![]() |
fragment grafiki autorstwa Teda McClunga, całość tutaj. |
Czujcie się ostrzeżeni – dziś będę załatwiał sprawy prywatne (choć blogosferowe). Początkowo niniejsza notka miała być komentarzem pod pewnym blogowym wpisem, ale w toku walenia w klawiaturę uświadomiłem sobie, iż temat się rozrasta do rozmiarów notki i to świetna okazja do upieczenia dwóch pieczeni na jednym ogniu – mogę napisać rozwlekła polemikę i jednocześnie podbić sobie notkowe statystki na własnym blogu. Poza tym, temat jest na tyle ciekawy, że warto poświęcić mu oddzielny wpis.
Wszystko zaczęło się od tego, że Hihnt na swoim blogu Historie Przyszłości zamieścił recenzję zapomnianego artefaktu growego pod tytułem Phantasmagoria. Recenzja, jak to zwykle u Hihnta – ciekawa, kompetentna, inteligentnie napisana i bardzo interesująca. W ogóle, wszystkie te przymioty sprawiają, że Historie Przyszłości to jeden z moich ulubionych blogów, na który zaglądam regularnie. Chciałbym to zaznaczyć od razu, żeby nie zostać posądzonym o hejterstwo czy sączenie jadu. W każdym razie – we wstępie rzeczonej recenzji Hihnt postawił tezę, która wzbudziła mój głęboki sprzeciw. Najlepiej będzie, jeżeli zacytuję kontrowersyjny fragment w całości:
Przez pewien czas wydawało się, że poszczególni twórcy gier komputerowych będą mieli status porównywalny ze sławnymi reżyserami. Nazwiska takie jak Sid Meier miałyby taką samą rangę jak Steven Spielberg, a premiery gier przypominałby czerwony dywan, natomiast John Romero mógłby się chwalić swoim Ferrari i podrywać modelki na Dooma. Szybko okazało się to błędnym przypuszczeniem. Tylko nieliczni twórcy stali się na tyle sławni, że ich imiona stały się marką.
Sprzeciw mój był tyle głęboki, że dość kategorycznie dałem temu wyraz w komentarzach. Wywiązała się mała dyskusja, której pokłosiem jest właśnie ta notka. Hihnt twierdzi, że zjawisko zdobywania powszechnej popularności i rozpoznawalności przez twórców gier komputerowych jest jednostkowe i nieliczne tego typu przypadki to raczej wyjątki potwierdzające regułę. I z tą tezą mam właśnie olbrzymi problem, bo w moim mniemaniu zahacza ona wręcz o zakłamywanie rzeczywistości, a przynajmniej - mocne jej naginanie pod powyższą tezę.
Przede wszystkim – nazwiska w branży gier się liczą. Liczą się dla producentów, liczą się dla fanów. Czasy, w których ludzie dłubiący przy grach video byli anonimowymi nerdami skulonymi przy klawiaturach skończyły się wraz z latami dziewięćdziesiątymi (w których to, mam wrażenie, Hihnt mentalnie utknął). Na mainstreamowych portalach o grach co chwila pojawiają się informacje, że Ray Muzyka to, Kev Levine tamto, a Cliff Bleszinski jeszcze coś innego. Twórcy stali się rozpoznawalnymi „twarzami” gier, czy to przez cyniczne zagrywki producentów (żenujący przypadek Jade Redmond reklamującej pierwszego Assassin’s Creeda swoim biustem) czy to przez kontrowersyjne wypowiedzi (Edmund McMillen, Phil Fish) czy to przez legendę, jaką w mniej lub bardziej zasłużonym stopniu przez lata obrosły niektóre nazwiska (Tim Schafer, Will Wright, Peter Molyneux, Sid Meier, American McGee). Fakt jest faktem – graczy interesuje, że Viktor Antonov pracował przy Dishonored bo kojarzą jego nazwisko z kawałem dobrej roboty, jaką odstawił przy kreowaniu świata przedstawionego w Half Life 2. Graczy interesuje, że Tomek Gop nie będzie już pracował przy Wiedźminie 3 albo, że Markus „Notch” Persson robi nową grę, tym razem dla odmiany w kosmosie i jeszcze paskudniejszą wizualnie, niż Minecraft. Środowisko graczy doskonale zna wszystkie te nazwiska i równie dobrze wie, czego się można po nich spodziewać.
No właśnie – środowisko graczy. Hihnt w dyskusji pod swoją notką zarzuca mi, że wszystko to odnosi się zaledwie do skromnego wycinka graczy, zaś cała rzesza anonimowych miłośników gier komputerowych i konsolowych tkwi w słodkiej niewiedzy i nic ich nie obchodzi, kto to jest Jesper Kyd czy Drew Karpyshyn. Przeciętny gracz ma to wszystko głęboko gdzieś, po prostu grę kupuje i w nią gra, zaś to, kto konkretnie jest odpowiedzialny za jej proces twórczy i ogólny charakter radośnie zwisa mu i powiewa.
Pytanie zatem – kto to jest „przeciętny gracz” i czy taki zwierz w ogóle istnieje? Przyjmijmy, że ów mityczny przeciętny gracz to taki, który ma kilka swoich ulubionych serii, kupuje może jedną czy dwie gry na kwartał (czasem więcej, jeśli są jakieś ciekawe promocje na Steamie) i od czasu do czasu zajrzy na Polygamię czy Gry-Online, żeby zobaczyć, czy pojawiło się coś wartego uwagi. Oczywiście taki przeciętny gracz musi być mniej lub bardziej zorientowany w tym, co się dzieje na rynku. To nie jest tak, jak w przypadku innych mediów – na kinowy bilet wydasz dwadzieścia złotych, na książkę trzydzieści, więc jeśli okaże się ona jakąś kichą to straciłeś relatywnie niewiele pieniędzy. W przypadku gry video mówimy tu już o kwotach trzycyfrowych, co sprawia, że nawet ci najprzeciętniejsi gracze-ignoranci przemyślą sobie wszystko osiem razy, zanim wydadzą sto trzydzieści czy sto pięćdziesiąt złotych na grę. Ściągną demo, obejrzą trailery, poczytają kilka recenzji i zapowiedzi, może nawet pobiorą piracką wersję, żeby trochę pograć i przekonać się, czy Cesarz mimo wszystko nie jest nagi. W czasie takiego researchu muszą się siłą rzeczy zetknąć z branżowymi newsami, z nazwiskami, które powiązane są z tytułami, które ich interesują.
Mógłbym zresztą odbić piłeczkę – ilu „przeciętnych widzów” wie, kto nakręcił Transformers, Avengers, Iron Mana czy Battleship? Ilu „przeciętnych widzów” w ogóle to obchodzi, dopóki przyjemnie im się przy tych filmach opróżnia kubełki z popcornem? Nam się to wydaje naturalne, że znamy takie nazwiska jak Abrams, Bay, Whedon czy Del Toro, bo my jesteśmy ludźmi świadomymi popkulturowo – ale przerażająca większość ludzi zaglądających do kin chce się po prostu odmóżdżyć, bez zainteresowania się, kto konkretnie nakręcił dany blockbuster. No, kojarzą Spielberga, Camerona czy Tarantino, ale to jednostkowe przypadki. Większość hollywoodzkich mistrzów kamery to dla general public taka sama szara masa, jak twórcy gier. Fakt, że ci pierwsi częściej są wymieniani z nazwiska w mediach defaultowych wynika jedynie z tego, iż film jest medium znacznie od gier starszym i o mocniej ugruntowanej pozycji na niwie kultury popularnej. Ale to się bardzo szybko zmienia.
Na zakończenie, chciałbym Ci, drogi Hihncie, ze szczerego serca poradzić, byś od czasu do czasu wyjrzał ze swojej najntinsowej niszy (która notabene jest bardzo fajna, bo to kopalnia nieznanych, innowacyjnych gier, które przepadły w pamięci graczy, a które z wielu względów powinny znajdować się na piedestałach) i przekonał się, iż – jak to mówią Rewolwerowcy – świat poszedł do przodu.