niedziela, 4 listopada 2012

Posłuchaj od deski do deski

fragment grafiki autorstwa Skottiego Younga, całość tutaj.

Słuchanie muzyki podczas czytania książek to zjawisko tyleż ciekawe, co kontrowersyjne. Ja sam jestem namiętnym słuchaczem doksiążkowym i nie wątpię, że wiele osób zaglądających na mojego bloga podziela tę zdrożną, acz arcyinteresującą metodę pogłębiania doznań związanych z dobrą czy nawet średnią lekturą.

Kontrowersje biorą się oczywiście z tego, że książka to medium wybitnie nieme. Film, teatr, opera, gra komputerowa – w tych mediach muzyka pełni mniej lub bardziej integralną rolę w kreowaniu doznań, jakich doświadcza odbiorca. W literaturze – tradycyjnej, ale i graficznej (komiksy) – tak bezpośrednich bodźców słuchowych doświadczać po prostu się nie da. Oczywiście – w niektórych powieściach są bogate opisy muzyki, jaką słyszą lub wykonują bohaterowie, niektórzy pisarze posuwają się też do umieszczania nut w swoich utworach tak, by ciekawy czytelnik mógł zagrać sobie daną melodię, na przykład na cymbałkach. Tyle, że to, moim przynajmniej zdaniem, pomysły nietrafione. Pisanie o muzyce jest jak tańczenie o architekturze, jak to kiedyś powiedział ktoś mądry. Ciekawym zabiegiem byłoby dołączanie do książek dedykowanych im soundtracków, ale poza jednym przypadkiem (jakaś praca Le Guin, tytułu nie pomnę) nie słyszałem o tego typu eksperymentach. Dlatego też miłośnicy słuchania muzyki podczas lektury muszą ratować się własną pomysłowością.

Generalnie wygląda to tak, że kiedy mam już chwilę wygospodarowaną na słodkie sam na sam z książką, do której zalecałem się od pewnego czasu, z reguły postanawiam umilić sobie ten niewątpliwie romantyczny moment adekwatną ścieżką dźwiękową – czy to sączącą się z głośników komputera, czy to ze słuchawek leciwego, ale wiernego mimo lat odtwarzacza mp3. Oczywiście dobór repertuaru różni się w zależności od pozycji, jaką właśnie obdarzam swoją atencją, choć generalnie kieruję się zasadą, że dobór powinien być intuicyjny i odnosić się raczej do utworów lub kompilacji czysto akustycznych, bo nie lubię, gdy głos wokalisty wkręca mi się w linię narracyjną, szczególnie, gdy czytam coś trudniejszego, choć i od tej zasady są oczywiście wyjątki. Gdy czytam Diunę lub którąś z jej zdecydowanie zbyt licznych kontynuacji na moim odtwarzaczu uwija się ścieżka dźwiękowa do gry Journey batuty Austina Wintory, a to z tego powodu, że soundtrack metafizycznej gry komputerowej rozgrywającej się na pustyni świetnie koresponduje z fabułą metafizycznej powieści, której akcja rozgrywa się na pustynnej planecie. Ta sama zasada odnosi się do soundtracku Assassin’s Creed II i Imienia Róży Eco oraz ścieżki muzycznej Jessiki Curry do gry Dear Esther, która pogłębia mi lekturę joyce’owskiego Ulissesa. Z innych ciekawszych propozycji mam ost Michaela McCanna do gry Deus Ex: Human Revolution, który robi za podkładkę muzyczną do odświeżanej sobie właśnie bibliografii Dicka, dyskografia poczciwego Star One do przygód nie mniej poczciwego harrisonowskiego Stalowego Szczura czy przecudnie kosmopolityczno-kosmiczno-filozoficzne rozbudowane kompozycje Guilt Machine, które przygrywają mi przy kolejnej, sto czterdziestej ósmej lekturze Gry Endera. 

Nie wszystkie wybory są jednak tak oczywiste i bazujące na pierwszych skojarzeniach. Długo szukałem satysfakcjonującego tła muzycznego do czytanych właśnie Opętanych Palahniuka, w końcu doszedłem do wniosku, że tutaj pasuje chyba tylko stare dobre The Dresden Dolls  dark fantasy Karla E. Wagnera ma skłonność wzbudzania we mnie chęci do odpalenia jakiegoś dynamicznego elektronicznego kawałka, dukajowski Lód utkwił mi muzycznie gdzieś pomiędzy Jeffem Bealem (soundtrack Carnivale), a Chrisem Huelsbeckiem (Symphonic Shades).

Oczywiście w pewnym momencie musi się pojawić pytanie o prawo do ingerencji w zaplanowany przez twórcę (w tym przypadku – pisarza) odbiór jego dzieła. Czy ja, jako czytelnik, mam prawo w nieprzewidziany przez artystę sposób zniekształcać sobie muzyką aparat poznawczy podczas lektury jego dzieła? Szczególnie, że to naprawdę w istotny sposób modyfikuje ogólne wrażenia i nawet najbiedniejsze powieścidła z uniwersum Gwiezdnych Wojen są jakoś tak przyjemniejsze w odbiorze, gdy w czasie lektury za uchem gra mi znakomita ścieżka dźwiękowa Williamsa z wiadomego filmu. Ciekawi mnie Wasze zdanie na ten temat – no i, ma się rozumieć, własne partyzanckie soundtracki do czytanych książek, jeśli, podobnie jak ja, uprawiacie słuchanie doksiążkowe. Swoją drogą, przydałaby się jakaś zgrabniejsza nazwa tego zjawiska – proponuję, z angielska, soundbooking.

PS: Niniejsza notka powstawała przy grającej w tle płycie Into the trees smyczka nieocenionej Zoe Keating.

22 komentarze :

  1. @musi się pojawić pytanie o prawo do ingerencji w zaplanowany przez twórcę (w tym przypadku – pisarza) odbiór jego dzieła.

    Oczywiście, że masz prawo. Myślę sobie, że prawo czytelnika do maksymalizacji przyjemności z lektury jest ważniejsze do prawa autora do autorytarnego stanowienia granic swojego dzieła. Bo przecież tak naprawdę wcale nie liczy się poznania dokładnie TEGO CO AUTOR miał na myśli, ale po prostu posiadanie frajdy z czytania. Tak przynajmniej ja to widzę.

    Ja już dawno się tak nie bawię w słuchanie-czytanie, ale pamiętam okres, w którym to był stały punkt programu. Ja głównie opierałem swoje lektury na muzyce filmowej przez co mam takie literackie skojarzenia.

    Tolkien -> muzyka z 1. filmu LoTR i któraś z płyt Lorreny Mckennitt. Wiem mało oryginalnie, ale rewelacyjnie się sprawdzało.

    Tatuś muminka i morze plus Dolina muminków w listopadzie -> muzyka do Placu Waszyngtona Holland. Ależ mi się ta muza zrosła z tymi ksiązkami i ich depresyjno-nostalgiczny klimatem. Właściwie teraz wystarczy, że sobie jej posłucham i już mi wracają sceny i obrazy ze Muminków. :-) [Bo ja ubóstwiam Muminki)

    Opętani Mastertona -> muzyka z gry AvP. tutaj trudno właściwie o jakiś komentarz. Standardowo.

    No i na koniec nieco inaczej, bo wraz z czytaniem trylogii Pullmana nałogowo słuchałem płyty Tomka Makowieckieko Ostatnie wspólne zdjęcie. I to w takich ilościach, że teraz tamte melodie od razu kojarzą mi się z klimatem książek Pullmana na podobnej zasadzie co Muminki i Plan Waszyngtona.

    OdpowiedzUsuń
  2. @Cedro

    "Myślę sobie, że prawo czytelnika do maksymalizacji przyjemności z lektury jest ważniejsze do prawa autora do autorytarnego stanowienia granic swojego dzieła. Bo przecież tak naprawdę wcale nie liczy się poznania dokładnie TEGO CO AUTOR miał na myśli, ale po prostu posiadanie frajdy z czytania. Tak przynajmniej ja to widzę."

    No widzisz, ja patrzę na to nieco inaczej. Tekst kultury (w tym przypadku - książka) to pewna inscenizacja pieczołowicie zaplanowana przez twórcę, obliczona na zamierzony efekt, który mogę swoim działaniem rozregulować, przez co doznania płynące z lektury nie będą tożsame z tym, co zaplanował autor.

    OdpowiedzUsuń
  3. rozumiem, ale w takim razie mam pytanie. Jakie skutki i jakie różnice według ciebie może przynieść takie rozregulowanie? W sensie czy to może być aż tak silne rozregulowanie, które w sposób naprawdę znaczący zmieni główny sens książki? Bo przyznam, że chyba jednak nie wydaje mi się. I druga sprawa, czy w ogóle w trakcie lektury jest możliwe doznanie zbliżone do tego, co zaplanował autor? Wiem, że to bardziej taka filozofia odbioru dzieła literackiego i dzielenie włosa na czworo. Uważam po prostu, że zawsze istotniejszy wpływ na odbiór książki ma osoba czytającego, niż osoba autora. Chodzi mi o to, że zamierzenie i talent autora ma pewnie mniejszy wpływ na to, co wyniesiemy z lektury, niż nasza historia, poglądy, potrzeby, kompleksy, wiedza i wychowanie, kapitał społeczny itd.

    Przy czym to co napisałem wyżej pewnie trzeba by napisać od nowa, zaczynając od podziału na literaturę gatunkową i niegatunkową, bo w przypadku tej drugiej chyba jednak te rozregulowania interpretacyjne mogą mieć większy wpływ na odbiór niż w przypadku lit. stricte gatunkowej. Przy czym też ciężko by mi było znaleźć konkretny przykład. No i dalej idąc tym tropem idąc, to przy lit. gatunkowej chyba ciężko na tyle silnie naruszyć strukturę tekstu, aby miało to istotny wpływ na wymowę dzieła. Trzeba naprawdę MOCNO chcieć, żeby zwykły horror przeczytać jako dramat psychologiczny, albo dramat obyczajowy jako komedię, jeżeli wyraźnie autor nie chciał, aby tak było. Specjalnie podaję zbliżone gatunku, żeby to nie wyglądało zbyt absurdalnie.

    Ale, ale... tak w ogóle to ja jestem zupełnym anarchistą w świecie literackiej interpretacji i uważam, że kreatywny czytelnik może na temat dzieła powiedzieć o wiele więcej ciekawych rzeczy, niż kreatywny autor. W sensie ja czytam po to książki, żeby jak najwięcej wynieść z nich DLA SIEBIE, a nie po to, żeby poznać punkt widzenia autora. Więc problem zanieczyszczania cudzej wizji własnymi strategiami interpretacyjnymi (no bo dodawanie muzyki do czytania, to też chyba jakaś zmiana strategii), jest mi kompletnie obcy.

    OdpowiedzUsuń
  4. @jest mi kompletnie obcy.

    obcy w sensie, że nie przyszłoby mi do głowy myśleć, że to może być źle.

    OdpowiedzUsuń
  5. misiael:
    "No widzisz, ja patrzę na to nieco inaczej. Tekst kultury (w tym przypadku - książka) to pewna inscenizacja pieczołowicie zaplanowana przez twórcę, obliczona na zamierzony efekt, który mogę swoim działaniem rozregulować, przez co doznania płynące z lektury nie będą tożsame z tym, co zaplanował autor."

    One po prostu nie mogą być tożsame. Bierzesz Dickensa, odcinkową powieść dla średniozamożnych brytyjskich mieszczuchów z połowy XIX wieku, a czytasz z perspektywy przeironizowanej do imentu popkultury lat nastych wieku XXI. To "rozregulowanie" większe niż jakikolwiek soundtrack. Jeszcze gorzej z dramatem, bo autor oddaje swoje dzieło reżyserowi i aktorom. Postulujesz niemożliwe.

    OdpowiedzUsuń
  6. Akurat słucham Dickensa w wersji audio (i jest cudownie, ale ja uwielbiam i Dickensa i jak mi kto książki czyta), i prawdę mówiąc momentami czuję się tak, jak gdyby ta książka przerabiała mnie na średniozamożnego brytyjskiego mieszczucha. To trochę zależy od siły narracji i samego autora, na ile wymusza bardziej lub mniej określone konteksty. Poza tym, oczywiście nikt nikomu nic nie zabroni i można a nawet trzeba sobie maksymalizować do woli to, co się z książek wyciąga, ale intuicyjnie zwykle po prostu się wyczuwa, co jest jeszcze w ramach "standardowych" interpretacji, a co już jest ingerencją w coś, co pewnie było zamierzeniem autora. Wtedy nieuchronnie dostaniemy co innego i nie bardzo wypada twierdzić, że jakaś powieść ma mało wyrazisty nastrój albo jest śmieszna chociaż miała być poważna, jeśli czytaliśmy ją wyłącznie przy głośno, acz kiepsko dobranej muzyce i w oparach ziela... To w ogóle wszystko zależy jeszcze od tego, na ile się zwyczajnie lubi danego autora dla niego samego, czasem po prostu tylko jakieś okruchy nam się naprawdę podobają, a reszta aż się prosi, żeby ją jakoś podkręcić albo zasłonić. Lubię, kiedy to robię sama, kiedy robi mi to ktoś inny (autor adaptacji), nie lubię tego do tego stopnia, że wolę na przykład czytać dramaty a na spektakle chodzę z nastawieniem, że nie będą miały nic wspólnego z tekstem i dopiero wtedy jestem z kolei w stanie docenić sam spektakl ;) Dla mnie niestety przyjemność ze słuchania muzyki przy lekturze odpada - muzyka, którą naprawdę lubię, zupełnie mnie rozprasza i właściwie nie mogę przy niej czytać ani pisać. Albo natychmiast uruchamia moją własną wyobraźnię albo angażuje własną treścią. Trochę zazdroszczę ;) Inspirująca notka!

    OdpowiedzUsuń
  7. @Cedro

    "W sensie czy to może być aż tak silne rozregulowanie, które w sposób naprawdę znaczący zmieni główny sens książki?"

    Wiem, że jakbym czytał Lovecrafta ze słuchawkami na uszach, z których płynie, dajmy na to, dyskografia Boba Marleya to odbiór byłby mocno zakłócony i wątpię, bym był w stanie wejść w odpowiedni nastrój.

    "Uważam po prostu, że zawsze istotniejszy wpływ na odbiór książki ma osoba czytającego, niż osoba autora. Chodzi mi o to, że zamierzenie i talent autora ma pewnie mniejszy wpływ na to, co wyniesiemy z lektury, niż nasza historia, poglądy, potrzeby, kompleksy, wiedza i wychowanie, kapitał społeczny itd."

    No widzisz, ja mam diametralnie inne podejście, ale Twoje też szanuję (wiem, że to frazes, bo kiedy mówimy "szanuję Twoje poglądy, ale się z nimi nie zgadzam" na ogół znaczy "Nie szanuję Twoich poglądów, ale się do tego nie przyznam, żeby mnie nie wzięto za buca", ale w tym przypadku naprawdę jest tak, że się nie zgadzam, ale rozumiem i szanuję taką postawę). Dla mnie tekst kultury to projekcja intelektu, indywidualności i kreatywności autora. On mówi, ja słucham, starając się przy tym choć na chwilę, choć w pewnym stopniu obrać jego punkt widzenia, poglądy, żeby zrozumieć, co chciał mi powiedzieć.

    @ziuta
    "Bierzesz Dickensa, odcinkową powieść dla średniozamożnych brytyjskich mieszczuchów z połowy XIX wieku, a czytasz z perspektywy przeironizowanej do imentu popkultury lat nastych wieku XXI."

    Celna uwaga, ale jeśli biorę np. nową Masłowską to jednak coś takiego nie występuje. I co wtedy?

    @ShK
    "Trochę zazdroszczę ;) Inspirująca notka!"

    Dziękuję. Ja z kolei bym sobie życzył więcej tego typu dyskusji na moim blogu, ale piłeczka jest raczej po mojej stronie - muszę pisać lepsze notki. ;)

    OdpowiedzUsuń
  8. Osobiście mnie ugodziłeś tą Masłowską :P Bo jak ją cenię jako osobę, za samodzielność myślenia i że nie dała się zjeść, jak 99% młodych autorów, tak odbijam się od jej prozy. Może nie umiem się nastroić na jej częstotliwość nadawania, mimo że nie przeszkadzam sobie ani źle dobraną ścieżką dźwiękową, ani niczym innym.

    Ja to widzę tak:
    autor->dzieło->odbiorca
    Chciałbyś, tak myślę, żeby czytanie książki albo oglądanie filmu było przekształceniem dającym na końcu dokładnie, to co chciał twórca. Takie odbiorca(dzieło)=autor. Tymczasem najczęściej odbiorca(dzieło)=interpretacja. Przy czym interpretacje mogą być mądre, głupie, tożsame z intencją autora bądź kompletnie różne. Dla mnie to zaleta, bo chociaż autor może upchnąć w książce skończoną ilość myśli, czytelnicy mogą ich wydobyć wielokrotnie więcej, może nawet nieskończoność.

    Najlepiej to chyba ujął Tomasz Gabiś:
    "(...) czyta sobie Evolę czytanego przez Derridę i Derridę czytanego przez Evolę, Foucalta przez Szasza i Szasza przez Foucaulta, Gehlena przez Baumana i Baumana przez Gehlena, Rorty’ego przez Schmitta i Schmitta przez Rorty’ego, Dugina przez Dunin i Dunin przez Dugina, Baudrillarda przez Konecznego i Konecznego przez Baudrillarda, Chestertona przez Vattimo i Vattimo przez Chestertona, ojca Bocheńskiego przez Ciorana i Ciorana przez ojca Bocheńskiego, Gombrowicza przez Sienkiewicza i Sienkiewicza przez Gombrowicza, Stasiuka przez Myśliwskiego i Myśliwskiego przez Stasiuka. I tak sobie żegluje po głębokich, zmąconych i wzburzonych wodach narracji, idei, koncepcji, estetyk i retoryk, pozwala im nawzajem się oświetlać i odsłaniać braki oraz złudzenia, przygląda się z uwagą i zadowoleniem, jak rzucają na siebie podejrzenia, jak się nawzajem demaskują, skaczą sobie do gardła, gryzą, osłabiają i wykrwawiają. A on sobie potem coś znajduje na pobojowisku i magazynuje w swojej szopie."

    OdpowiedzUsuń
  9. @Ziuta

    "Chciałbyś, tak myślę, żeby czytanie książki albo oglądanie filmu było przekształceniem dającym na końcu dokładnie, to co chciał twórca. Takie odbiorca(dzieło)=autor."

    Znaczy, ja wiem, że tak się nie da, ale myślę, że wie to też każdy mądrzejszy twórca i dlatego postawia pewne pole do interpretacji, w ramach którego czytelnik może kombinować do woli, ale:

    "Dla mnie to zaleta, bo chociaż autor może upchnąć w książce skończoną ilość myśli, czytelnicy mogą ich wydobyć wielokrotnie więcej, może nawet nieskończoność."

    To już jest dla mnie zachęta do nadinterpretacji - wszystko może oznaczać cokolwiek, tylko dlatego, że odbiorca to coś tam dostrzega. A to przecież mało sensowne.

    OdpowiedzUsuń
  10. Myślę, że kluczem do sukcesu jest poświęcenie odrobiny pracy na uświadomienie sobie na tyle, na ile to możliwe i sensowne (bo takie prace można ciągnąć w nieskończoność a nie zawsze w ogóle warto), jakie są mniej więcej ramy, konteksty, wybory, jakie zdeterminowały sposób odczytania dzieła. Reszta to naprawdę sprawa wyboru. Możemy wtedy czasem starać się odtwarzać w maksymalnym stopniu rozumienie samego autora, a czasem możemy wyłącznie wyciągać to, co nas ciekawi i nadinterpretować do woli, możemy jedno i drugie na zmianę. Wielu autorów wyrażało serdeczne zdumienie tym, co wyczytywali w ich dziełach krytycy. Czy to znaczy, że tego w tych dziełach nie było? Czy było, a autor jest głupszy od krytyka? Osobiście uważam, że to jest w ogóle źle zadane pytanie, na które nie ma i nie może być poprawnej odpowiedzi, a termin "znaczenie" jest trochę przereklamowany, ale to już temat na zupełnie inną rozmowę (#zboczenie filozoficzne).

    OdpowiedzUsuń
  11. Ryzyko nadinterpretacji zawsze jest, ale od tego powinien nas bronić zdrowy rozsądek. Adaptacje Szekspira już dawno przekroczyły granicę i stały się opowieściami, o czym on na sto procent nigdy nie pomyślał. Ale jednak uważamy to za coś dozwolonego. Z drugiej strony wyobrażam sobie jakąś śmieszną niszową dyscyplinę akademicką, która dorabia gębę dawno zmarłym artystom grzebiąc w ich seksualności i świadomości klasowej.
    O, mam lepszy przykład: co zrobić z takim Pynchonem, o którym nie wiemy właściwie nic? Która piosenka będzie właściwa do "Tęczy grawitacji" i co właściwie ta "Tęcza" ma znaczyć, skoro nie mamy najmniejszego punktu oparcia?

    Odrzucając to, czego na pewno autor nie mógł pomyśleć (bo wiemy, że nie mógł, bo sam tak powiedział, bo go szanujemy) i tak zostaje nam bardzo dużo myśli, które nie muszą być jego, ale mogą. Wolę to od manowców rekonstrukcjonizmu,

    OdpowiedzUsuń
  12. @Misiael
    "To już jest dla mnie zachęta do nadinterpretacji"
    Wierzysz w nadinterpretacje??? Wow, ja myślałem, że takie koncepcje przeminęły wraz ze strukturalizmem. Nie wierzę w nadinterpretację, nie wierzę w dobre i złe interpretacje. Wierzę tylko w interpretacje ciekawe i nieciekawe.

    Myślę, że kwestia "co autor ma na myśli" nawet w takim ujęciu, jak ty to prezentujesz, bardziej należy do historii literatury, niż krytyki literatury i do jego rozwiązania służy cały szereg źródeł, a sama twórczość literacka jest tylko jednym z nich. I wtedy możemy mówić o jakimś zbliżeniu się do intencji autora.

    @Ziuta
    "Zdrowy rozsądek" -> a co to jest zdrowy rozsądek? Jest jeden zdrowy rozsądek? czy kilka zdrowych rozsądków? A może jest tez coś takiego jak równorzędne racje? I w tym momencie czyj zdrowy rozsądek jest zdrowszy? I czyja interpretacja jest rozsądniejsza? A może różne osoby mają różne interesy i z punktu widzenia ich interesów ich interpretacje są racjonalne, a z punktu widzenia innych interesów to tylko nadinterpretacje. I teraz kto ma rozsądzać, która interpretacja jest trafna, a która nie jest trafna. Skoro w ramach różnych systemów może być, jak najbardziej racjonalna. Pojęcie nadinterpretacji ma tylko i wyłącznie charakter ideologiczny. W sensie jest używana jako argument dyskwalifikujący czyjąś teorię i jako taki uważam go za bałamutny.

    wmówienie ludziom, że interpretacja literatury ma cokolwiek wspólnego z ogólnie i obiektywnie pojmowaną racjonalnością to największy błąd. to jest zawsze tylko subiektywna gra. No chyba, że ktoś uważa, że dobra interpretacja = co autor miał na myśli.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. @nadinterpretacja

      Nie mogę się zgodzić. Wybacz złamanie prawa Godwina, ale gdyby ktoś zinterpretował Mein Kampf jako afirmację tolerancji i równości etnicznej na podstawie wynikłych z myślenia życzeniowego, iluzorycznych przesłanek to byłaby czysta nadinterpretacja. Ja wiem, że to ekstremum, ale.

      Usuń
    2. Żadna interpretacja nie istnieje w próżni, ale jest osadzona w jakimś świecie. I ten świat określa naszą wiedzę i kontekst w jakim daną książkę analizujemy. To o czym ty piszesz, to nie jest nadinterpretacja, bo jeżeli chcemy z Mein Kampf zrobić książkę na wskroś etyczną, a z książki o etyce książkę nawołującą do nienawiści, to nie jest to nadinterpretacja, ale zła wola interpretatora. Bo to że interpretacja nie jest odszyfrowywaniem tego "co autor miał na myśli", to nie znaczy, że interpretacja nie podlega żadnym regułom. Plus podlega prawą argumentacji i logiki.

      Na marginesie: No, ale sam przyznaj, że to jest czysto retoryczny zabieg ten przykład z Main Kampf, bo jak sobie realnie wyobrażasz taką sytuację?

      Usuń
    3. @Cedro
      "Bo to że interpretacja nie jest odszyfrowywaniem tego "co autor miał na myśli", to nie znaczy, że interpretacja nie podlega żadnym regułom. Plus podlega prawą argumentacji i logiki."

      No właśnie - skoro podlega pewnym prawom, skoro jest pewna rama, pewien kontekst, za który interpretator nie może wyjść, to jednak znaczy, że istnieje coś takiego, jak nadinterpretacja. Nie można, na przykład, oczekiwać, że późny Card napisze coś pochlebnego o mniejszościach seksualnych (bo jego opinie na ten temat są powszechnie znane i jednoznaczne), więc jeśli znajdziemy w jakimś jego utworze coś na pierwszy rzut oka wyglądającego jako ciepły gest w stronę ideolo LGBT to wcale nie znaczy, że Card popiera ten nurt.

      "Na marginesie: No, ale sam przyznaj, że to jest czysto retoryczny zabieg ten przykład z Main Kampf, bo jak sobie realnie wyobrażasz taką sytuację?"

      Mogę się założyć, że znajdę przesłanki dowolnej wybranej przez ciebie tezy w dowolnym wskazanym przez ciebie tekście kultury. Tyle, że dla mnie to - wybacz - intelektualna masturbacja, a nie interpretacja.

      Powtarzam, doskonale rozumiem, o co ci idzie, ale to nie jest moja filozofia. Ja patrzę na dzieło jak na zaszyfrowaną wiadomość od autora do mnie, a nie przeglądam się w nim jak w lustrze. Ale absolutnie nic nie mam do tego drugiego podejścia.

      Usuń
    4. Jak to sobie wyobrażasz, że homofobiczny Card miałby coś proLGBT napisać?
      Ale nawet gdyby tak było to
      jest masa metodologii i jedna by poszła drogą głębokiej dekonstrukcji, że to nie jest proLGBT, a druga (bliższa twojemu pojmowaniu książki jako "skończonego" tekstu, który mów sam za siebie) udowodniłaby, że powieść jest proLGBT. I według ciebie, któraś jest bardziej prawomocna od drugiej? Dla mnie obydwie są równorzędne.

      no i istnienie reguł interpretacyjnych, nie oznacza istnienia nadinterpretacji. Ale o tym może napisze na blogu, jak poukładam sobie całą tą dyskusję w jakąś spójną całość. Co jest możliwe, bo dość mnie intelektualnie pobudziła.

      Usuń
  13. Eeee... może ja jakaś dziwna jestem, ale nigdy mi nie przyszło do głowy, że taki temat może powodować kontrowersje. Niektórzy lubią słuchać, inni nie (jak ja - za bardzo skupiam się na muzyce, żeby przy niej czytać;)), a jeśli komuś to wzbogaca wrażenia z lektury, to tym lepiej...

    Za to jako masowy pochłaniacz literatury mam wrażenie, że dodawanie soundtracków do książek jest coraz popularniejsze - Erick-Emmanuel Schmitt to praktykuje coraz odważniej, u nas nawet Szwaja dodawała płytkę do jednaj swojej powieści, Magda Kozak co prawda płyty do swoich "Nocarzy" nie dodawała, ale zamieszczanie kompletnych tekstów piosenek w powieści jest chyba dostateczną sugestią. Więc tendencja jest.;)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Tak, a Stephanie Meyer pod koniec "Zmierzchu" zamieściła listę piosenek, których słuchała podczas pisania owego. Nie wiem, czy to dobra tendencja, trochę jakby narzucanie czytelnikowi pewnej wrażliwości, którą on niekoniecznie musi z autorem dzielić.

      Usuń
    2. W kontekście tej konkretnej książki podejrzewałbym raczej product placement.

      Usuń
  14. O ile zdecydowanie zgadzam się z Misiaelem jeśl chodzi o to czy interpretacja tekstu ma jakieś ostateczne granice, o tyle podziwiam podobnie jak Sherlock możliwość słuchania i czytania jednocześnie. Dla mnie słuchanie jest tak absorbujące (zwłaszcza jeśli jest tekst), że całkowicie angażuje mój mózg. Natomiast zdecydowanie zgadzam się, że muzyka może wpłynąć na odbiór tekstu - czytanie książki jest dla mnie jak oglądanie filmu (tzn. widzę przed oczyma film z bohaterami) więc nic dziwnego, że ścieżka dźwiękowa wpływa na odbiór takiego "filmu".

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. @zwierz
      "Natomiast zdecydowanie zgadzam się, że muzyka może wpłynąć na odbiór tekstu - czytanie książki jest dla mnie jak oglądanie filmu (tzn. widzę przed oczyma film z bohaterami) więc nic dziwnego, że ścieżka dźwiękowa wpływa na odbiór takiego "filmu"."

      Właśnie - na, na ten przykład, w czasie czytanie mojej ukochanej Gry Endera czasem podpasowuję muzykę do konkretnych scen. Na przykład pod scenę ostatniej bitwy kosmicznej pokładam sobie ten absolutnie mistrzowski kawałek z Mass Effect 3 i mam przy lekturze orgazm na wszystkich receptorach ciała.

      Usuń

Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...