niedziela, 20 maja 2012

Oda do Laury

http://desmond.imageshack.us/Himg585/scaled.php?server=585&filename=nyx3y.jpg&res=landing
fragment grafiki autorstwa Joshuy Middletona, całość tutaj.

Zainspirował mnie ostatnio blogowy wpis Zwierza, którego to bloga staram się raczej omijać szerokim łukiem, a to z powodu irytującej maniery autorki, przez którą pisze ona o sobie w trzeciej osobie liczby pojedynczej, jakby miała do czynienia z jakimś przeciwieństwem tego tostera z SCP (poważnie, denerwuje mnie to niemożebnie, jeśli ktoś przyjdzie do mnie na bloga z taką manierą, to będę kasował komentarze bez litości, choćby tam były powypisywane nie wiadomo jakie mądrości i będzie na cenzurowanym, dopóki nie nauczy się wyrażać jak człowiek, który opuścił już jaskinię). Notka opowiadała o kobiecych postaciach w serialach, ale w komentarzach szybko obróciła się w korowód truizmów i ignorancji blogerki oraz części dyskutantów, a dyskusja rozrosła ponad miarę. Nie mam zamiaru wplątywać się w tego typu przepychanki – a przynajmniej nie na swoim blogu – jednak dyskusja o miejscu kobiet w kulturze popularnej przypomniała mi historię X-23 – komiksowej postaci, którą można w dwóch słowach skrzywdzić określeniem „klon Wolverine’a”. Dlaczego skrzywdzić, skoro X w jak najbardziej dosłownym sensie jest klonem szponiastego X-Mana? Ponieważ Laura Kinney, tak bowiem naprawdę nazywa się główna bohaterka, stała się dla mnie modelowym przykładem, jak wiele mogą dać mainstreamowi zarówno kobiece bohaterki, jak i kobiety-scenarzystki. Ale po kolei. Z góry ostrzegam nie tyle przed spoilerami, co przed potężną dawką komiksowego nerdyzmu, który dla nieprzygotowanego umysłu może okazać się zabójczy. Ale zapewniam, że warto, bo poniższa opowieść jest zaiste pasjonująca.

X-23 przydryfowała do świata komiksów z kreskówki „X-Men: Evolution”. Nie jest to praktyka bardzo częsta, aczkolwiek takie migracje zdarzają się od czasu do czasu, gdy na ekranie bohater radzi sobie na tyle dobrze, by z powodzeniem móc go zaadaptować do regularnego uniwersum. Historia tej postaci – w dużej mierze snuta przez ceniony duet scenarzystów Craig Kyle i Chris Yost – rozpoczyna się w laboratoriach organizacji Facility, będącej niejakim spadkobiercą niesławnego Weapon X, czyli kanadyjskiego projektu, który eksperymentował na pewnym owłosionym, niewysokim mutancie imieniem Logan, chcąc uczynić z niego zabójcę idealnego. Każdy, kto przebrnął przez film „X-Men Origins: Wolverine” wie, czym to się skończyło. Wiele lat później organizacja, o której pisałem wyżej przejęła próbkę DNA Logana, usiłując – bez powodzenia – wykorzystać ją do nadania innym ludziom niesamowitych mocy regeneracji, jakimi charakteryzuje się szponiasty mutant. Przełom nastąpił dopiero po dołączeniu do kadry pracujących nad tym naukowców dr Sary Kinney, która uzgodniła, że najlepszą metodą na osiągnięcie oczekiwanych rezultatów będzie sklonowanie obiektu. Jako, iż odzyskany od Wolverine’a chromosom Y był uszkodzony, stworzenie męskiego klona było niewykonalne. Chromosom X był jednak nienaruszony…

Eksperyment się udał – dziewczynka oznaczona numerem kodowym X-23 (poprzednie dwadzieścia dwa obiekty nie przetrwały implementacji genów Logana) przejęła właściwą pierwowzorowi mutację, łącznie ze szponami (które zostały trochę inaczej rozmieszczone – po dwa w dłoniach i po jednym w stopach). W toku projektu Laura – jak nazwała X-23 doktor Sarah, jej „matka” – poddana została morderczemu treningowi kondycyjnemu i taktycznemu, wszystko w jednym celu – stworzyć idealną maszynę do zabijania. By zapewnić sobie całkowitą kontrolę nad poczynaniami X-23 stworzono specjalną substancję, na zapach której Laura reaguje wybuchem niekontrolowanej agresji. Dziewczynka oddelegowana została skrytobójczych zadań, jakie zlecali Facility rozmaici zbrodniarze pokroju Kingpina. Jako, że jej powierzchowność była doskonałym kamuflażem dla jej prawdziwej natury, odnosiła na tym polu sukcesy, przynosząc duży zysk swoim twórcom. Nie trwało to długo. Na wskutek machinacji niektórych członków Facility X-23 miała zostać zabita, jednak dzięki pomocy jej „matki” dziewczynce udało się uciec, nim jednak do tego dochodzi, Laura zabija Sarę na wskutek kontaktu tej ostatniej z substancją wyzwalającą szał X-23. Dziewczyna w stanie bliskim katatonii ucieka z Facility. Można o tym poczytać w miniserii X-23: Innocence Lost.

Dziewczyna ląduje w Nowym Jorku, gdzie trafia pod „opiekę” sutenera Big Daddy’ego. Z tej matni wyrywa się dzięki pomocy grupy bezdomnych nowojorskich mutantów, do której dołącza na pewien czas. Te wydarzenia rozgrywają się na łamach miniserii NYX autorstwa Joe’go Queasdy, którą bardzo lubię, choć generalnie oceniana jest jako średnia.

Fakt, iż Laura po raz pierwszy w życiu trafia gdzieś, gdzie inni traktują ją po ludzku sprawił, że dziewczyna wyrywa się z otępienia i rusza na spotkanie z siostrą doktor Kinney, której kiedyś pomogła, ratując jej córkę z rąk pedofila (oczywiście, nie z własnej inicjatywy, a dlatego, że takie „zlecenie” dostała od Sary). „Ciocia” i „kuzynka” przygarniają ją pod swój dach Laurę, sielanka nie trwa jednak zbyt długo, ponieważ Facility przypominają sobie o X-23 i wysyłają za nią Kimurę, jedną ze swoich agentek. Sytuacja ponownie staje na krawędzi, tym razem jednak obywa się bez ofiar wśród bliskich Laury. Dziewczyna rozumie jednak, dlaczego nie może zostać w domu Debbie i Megan, ostatecznie trafia więc tam, gdzie powinna – do Instytutu Xaviera Dla Uzdolnionej Młodzieży. To wszystko przeczytać można – i należy – w miniserii X-23: Target X.

W szkole sielanka dziewczyny też nie trwa zbyt długo, ciągle prześladują ją bowiem demony przeszłości. Jakby tego było mało, jej pobyt w Instytucie przypadł na okres po M Day, czyli po brzemiennym w skutkach wydarzeniu, na wskutek którego niemal wszyscy mutanci na całym świecie stracili swoje moce, zaś nowi homo superior przestali się rodzić. Jednak generalnie rzecz biorąc, życie Laury przebiegało lepiej, niż kiedykolwiek, choć do szkoły trafiła w czasie potężnej nagonki na mutantów ze strony fanatyków religijnych Purifiers, który urządzili w Instytucie mutancki holokaust. Laura przebywała w szkole dla mutantów do czasu wydarzeń z eventu Messiah CompleX, którego założenia przedstawiały się następująco – rodzi się pierwszy mutant od czasów Dnia M. Nagle wszystkim bardzo zależy, by do niego dotrzeć, przez co X-Men, X-Factor, X-Force, Cable, Purifiers, Marauders, Predator X i diabli wiedzą, kto jeszcze miotają się na wszystkie strony w szaleńczym wyścigu po główną nagrodę – nowonarodzonego mutanta. Podczas owego kryzysu X-23 zostaje wcielona do doraźnie powołanej grupy X-Force, mającej na celu odzyskać dziewczynkę z łap Marauders i przewodzącego im Mr. Sinistra.

Po zakończeniu MC Laura, na wskutek rozkazów największego badassa w szeregach X-Men, Cyclopsa,* X-Force nie zostaje rozwiązane, przeciwnie – staje się tajną grupą mutantów od mokrej roboty, gdzie – choć trudno w to uwierzyć – Laura naogląda się rzeczy gorszych, niż wszystko, co przytrafiło się jej do tej pory. Po wyjściu na jaw istnienia tej grupy, co dzieje się w czasie eventu Second Coming kończącego wątki zapoczątkowane w Messiah CompleX. Po raz pierwszy w życiu Laura nie musi walczyć, nie ma nad sobą bezdusznych naukowców, alfonsa ani Cyclopsa, który wykorzystywać ją będzie w ten czy inny sposób, jako narzędzie pozbawione wolnej woli. I tu dochodzimy do właściwej części notki.

Do tej pory Laura była w rękach mężczyzn – opisywaniem jej perypetii zajmowali się scenarzyści, którzy narządy płciowe mają na zewnątrz, nie zaś w środku. Wychodziło im to bardzo dobrze, bo zarówno Kyle, jak i Yost są znakomitymi scenarzystami, a Quesada… cóż, Quesada, podczas pisania NYX miał akurat zwyżkę formy. Jednak pierwsza regularna, długofalowa seria skupiająca się na postaci X-23 została napisana przez kobietę – Marjorie Liu, popularną pisarkę urban fantasy i romansów paranormalnych oraz komiksową scenarzystkę. Podejrzewam, że w chwili czytania słów „romansów paranormalnych” niektórym z Was od razu narzucił się krzywdzący stereotyp „popłuczyny po Meyer”. No cóż. Nie czytałem książek pani Liu (choć w naszym kraju wyszło kilka pozycji jej autorstwa), ale o jej dokonaniach scenopisarskich wypowiadam się w dość jednoznaczny sposób. Jednoznacznie dobry.

Liu w solowej serii o X-23 wykreowała postać zaskakująco złożoną, zarazem rozwijając te jej cechy charakteru, które opisywali poprzedni scenarzyści zajmujący się tą postacią, jak i dodając własne pomysły. Efekt przeszedł najśmielsze oczekiwania – otrzymaliśmy historię nadzwyczaj oryginalną, inteligentną, nietuzinkową oraz zaskakująco odmienną od tego, do czego przyzwyczaił nas na maksa mainstreamowe Marvel. W swojej solowej serii komiksowej Laura zostaje postawiona przed dylematem „Co ja mam ze sobą właściwie zrobić?”. Wojna się skończyła, przyjaciele ze szkoły odwrócili się od niej, rozczarowani tym, że nie ufała im na tyle, by zdradzić im istnienie X-Force. Nie ma już miejsca, w którym mogłaby się odnaleźć maszyna do zabijania, jaką jest ciemnowłosa małomówna nastolatka, toteż wyrusza ona w podróż mającą umożliwić jej – jakkolwiek banalnie by to nie brzmiało – odnalezienie samą siebie. Co ważne, na szlaku nie jest sama. Towarzyszy jej Gambit, popularny onegdaj członek X-Man, na którego od dawien dawna nikt nie miał pomysłu, przez co ta ciekawa, sympatyczna postać przez większość czasu robiła za tło. I to był fabularny strzał nie w dziesiątkę nawet, a w setkę – obie postaci tworzą niesamowity duet, którego wzajemne relacje to istny majstersztyk. Remy LeBeau towarzyszy w Laurze w podróży niezupełnie jako mentor, kompletnie nie jako obrońca (bo kto jak kto, ale Laura nie potrzebuje obrony), a raczej jako przyjaciel, opiekun, trochę nauczyciel – bo dziewczyna wiele musi się nauczyć o sobie, o innych, o tym, jaka naprawdę jest, o tym co straciła i o tym, co ze zniszczonego dzieciństwa może jeszcze odzyskać. O tym, że – wbrew temu, co myślą i sądzą inni – nie jest maszyną, jest świadomą swoich postępków, czującą ludzką istotą. Zresztą, nie jest to relacja jednostronna, bo i sam Gambit w toku wspólnej podróży zmuszony jest pod wpływem Laury zrewidować część swoich poglądów na życie. Ten nietypowy w komiksie superbohaterskim duet owocuje wieloma wspaniałymi scenami, choćby tą, w której Remy opowiada śpiącej Laurze o swojej ulubionej książce – jeszcze nigdy nie widziałem, by tak mało statycznych kadrów niosło ze sobą tak duży ładunek emocjonalny. To właśnie stanowi o wyjątkowości tej serii.

Seria – mimo charakterystycznego dla superhero dynamizmu – jest bardzo introspektywna, momentami ociera się nawet o metafizykę i nie jest to metafizyka w duchu „zabij demona, który siedzi ci w głowie”, a przynajmniej – nie tylko na takim poziomie. Laura nie ratuje świata, kolejne jej potyczki z demonami przeszłości (a niekiedy i demonami czasów obecnych) nakierowują ją raczej na deklarację niezależności, podejmowanie własnych decyzji, a nie wykonywanie poleceń innych. Gambit zawsze jej dopinguje i służy pomocą, jednak rozumie, jak ważne jest, by dziewczyna nauczyła się indywidualizmu. Dlatego też seria bardzo luźno trzyma się w ramach tego, co zwykliśmy nazywać kanonem amerykańskiego mainstreamu komiksowego. Ale to dobrze. Seria skończyła się na dwudziestym pierwszym numerze. Stało się to z powodu delikatnej korekty strategii marketingowej Marvela, która pociągnęła za sobą śmierć kilku całkiem ciekawych, lecz niedostatecznie dobrze sprzedających się serii – między innymi X-23.

Był w komiksowym mainstreamie taki czas, gdy rynek zabrnął w ślepy zaułek – popularność komiksów spadła, scenarzyści nie byli w stanie zdobyć się na choćby minimum kreatywności, tłukąc bez przerwy te same motywy i wątki. Tonącej barce z trykociarzami na pomoc przyszli scenarzyści z Wysp Brytyjskich, którzy wprowadzili superhero w nową erę, odświeżając i reorganizując kanon. Dziś, choć trudno w to uwierzyć, rynek komiksowy jest w podobnej kropce – fani skarżą się, że ekranizacje przygód ich ulubionych bohaterów są lepsze fabularnie, niż obecne komiksy superbohaterskie. Trudno się z nimi nie zgodzić – od jakiejś dekady komiksy krążą od jednego „Epickiego, zmieniającego wszystko” eventu do drugiego, co powoduje zrozumiały przesyt. Kryzys, zamiast ograniczyć liczbę wydawanych serii na rzecz ich jakości przyniósł trend odwrotny – rynek jest zalewany komiksami jakości, delikatnie rzecz biorąc, wątpliwej. Co mogłoby tym razem podźwignąć rynek z marazmu? Może kobiety?

Kobiety to raczej niewielka grupa nabywcza tradycyjnych komiksów superbohaterskich. A szkoda, bo im więcej kobiet czytałoby komiksy, tym więcej kobiecych scenarzystek pisałoby regularne serie superbohaterskie, a to zrobiłoby dobrze całemu rynkowi. Jeśli już jakaś kobieta chwyta za scenopisarskie pióro, to raczej w ramach projektu raczej ambitniejszego, niż rozrywkowy komiks o ludziach w pelerynach noszących majtki na wierzchu. I tu mi zaczyna świtać, że jakiś komiksowy parytet mógłby okazać się zbawienny, ale rozumiem, że wygłaszanie takich opinii może się skończyć linczem, toteż skończę w tym miejscu. A komiksy o X-23 polecam wszystkim - Zwierzowi też. Zwłaszcza serię regularną.


______________
*wiem, że ta notka i tak się już kwalifikuje do tl;dr, ale jestem u siebie, więc mi wolno. W każdym razie – jeśli kogoś dziwi słowo „badass” w kontekście Cyclopsa, już tłumaczę. Otóż do dowódca X-Men nigdy nie był postacią zbyt wyrazistą. Przeciwnie – nikt nie bardzo wiedział, co z nim począć, charakterologicznie miotał się pomiędzy harcerzykiem, a kijem od szczotki. Taki był m.in. w klasycznej kreskówce o X-Men z lat dziewięćdziesiątych (pokolenie Fox Kids, zgłoście się!). Próby podpakowania tej postaci spalały na panewce i spełzały na niczym, aż w końcu mutanci trafili pod skrzydła Jossa Whedona – tak, tego Jossa Whedona. Whedon z Cyclopsa zrobił prawdziwego kozaka, twardziela prowadzącego swoją drużynę jak wojsko, władającego X-Men żelazną ręką, nieznoszącego sprzeciwu, zdecydowanego i ze skłonnościami do brawury oraz odważnych, epickich akcji. Fanom mutantów zgodnie opadły szczęki i głośno zakrzyknęli, że takiego Cyclopsa to oni chcą więcej, toteż inni scenarzyści podłapali ten trend. Nie mieli jednak tyle literackiego wyczucia co Whedon, więc przesadzili. Fani zaczęli się zatem śmiać, że Scottowi nie dość, że urosły cojones, to jeszcze nabrały rozmiarów równych jąder Galactusa. Żarty z cojones Cyclopsa to popularny inside joke wśród marvelowych nerdów.

4 komentarze :

  1. Z uwag niemerytorycznych: Zwierz pisze w osobie trzeciej, nie drugiej ;) (mnie z kolei bardziej irytują błędy ortograficzne w ilościach, których wcześniej wydawały mi się niemożliwe do skumulowania w takim stopniu).

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Dzięki za korektę obywatelską, już poprawione.

      Usuń
  2. Wait, czy ty w tym przypisie masz na myśli Astonishing X-Men? Bo to słabe było. Zapomniałam, czy o tym pisałam, czy nie, ale tam cztery panele jakoś się broniły, a cała historia była meh.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Słabe? Na moje to jeden z lepszych komiksów o mutantach ostatnich lat.

      Usuń

Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...