niedziela, 28 października 2012

Skwierczący Metal

fragment grafiki autorstwa Pascala Blanché, całość tutaj.

Metal Hurlant to powstały w latach siedemdziesiątych dwudziestego wieku francuski magazyn komiksowy, który wywarł ogromny wpływ na europejskie środowisko komiksowe (szczególnie zagłębie frankofońskie) promieniując potem na inne państwa, między innymi USA mutacją zatytułowaną Heavy Metal, gdzie cieszy się statusem kultowego pisma, po dzień dzisiejszy inspirujące rzesze mniej lub bardziej utalentowanych artystów. Gdyby nie założone przez Jeana „Moebiusa” Girauda wespół z Jean-Pierre Dionnetem, Philippe Druilletem i Bernardem Farkasem nie powstałyby takie dzieła jak Planetary Warrena Ellisa czy Blame! Tsutomu Niheia, nie wspominając już o takich twórcach jak Milo Manara, Andreas Martens, Alejandro Jordowsky, Enki Bilal czy Richard Corben, którzy na łamach obu magazynów niejednokrotnie udowadniali, jak prężnym i dającym szerokie pole do popisu medium jest komiks. Nie będę się zagłębiał w przedstawienie dziejów tych pism, kto ciekaw, niech zapozna się z tym artykułem.

Mnie interesuje co innego, mianowicie fakt, że większość fanów komiksu niepałających miłością do jego europejskiej odmiany (to na ogół fani amerykańskiego suprhero i mangowcy), którzy nie mają zbyt częstej styczności z kolorowymi zeszytami i tomikami rodem ze Starego Kontynentu zakodowali sobie w głowach stereotyp europejskiego komiksu jako fantasy soft porno. Coś jak te najbardziej kiczowate okładki Franka Frazetty, na których półnagie dziewoje o obfitych kształtach czepiają się muskularnych ramion brodatych barbarzyńców zamachujących się gigantycznymi toporami na nacierające na nich hordy wrogów o świecących oczach. Przyczyny takiego stanu rzeczy upatruję właśnie w amerykańskim Heavy Metalu, który był już czymś kompletnie innym, niż jego francuski pierwowzór. Jankeska wersja, choć początkowo przedrukowywała komiksowe historie z Metal Hurlanta, z czasem odeszła od niego i zaczęła publikować inne opowieści, w większym stopniu przesycone przemocą i erotyką, niż ciekawymi, zaskakującymi fabułami. Mimo to, szanuję oba periodyki, bo ich rola w historii komiksowego medium jest nie do przecenienia.

Z tego właśnie powodu bardzo ucieszyła mnie wieść o planach adaptacji czasopisma do formy serialu (z każdym epizodem jako autonomiczną fabułą). Fakt, że zajmowali się tym twórcy z Francji dawał nadzieję na należyte, a przy tym oryginalne ujęcie tematu (no bo z ręką na sercu – kiedy ostatnio oglądaliście serial, który nie byłby produkcją amerykańską albo brytyjską?). Niedosyt budziło info o kompaktowości odcinków (sześć epizodów poniżej pół godziny każdy w sezonie), ale balsamem była obsada serialu. Michael Jay White! Scott Adkins! David Belle! Joe Flanigan! Rutger Hauer! Wystarczyło trzymać kciuki I modlić się o jak najszybszą premierę. Kiedy ta w końcu nastała… no cóż.

Nie zrozumcie mnie źle – Metal Hurlant Chronicles to rzecz niezwykła, przemyślana, wymykająca się schematom, a zarazem na tyle specyficzna, że z pewnością nie do strawienia dla niektórych konserwatywnych serialożerców. Budżet MHC wynosił zaledwie półtora miliona dolarów, czyli masakrycznie mało. Dla porównania – budżet mojego ukochanego Stargate Universe wynosił 2 mln dolarów… na odcinek, a trzeba też wziąć pod uwagę, że SGU rozgrywał się w dosyć jednolitych dekoracjach, zaś „Kroniki Wrzeszczącego Metalu” w każdym epizodzie prezentowały oddzielną historię w diametralnie innej konwencji. Nic zatem dziwnego, że twórcy musieli iść na pewne kompromisy, choć i tak nie można powiedzieć, że serial prezentuje się szpetnie. Nic z tych rzeczy – na swój sposób ta niskobudżetowość ciekawie koresponduje z materiałem źródłowym i przy pewnej dozie dobrej woli może być wzięta za umyślny zabieg mający na celu stworzenie specyficznego, nieco kiczowatego klimatu znanego z komiksowych kart. Malkontentów mimo wszystko uspokajam – co ma błyskać, błyszczy, co ma przypominać zapomnianą przez boga i ludzi planetę, przypomina zapomnianą przez boga i  ludzi planetę, co ma zaś wyglądać jak statek kosmiczny niszczony przelotem planetoidy – tak właśnie wygląda. Muzyka, za którą odpowiedzialny był Jesper Kyd może nie nawilża tak, jak we wspomnianym wyżej SGU czy Doctorze Who, ale całkiem nieźle wpisuje się w konwencję serialu i stanowi świetne tło do rozgrywających się na ekranie wydarzeń. Aktorzy też sprawdzają się znakomicie – choć zadania mieli niełatwe z powodu drewnianych dialogów, o czym będzie za chwilę – a zobaczenie Joego Flanigana za sterami statku kosmicznego sprawi absolutną radość każdemu fanowi wiadomego serialu. Nie można też nie wspomnieć o pojedynku White’a i Adkinsa.

Co do scenariuszy… Tu leży pies pogrzebany. Jak wspominałem, każdy odcinek jest oddzielną opowieścią rozgrywającą się w innym uniwersum. Klamrą spinającą wszystkie fabuły jest tytułowy Metal Hurlant, samoświadomy kawałek planety zniszczonej przez głupotę jej mieszkańców, który mknie przez multiwersum, a wszędzie, gdzie się pojawi, zatruwa ludzkie serca złem. Koniec końców Metal Hurlant nie odgrywa jednak żadnej znaczącej roli – w większości epizodów nie widać go w ogóle (poza introdukcją), a tych, w których się pojawia jest ewidentnie wciśnięty na siłę, może za wyjątkiem ostatniego. Ale to w gruncie rzeczy bez znaczenia. Najgorszy jest bowiem bezkrytycyzm, z jakim adaptatorzy podeszli do materiału źródłowego. Historie z MH były na ogół bardzo krótkie – sześć do ośmiu stron na jeden zamknięty epizod. Taką kompaktowość fabuł wymuszała objętość periodyku, co z kolei kazało opierać opowieści nie na bizantyjskich, wielowątkowych intrygach (bo nie było na nie miejsca), lecz na zaskakujących twistach fabularnych, oryginalnych światach przedstawionych, wyrazistych bohaterach i nieoczekiwanej poincie w zaskakujący czytelnika sposób domykającej opowieść. Takie były najlepsze nowelki z Metal Hurlanta i to właśnie starali się uchwycić twórcy serialu. Z tego powodu adaptacje są bardzo wierne – dialogi żywcem przeniesione z dymków, realia odwzorowane na tyle, na ile było to możliwe. Twórcy nie do końca jednak przemyśleli koncepcję serialu i starali się adaptować każdą nowelkę do formatu około dwudziestominutowego odcinka.

Tak się nie da. Nie da się sensownie przedstawić tego typu historii na przestrzeni dwudziestu minut. To za dużo. Siłą materiału wyjściowego była jego kompaktowość, na niej ufundowano sposób konstrukcji i przedstawienia fabuł. Twórcy serialu miotali się, w nieskończoność przeciągając kolejne ujęcia, dodając nic niewnoszące do fabuły sceny, rozwlekając każdy element serialu do granic możliwości, przez co siada klimat większości odcinków. Na tym tle wybija się epizod trzeci, w którym upchnięto dwie nowelki, co pozwoliło twórcom zachować ich oryginalny wydźwięk. Co do drugiej historii z niniejszego epizodu – zakończenie powoduje łzy w oczach przy jednoczesnym opadzie szczęki, czyli coś, co udaje się chyba tylko Doctorowi Who, a i to jedynie czasem. Dla tej jednej mikrofabułki warto było nakręcić cały sezon.

Poza tym, większość adaptowanych komiksów ukazała się jakieś dwadzieścia, trzydzieści lat temu. Przez ten czas popkultura (także komiksowa) zdołała zrobić duży krok naprzód i nauczyła się sprawniej korzystać z narzędzi, jakie dano jej do rąk. Komiksowi bohaterowie nie muszą już gadać sami do siebie, by poinformować czytelnika, że na przykład zabrakło im amunicji albo zaraz padną z wycieńczenia, bo przez te lata scenarzystom udało się wymyślić subtelniejsze metody służące do sygnalizowania takich rzeczy. Bardzo wierna adaptacja scenariuszy obnażyła ich anachroniczność, co boli, bo dało się to przecież bezstresowo wyeliminować. I tak bohaterowie prowadzą drętwe dialogi, mówią sami do siebie, by poinformować widza o zastanej sytuacji, pompatyczna narracja czy śmieszne zachowanie niektórych postaci – wszystko to może utwierdzić nieznającego kontekstu widza w przekonaniu, że ktoś tu zatrudnił niezbyt rozgarniętego scenarzystę.

Żałuję, że MHC nie jest tak dobrym serialem, jaki sobie zamarzyłem, bo generalnie metalhurlantowa/heavymetalowa konwencja była czymś, co przykuło mnie do pilota serialu Stargate SG-1 (naga Sha’Re, kiczowate kostiumy kosmitów, ogólny klimat – nie uwierzę, jeśli ktoś mi powie, że twórcy serialu nie czytali w młodości Heavy Metalu) i tak sprawdzało się to znakomicie, bo wyłuskało z konwencji to, co najciekawsze, anachronizm wywalając do kosza. Twórcy Metal Hurlant Chronicles czuli się chyba bardziej zobligowani do wierności oryginałowi, ale w tym wypadku jest to wierność zdecydowanie zbyt poddańcza. Co nie zmienia faktu, że serial mimo wszystko warto obejrzeć, może nawet się zachwycić – bo przy całej swojej kiczowatości i, niekiedy, infantylizmie prezentuje kilka naprawdę zaskakujących fabuł, jakich próżno szukać we współczesnych serialach. Posmak naftaliny może nie każdemu się spodoba, ale moim zdaniem warto przeboleć. Lękam się tylko, że zarówno wady, jak i odmienność MHC może ujemnie wpłynąć na jego popularność i, w konsekwencji, doprowadzić do upadku projektu. Szkoda by było. Wprawdzie drugi sezon jest już w produkcji, ale nie jest to gwarantem dłuższej żywotności Kronik.

Serial dostępny jest legalnie za darmo na polskiej stronie AXN Spin, z lektorem wprawdzie, ale nie tak irytującym, jak się spodziewałem. Zaprawionym w bojach oglądaczom nie sprawi też żadnej trudności znalezienie w Sieci wersji z napisami, albo wręcz bez nich, bo serial kręcono w języku angielskim (w sumie szkoda, bo liczyłem na wersję francuską w przynajmniej niektórych epizodach). Nie wiem, czy mógłbym go komuś z czystym sumieniem polecić – chyba nie. To taka rzecz, którą ogląda się nie dla czegoś (dobrej fabuły, świetnego aktorstwa, fajnych efektów specjalnych), ale mimo czegoś (anachronizmów, złej konstrukcji, kalekich dialogów). Każdy sam musi się przekonać, czy warto. Według mnie tak.

1 komentarz :

  1. Ooo, szkoda, że nie po francusku - bo mimo wytknięcia przez Ciebie rozlicznych wad serialu poczułam się zachęcona (a jak wspomniałam u ninedin, brak mi żałośnie francuskiego SF i fantasy w ruchomych obrazkach czy w książkach. Co z tego, że są wspaniałe komiksy. Człek wolałby co insze).

    A może z dubbingiem francuskim się coś jednak znajdzie...

    OdpowiedzUsuń

Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...