niedziela, 19 sierpnia 2012

Lost in space


fragment grafiki autorstwa Jonasa Jakobssona, całość tutaj.


Kiedy Brad Wright pospołu z Jonatanem Glassnerem i Robertem C. Cooperem rozpoczynali w 1997 roku produkcję serialu Stargate SG-1 rozwijającego mitologię nakręconego trzy lata wcześniej filmu w reżyserii Rolanda „Tym-Razem-Rozpieprzę-Manhattan-Na-Dobre” Emmericha, zapewne żaden z nich się nie spodziewał, że ich dziecko przeżyje całe dziesięć lat, a samo uniwersum rozwijane będzie w dwóch spin-off’ach i tyluż samu* filmach pełnometrażowych (serialu animowanego nie liczę, bo to elseworld). Stargate SG-1 pozostaje jednym z moich ulubionych seriali science-fiction i jednym z moich ulubionych seriali w ogóle, bo prezentuje bardzo fajne, staroszkolne podejście do space opery, zaś pierwszy odcinek z jego brudną stylistyką i charakterystyczną ornamentyką (oraz zaskakująco liberalnym podejściem do prezentowania nagości i przemocy, ale uwaga - takie rzeczy to tylko w pilocie) w jakiś sposób skojarzył mi się z komiksowymi nowelkami publikowanymi w Metal Hurlancie/Heavy Metalu (który z kolei na swój serial czeka, czeka i doczekać się nie może), a zatem skojarzył bardzo pozytywnie. Potem poszło już łatwo – wyraziste (chwilami aż na granicy przerysowania) postaci, wartka akcja, nieschematyczne, inteligentne scenariusze, nader niewielka ilość głupot fabularnych, deus ex machinae oraz continuity errorów. Cudo, mimo że serialowi idzie na drugi krzyżyk, wciąż nie śmierdzi on naftaliną na tyle, by nie dało się oglądać. Duża też w tym zasługa obsady, na czele z Richardem Deanem Angusem MacGyverem Andersonem w roli pułkownika Jacka O’Neilla. Co najważniejsze – twórcy doskonale zdawali sobie sprawę, że w dzisiejszych czasach nie da się zrobić klasycznej space opery bez przymrużenia oka i wkładali w usta Andersonowi kąśliwe uwagi pod adresem pompatycznych, dziwacznie ubranych kosmitów, co skutecznie spuściło powietrze ze scen, które - w innym wypadku - byłyby po prostu pretensjonalne.

Później Wright i Cooper stworzyli Stargate: Atlantis który był jeszcze bardziej dynamiczny, miał jeszcze ciekawszą fabułę i jeszcze bardziej wyrazistych (choć, całym szczęściem, już nie tak jednowymiarowych) bohaterów. Przetrwał pięć sezonów, czyli dokładnie połowę tego, co seria macierzysta, po czym został zakończony, by ustąpić miejsca Stargate: Universe, kolejnemu spin-offowi, zapowiadanemu jako mroczniejszy i bardziej brutalny. Każdy rozsądnie myślący widz spodziewał się po tej produkcji mniej więcej tego samego – więcej seksu (bo do tej pory seriale spod znaku Gwiezdnych Wrót były dziwnie zachowawcze w tej kwestii) oraz więcej krwi i śluzu kapiącego z ran gumowych, mówiących po angielsku kosmitów z drugiej strony Wszechświata. Nikt chyba nie spodziewał się tego, co wyszło.

A wyszedł niesamowicie klimatyczny serial, tak odmienny od tego, do czego przyzwyczaili nas architekci świata Stargate, że SG:U właściwie mógłby rozgrywać się w innym uniwersum. I, moim zdaniem, powinien, bo to serial zupełnie innego sortu, niż poprzednie. W zasadzie wszystko stoi okoniem wobec tego, do czego przyzwyczaił nas SG-1 i Atlantis. Naturalistyczny sposób prezentowania wydarzeń. Brudne ujęcia „z ręki”. Drażniąca uszy ścieżka muzyczna. Eksperymenty w treści i formie. Niejednoznaczni, niedoskonali bohaterowie. Uboga mitologia serialu oparta przede wszystkim na niedomówieniach i sugestiach przemycanych gdzieś w tle, na marginesie. Ciężka atmosfera, szczególnie odczuwalna w pierwszych odcinkach, gdy nasi kosmiczni Robinsonowie nie mają jeszcze żadnego rozeznania co do natury Destiny – ruchomej wyspy dryfującej przez ocean Wszechświata, na której bohaterowie rozbili się wskutek dramatycznych wydarzeń z pierwszego odcinka. Bohaterowie, którzy w końcu są ludzcy – na pokładzie porzuconego przez Pradawnych statku nie znalazł się żaden Jack O’Neill, który objąłby przywództwo nad załogantami ani żaden Rodney McKay, który w pięć minut opanowałby interface statku i uratował wszystkich. Są jedynie przestraszeni ludzie, są trudne dylematy, jest brud i niepewność jutra. Są ludzkie dramaty, zarówno te trywialne (kto z kim sypia), jak i te bardziej dramatyczne (kto ma stwardnienie rozsiane?), a nawet stawiające całą społeczność na krawędzi zagłady (czy uda się naprawić systemy podtrzymywania życia, zanim cała załoga udusi się zbyt wysokim stężeniem dwutlenku węgla?).

I jest też coś jeszcze – mistycyzm. Mistycyzm jak najbardziej popkulturowy. Statek mknie bowiem przez eony niezbadanego kosmosu wprost ku (tu obowiązkowe ostrzeżenie przed delikatnymi, acz istotnymi spoilerami) Odpowiedzi Na Wielkie Pytanie o Życie, Wszechświat i całą resztę, spodziewając się czegoś nieco bardziej spektakularnego niż sześć pomnożone przez siedem. Tajemniczy sygnał znajdujący się na skraju Wszechświata znamionujący istnienie bytu stojącego u zarania Wszechrzeczy jest punktem docelowym Destiny, zaś załoganci, dowiedziawszy się o tym, w pewien sposób awansują z rozbitków na pątników pielgrzymujących ku ostatecznemu poznaniu. W tym wymiarze najmocniej obraca się Dr Nicholas Rush, będący kimś pomiędzy Janem Chrzcicielem, a Pawłem z Tarsu. To chyba moja ulubiona postać z całego serialu i mocno ubolewam nad faktem, że przez większość czasu scenarzyści traktowali go jak Szpiega z Krainy Deszczowców – drania i mąciciela. Serial niestety został anulowany po dwóch sezonach, dokładnie w połowie planowanej całości. Stało się to najpewniej za sprawą fanów poprzednich seriali spod znaku Wrót, którym nie spodobała się tak radykalna zmiana koncepcji. Po prostu – w serialu było zbyt mało kosmitów w CGI, głośnych wybuchów w próżni, pościgów, strzelanin i iskier sypiących się ze ścian kokpitów statków kosmicznych, gdy ktoś w nie przywali z blastera**. Co jest bardzo przykre i obnaża to, o czym chcę dzisiaj napisać – czyli o niemożności stworzenia naprawdę ambitnego serialu telewizyjnego.

Inny przykład – Carnivale Daniela Knaufa, który był chyba najbliżej stworzenia długiego telewizyjnego widowiska z ambicjami. Carnivale bardzo wiele łączy z SG:U. Oba te seriale zostały anulowane po dwóch sezonach (w przypadku Carnivale fabuła rozplanowana była na sześć sezonów) z powodu zbyt wysokich kosztów produkcji i zbyt niskiej oglądalności. Oba miały spore ambicje artystyczne, oba obracały się w kręgu nawiązań do chrześcijaństwa, aczkolwiek w przypadku Carnivale nawiązanie te były mniej niejednoznaczne i bardziej wyraziste. Nie jest to zarzut, bowiem gdybym miał zestawić te dwa seriale, to porównanie wyszłoby raczej na korzyść produkcji Knaufa, która jest po prostu odważniejsza i ma więcej poziomów interpretacji. Faktem jest, że zarówno Universe jak i Carnivale zostały pokonane przez trywialność oczekiwań współczesnego odbiorcy serialowego.

Kolejny przykład – The Fades. Znów bardzo podobna sytuacja – ambitna treść, bogata metaforyka nawiązująca do religii Chrystusa, topos psychomachii i całkiem sporo ciekawej metaforyki godnej nawet jeśli nie pracy magisterskiej, to przynajmniej oddzielnej blognotki***. I znów – doskonałe recenzje, słaba oglądalność, anulowanie już po pierwszym sezonie. Gdybym nie znał prawideł, jakimi rządzi się świat seriali, pomyślałbym, że ani chybi ktoś się na mnie uwziął.

Nie da się w dzisiejszych czasach zrobić ambitnego serialu mistycznego. W ogóle, zrobienie ambitnego serialu w dzisiejszych czasach jest sprawą karkołomną, bo ten rynek, jak żaden inny opiera się na tabelach przychodów i rozchodów i nawet najmniejsze wahania oglądalności mogą strącić dobrze zapowiadające się widowisko z grzędy. Inni mają łatwiej – artyści komiksowi, nawet ci pracujący dla dużych wydawnictw mogą napisać komiks jaki odpowiada ich wizji artystycznej i wydać go w którejś z niszowych oficyn. Reżyser, jeśli się uprze i zapożyczy, może nakręcić coś nieźle wyglądającego, z ambicjami i liczyć na zyski ze sprzedaży DVD tudzież wygrane przeglądów kina niezależnego. Twórcy serialowi są niestety całkowicie uzależnieni od stacji telewizyjnych i dopóki seriale internetowe nie zyskają statusu równorzędnego wobec swoich starszych braci ze szklanego ekranu, to się raczej nie zmieni.

A szkoda.

___________
*aż sam się zdziwiłem, że ta forma jest poprawna
**no dobra – to ostatnie akurat było. Jeden z głupszych motywów w telewizyjnej i filmowej science-fiction, gdyby mnie ktoś pytał o zdanie.
***może kiedyś.

2 komentarze :

  1. Moja przygoda z Stargate SG-1 zakończyła się na na sezonach emitowanych dawno temu w sobotnie przedpołudnia na TVN:) Nie oglądałem zupełnie żadnych odcinków z dwóch spin-offów. Być może spróbuję teraz:)

    Jestem świeżo po pierwszym i jedynym (niestety) sezonie "The Fades". Szczerze mówiąc nie zagłębiałem się za bardzo w mistycyzm podczas oglądania. Bardziej interesował mnie wątek przyjaźni dwóch nerdów, ich teksty dotyczące popkultury i dorastania i same Cienie:)

    Wielka szkoda, że serial nie jest kontynuowany... Twórcy mogliby sporo zamieszać i uczynić na przykład Paula Antychrystem:)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. @Charlie

      "Moja przygoda z Stargate SG-1 zakończyła się na na sezonach emitowanych dawno temu w sobotnie przedpołudnia na TVN:) Nie oglądałem zupełnie żadnych odcinków z dwóch spin-offów. Być może spróbuję teraz:)"

      Zachęcam. Przynajmniej do Universe, ale Atlantis także bardzo wysoko plasuje się na mojej liście ulubionych seriali.

      A "The Fades" szkoda naprawdę bardzo, bo finał pierwszego sezonu zostawiał bardzo szeroko otwartą furtkę dla ciekawej kontynuacji.

      Usuń

Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...