niedziela, 10 czerwca 2012

Kończ, waść

http://desmond.imageshack.us/Himg4/scaled.php?server=4&filename=e3b0721a5c0b4df1424be18.jpg&res=landing
fragment grafiki autorstwa Espena Grundetjerna, całość tutaj.

Lubię na przestrzeni tego bloga pisać o tematach wystygłych, kiedy już emocje opadną, przebrzmi ostatni dzwon, a ludzie zaczną powoli zapominać, o co tak naprawdę kłócili się jeszcze kilka miesięcy temu. We współczesnej kalejdoskopowej rzeczywistości, gdy każdy dzień przebiega pod znakiem innej afery daje mi to poczucie pewnego zdystansowania, szczególnie, że czas jest najlepszym probierzem istotności danego zagadnienia – czy było ono tylko burzą w szklance wody, o której po kilku tygodniach nikt już nie będzie pamiętał, czy może ciągnąć się będzie za nami na podobieństwo odoru podążającego za pospolitym ruszeniem? Zakończenie ostatniej części trylogii Mass Effect to raczej ten drugi przypadek.

O tym, jak zły jest finał jednej z najważniejszych komputerowych sag science-fiction ostatnich lat czytałem już chyba wszystko. Podobnie, jeśli chodzi o potężne tsunami pomyj wylane przez rozsierdzonych fanów serii na głowy biednych scenarzystów. Interesowało mnie to ze zrozumiałych względów – sam jestem fanem ME i wieści o koszmarnym zakończeniu Mass Effect 3 przyjmowałem z mieszaniną niedowierzania i niepokoju. Po odejściu z ekipy scenopisarskiej Drew Karpyshyna, dramatycznie słabego pisarza, lecz zaskakująco przyzwoitego scenarzystę obawiałem się, czy fabularnie seria nie poleci na łeb, na szyję. Całym szczęściem tak się nie stało, fabularnie do samego końca jest nieźle, nawet z kilkoma perełkami. Dlatego strasznie byłem ciekaw, co też pod koniec kontrowersyjnej trójeczki mnie czeka.

Po przejściu gry byłem bardzo skonfundowany, po raz pierwszy bowiem w tak wielkim stopniu uległem wrażeniu, że jest ze mną coś bardzo, ale to bardzo nie tak. Wbrew całemu bez mała Internetowi konkluzję sagi BioWare znalazłem dobrą – może nie doskonałą, ale na pewno nie na tyle złą, by usprawiedliwiało to tak histeryczny lincz na twórcach. Przeszedłem jeszcze raz, potem przeczytałem większość obiekcji względem feralnego zakończenia. I wciąż nie bardzo mam pojęcie, o co chodzi tym wszystkim ludziom. Może w komentarzach ktoś mnie oświeci, bo nie mam najmniejszego pojęcia, w czym to zakończenie jest tak złe, że wywołało furię olbrzymiej sfory internetowych hejtetrów. Poza jednym małym, choć chyba istotnym wyjątkiem, o czym za moment. Obiecałem sobie nie zawrzeć w niniejszej notce żadnych spoilerów odnośnie gry i jej zakończenia, co będzie trudne, ale możliwe. W każdym razie – dam z siebie wszystko. Tym z was, którzy nie grali jeszcze w ME3 odradzam jednak czytanie ostatniego akapitu.

Głównym (przynajmniej według polskiej Wikipedii) zarzutem wobec ostatniego fragmentu gry jest fakt, że wprowadza on nową postać, istną deus ex machina, która wyskakuje niczym Filip z konopi, by pokierować gracza w jakieś dziwne obszary fabuły. To najzwyczajniejsze przekłamanie – postać owa pojawia się w grze już na samym jej początku, a potem w pewien sposób przewija się przez całą rozgrywkę. Z cięższych grzechów wymieniane są też liczne niedopowiedzenia, błędy logiczne i nieścisłości, ale w tak złożonym i kompleksowym produkcie, który wykreował tak szerokie uniwersum pewnych wpadek po prostu nie da się uniknąć. Ja to rozumiem, inni – jak widać – niekoniecznie. Tym niemniej, trudno mi potępić tu prawdziwych fanatyków Mass Effecta, którzy czytają sobie leksykon z gry do poduszki, a w wolnych chwilach sklejają model Normandii. Oni faktycznie mogą poczuć się oszukani, ale przecież nie oni są największą grupą nabywczą (choć, jak widać, najbardziej krzykliwą). Gracze oskarżali też BioWare o oszustwo – choćby w sytuacji, gdy Illusive Man okazał się zwykłym archetypowym villianem, choć przed premierą trójki zapowiadano, że tak nie będzie. To mnie też nieco zdziwiło, bo to trochę tak, jakby oskarżać wydawnictwo Marvel o to, że ich najnowszy event komiksowy, wbrew zapowiedziom, nie okazał się „przełomowym wydarzeniem, po którym nic już nie będzie takie samo”. Innymi słowy - było to kłamstwo tak oczywiste, że w zasadzie nie było kłamstwem, a obowiązkowym punktem marketingowego programu.

Zakończenie Mass Effect 3 było czymś naprawdę ciekawym – niosło ze sobą bardzo silny ładunek emocjonalny, utrzymane było w ciężkim, niemal dukajowskim klimacie, formułą przypominało najznamienitsze fabuły hard s-f, dawało szerokie pole do interpretacji. I to właśnie największy błąd zakończenia Mass Effect 3 – jest po prostu za dobre. Twórcy, pełni najszlachetniejszych zamiarów, zapomnieli o jednej, bardzo ważnej rzeczy – saga ME to czysta, klasyczna space opera z kosmitami paplającymi po angielsku, dzielnym komandorem w roli głównej, wiernymi do śmierci towarzyszami, nieprzerwanym salutowaniem* i epicką bitwą pod koniec. Ta gra właściwie nie powinna mieć innego zakończenia, niż finałowa walka z UberŻniwiarzem, wielka feta w outrze i Shepard obsadzony w roli kosmicznego szeryfa na tle zachodzącego słońca salutujący amerykańskiej fladze – to byłoby zgodne w kanonem, na jakim ufundowano grę i zadowoliłoby większość graczy. To, co dostaliśmy zamiast wyżej opisanego standardu pasuje raczej do Deus Exa, który nigdy nie ukrywał ambicji, jeśli chodzi o fabułę i problematykę poruszaną na przestrzeni gry.

Z tego też powodu rozumiem konfuzję i niezadowolenie niektórych graczy – przez większość czasu grali w „Transformers” Baya, a podczas końcówki oberwali w twarz „Blade Runnerem”. Komuś takiemu jak ja, kto Deus Exa popija Bulletstormem i zagryza Witcherem, zakończenie ma szansę podejść. Konserwatyści kurczowo trzymający się jedynego słusznego schematu i hejterzy będą warczeć.

A mnie interesuje tylko jedno – co będzie dalej? Gra zostawiła nas z kilkoma wielkimi armiami różnych ras uwięzionymi na Ziemi. W sytuacji, gdy jednoczące wszystkich zagrożenie zostało zażegnane, ledwo zagojone spory mogą odżyć. Obawiam się zatem, że Ziemia z uniwersum Mass Effect najgorsze ma jeszcze przed sobą…

________________
*mój ojciec wypatrzył podczas gry rzecz, która niepomiernie go ubawiła – zarówno Shepard, jak i reszta militarnej obsady dziarsko salutuje tak prawą, jak i lewą ręką, bez jakiegokolwiek rozróżnienia czy wyjaśnienia tej dziwnostki.

2 komentarze :

  1. Poprawka do ostatniego akapitu - tak na prawdę to nie wiemy jak wielka armia tam została. Bitwa była dosyć zacięta i ciężka. Raczej przewidywałbym, że z tej ogromnej batalii pozostała jedynie garstka najtwardszych, tudzież najsprytniejszych. Stąd kwestia rzekomego "uwięzienia" armii, której to Ziemia nie pomieści, wydaje się być bardzo przesadzona.
    Besides - mamy tam 22, albo 23 wiek nawet (nie pamiętam). Przy takim zaawansowaniu technologicznym z pewnością ktoś coś wymyśli. I to szybko.
    Ogółem - zakończenie nie było idealne, ale nadal było bardzo dobre.

    OdpowiedzUsuń
  2. 100% racji panie redaktorze:)

    OdpowiedzUsuń

Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...