie gry przed jej zakupem jest przecież czymś po prostu naturalnym. Szczególnie, jeśli ma się na nią wydać równowartość przyzwoitej kurtki."

      Po pierwsze, na tym przyslowiowym Zachodzie, ktory dalej stanowi wiekszosc rynku, to gra nie kosztuje tyle ile przyzwoita kurtka, tylko znacznie mniej. W sytuacji, gdy nie trzeba sie az tak mocno przejmowac pieniedzmi, to nie trzeba tez specjalnie wyszukiwac informacji o grze.

      "Na pewno nie jest to człowiek, który kupuje dwie gry rocznie. To nie jest gracz, to człowiek, który czasem w coś sobie pogra. Zresztą, jeśli ktoś kupuje grę tylko z powodu oceny wyświetlanej przez Steam czy ładnej okładki na półce w Empiku (kolejny przejaw anachronizmu - kto dziś kupuje gry w Empiku?) to jest głupi. I szybko się tej głupoty wyzbędzie, bo prędzej czy później (raczej prędzej) nabędzie produkt totalnie dla siebie niegrywalny (na który wyda dużo pieniędzy)."

      To sa gracze, czy tez jezeli wolisz klienci, ktorzy sa najwieksza czescia rynku. To pod nich tworzy sie gry i stad sa one zdecydowanie krotsze niz w tych szeroko rozumianych latach 90-tych. Graczy, ktorzy beda w stanie spedzic 180 godzin nad jedna gra jest relatywnie malo.
      Kupowanie gier w Empiku nie jest jeszcze rzadkoscia. Oczywistym jest, ze za pare lat on wymrze, ale poki co dalej jest to jedna z glownych drog zakupywania gier.
      Ponownie takze przypominam, ze gry w rynku glownym nie sa wcale drogie. Zreszta takze w Polsce to juz nie sa tak duze pieniadze jak w latach 90tych.

      "Tyle, że to wynika ze specyfikacji growego medium - jak w przypadku książek, choćby najbardziej medialni pisarze nie trafią na Pudelka (już sobie wyobrażam "Neil Gaiman zostawił żonę i dzieci dla dwukrotnie młodszej od siebie piosenkarki!!!"), bo świadomość mas okupują tam już piosenkarze i aktorzy - przedstawiciele łatwiej przyswajalnych kanałów medialnych."

      Nie latwiej przyswajalnych, a bardziej spersonalizowanych. Zreszta pisarze takze trafiaja do mediow plotkarskich. Gaiman moze u nas jeszcze nie (w swiatku Anglo-saskim juz tak), ale Rowling sadzac z szybkiego google'a zdobyla sobie miejsce na pudelku.

      "I tak najwięcej ludzi gra w Tetrisa na komórce, ale czy można ich nazwać "przeciętnymi graczami"?"

      Z punktu widzenia rynku, jak najbardziej, choc dla porzadku zalicza sie ich do grupy "komorkowej", ktora rzadzi sie troche innymi prawami niz gracze komputerowi.

      Usuń
    5. @Przecietny gracz - ten, ktory stanowi te 75% rynku. O tym, ze oni nie wchodza na portale i nie czytaja o grach, to mozna sprawdzic choby przy regularnych narzekaniach na kruchosc tego dzialu mediow.

      skąd wyciągnąłeś te 75%. Regularne narzekania natomiast są bardzo słabą metodą "pomiaru".

      Poza tym, chyba za mocno odchodzimy tu od meritum dyskusji. Idzie głównie o nazwiska i fakt, że są w świecie gier istotne dla niego i powszechnie rozpoznawalne osobistości, tak jak i w każdym medium. A ty temu zaprzeczasz. O tym jest ta notka.

      Usuń
    6. Z 75% (i okolicami tej liczby) spotykalem sie ilekroc czytalem rozne analizy dotyczace upadkow pism, czy tez portali poswieconych grom. Musialbym pogrzebac w otchlaniach Internetu po linki/dowody, ale generalnie tak byl szacowany rynek.

      Usuń
    7. Rozumiem, że żadnych linków, odnośników itp. popierających Twoją tezę o 75% nie jesteś w stanie podać, a opierasz się tylko na mglistym przeświadczeniu, że tak jest, bo gdzieś tak czytałeś?

      Usuń
    8. http://www.theesa.com/facts/gameplayer.asp
      i moze nienajlepsze zrodlo, ale zawsze:
      http://www.factbrowser.com/source/interactive_software_federation_of_europe/
      tutaj zwaracam uwage na: "14% of European gamers are buying more than 3 games per year. This group accounts for 56% of all game purchases".

      Usuń
  4. Że tak pozwolę sobie wtrącić moje trzy grosze.
    Po pierwsze zgadzam się z twierdzeniem, że gracze bardziej kojarzą nazwę studia niż konkretne nazwiska. Czy jest spowodowane takim,a nie innym marketingiem, czy tym, że nad grami pracuje cały sztab ludzi i ciężko wymienić prawdziwego "ojca" danej produkcji nie będę dociekać, ale nie zmienia to faktu, że to studia "odpowiadają" za gry. Wystarczy spojrzeć na nagłówki newsów w portalach branżowych. Znacznie częściej widać tam coś w stylu "nowy tytuł od Blizzarda", "EA tworzy nowy hit?" niż "X robi kolejną kosmiczną strzelankę".
    Po drugie nie istnieje coś takiego jak statystyczny/przeciętny gracz tak jak nie istnieje przeciętny człowiek jako taki. Jeśli jednak podzielimy graczy na pewne grupy: hardcorowcy/pół-hardkorowcy/casuale i tak dalej i wyciągniemy z tego medianę to dojdziemy do wniosku, że najwięcej jest graczy grających w kilka pierdółek na Wii, albo pląsających przed Kinectem. Czy nam się to podoba czy nie, tak obecnie wygląda rynek. I to są ludzie, którzy swoją wiedzę o grach czerpią z telewizji, nie interesuje ich branża i w ogóle mają w nosie kto wyprodukował daną grę, byleby tylko dało radę zagrać w nią na PSMove.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. No właśnie cała ta dyskusja ma mało sensu, bo "gracz" jest słowem tak pojemnym, że mieści w sobie zarówno nastoletniego fana Call of Duty, hardkorowca grającego w Dark Souls na hardzie i hipstera z wężem na komórce. I tak najwięcej ludzi gra w Tetrisa na komórce, ale czy można ich nazwać "przeciętnymi graczami"?

      @Po pierwsze zgadzam się z twierdzeniem, że gracze bardziej kojarzą nazwę studia niż konkretne nazwiska.

      To akurat prawda, ale od pewnego czasu można zaobserwować zmianę tego trendu - coraz częściej twórcy zaczynają własnym nazwiskiem promować pewne produkty. Większość gier/serii/teamów deweloperskich ma swoje "twarze", z którymi jest kojarzona (najjaskrawszy przypadek do podaj Gabe Newell), którzy wypowiadają się na targach, są przedstawicielami swoich produkcji w mediach. Ten proces indywidualizacji jest podyktowany wieloma czynnikami (także marketingowymi - klienci lubią myśleć, że obcują z rezultatem pracy prawdziwych ludzi, a nie bezdusznej machiny, a marketingowcy o tym wiedzą i stąd pojawiają się, jak ich nazywam, ludzkie awatary danych firm czy gier). Poza tym, mamy też skrajnych indywidualistów jak McGee czy McMillen, którzy są po prostu barwnymi osobowościami.

      Usuń
    2. "bo "gracz" jest słowem tak pojemnym, "

      Myślę, że w kontekście tej dyskusji, nazwijmy go, "kinoman" jest słowem nie mniej pojemnym.

      Usuń
  5. Pozwoliłem sobie skrobnąć kilka słów na ten temat, a zarazem wykorzystać okazję i wreszcie uruchomić swojego bloga :]
    http://salantor.blogspot.com/2013/02/drabina-sukcesu.html

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Dodałem Twojego bloga do działu "Linki". Tylko pisz dalej regularnie takie fajne notki, bo inaczej wywalę bez cienia wyrzutów sumienia.

      Usuń
    2. Pisz dalej fajnie, albo wywalę bez wyrzutów sumienia? Dla mnie to się trochę gryzie :P Ale nie martw się. Mam już szkice kilku kolejnych tekstów, pomysłów też prędko nie zabraknie. Będziesz miał co czytać :]

      Usuń
    3. W sensie - wkleiłem linka do Twojego bloga u mnie na blogasku (guziczek "LINKI"), ale jeśli po tej notce nastąpi, dajmy na to, pół roku przerywy w nadawaniu, to go (linka) stamtąd usunę. Ale daję kredyt zaufania, bo Twoja notka bardzo przytomna i bardzo podobająca się.

      Usuń
  6. To pierwsze zauważyłem. Nietrudno na nie trafić :] To drugie - nie sądzę. Znaczy skoro stoi, to będzie prowadzony regularnie. Są projekty, przy których mogę robić dłuższe przerwy, ale wszyscy twierdzą, że blog do takich nie należy. Wziąłem sobie ich rady do serca.

    OdpowiedzUsuń
  7. U Salantora nie moge, wiec tutaj zaznacze, tworca, jako element promocji gry jest znacznie wczesniejszy niz Pirates (o ktorym zreszta przy innej okazji u siebie pisalem), bowiem juz Ultima II i kolejne byly reklamowe "Lordem Britishem".

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Zdziwko, bo nie blokowałem komentarzy ani nic. Nawet anonimy mogą się wpisywać, więc podwójne zdziwko. Co dokładnie nie działa?
      Co zaś tyczy się Lorda Britisha, to jego przypadek jest specyficzny. Wszak gość nazywa się Richard Gariott. Używając pseudonimu niby wiadomo, o kogo chodzi, ale to jednak nie to samo.

      Usuń
    2. Markus Persson alias Notch - podobny przypadek.

      Usuń
  8. Nie mam (tudziez mi nie wyswietla) opcji komentowania postow.
    Lord British, to tak jak David Bowie - przezwiska, ktore sa scisle utozsamiane z osoba.

    OdpowiedzUsuń

Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...