Podobno istnieją na tym świecie ludzie, którym totalnie nie przeszkadzają spoilery – twierdzą, że zdradzanie kluczowych elementów fabuł z takich, czy innych powodów nie robi na nich żadnego wrażenia i w najmniejszym stopniu nie psuje przyjemności z zapoznawania się z zaspoilerowanym materiałem. Nie bardzo umiem to sobie wyobrazić, ale jeśli istotnie gdzieś na świecie żyją tacy ludzie, to niniejsza notka jest przeznaczona właśnie dla nich. Dla nich i dla tych, którzy seans trzyodcinkowego brytyjskiego serialu science-fiction „Black Mirror”, o którym będzie dzisiaj mowa, mają już za sobą.
Jeśli chodzi o seriale science-fiction (i jakiekolwiek inne) Brytyjczycy biją Amerykanów na głowę, wyprzedzają o kilka długości i generalnie z dotychczas obejrzanych przeze mnie brytyjskich seriali tylko jeden okazał się spektakularnie zły, cała reszta plasowała się gdzieś pomiędzy „naprawdę dobra robota”, a „geniusz w czystej postaci”, przy czym wzmiankowane wyżej „Black Mirror” znajduje się naprawdę wysoko na mojej osobistej skali (ponad nim jest chyba tylko Doctor Who, The Fades, Sherlock i Carnivale - wyjąwszy ostatni, wszystkie brytyjskie!). O serialu dowiedziałem się z bloga Fangirls’ Guide to the Galaxy (Dzięki Ci, o nadobna blogosfero!) i, obejrzawszy, od razu zapałałem doń gorącą sympatią. Bywalcy mojego bloga wiedzą, jaką estymą darzę wszelkie odmiany fantastyki naukowej i naprawdę jestem wielce ukontentowany, że miałem przyjemność obejrzeć coś świeżego i zdecydowanie niebanalnego (choć nie obyło się bez wpadek, ale o tym za moment).
Mamy więc „Black Mirror” – trzydaniowy serial science-fiction w sosie socjologicznym posypany znakomitym aktorstwem i prostymi (choć w żadnym razie – prostackimi) scenariuszami. Formuła BM przypomina nieco kultową „Strefę Mroku” – odcinki są autonomiczne, niepowiązane fabularnie ani uniwersalnie (nie rozgrywają się na przestrzeni jednego uniwersum) i skupiają się przede wszystkim na socjologicznych i psychologicznych aspektach stale postępującej technologii. Daruję sobie opisywanie poszczególnych odcinków (to nie recenzja), a skupię się raczej na jednym, konkretnym – może nie najlepszym ze wszystkich trzech (tu zdania i tak są podzielone, trudno wskazać wyraźnie najlepszy epizod), ale na takim, który najbardziej zmusił mnie do myślenia.
Rozważmy świat, w którym przeważająca większość ludzkości zamknięta jest w ciasnych enklawach, na które składa się mikroskopijne mieszkanko dla każdego obywatela i długie korytarze wypełnione pedałowymi agregatorami energii, które służą każdemu obywatelowi do zapracowania sobie na codzienny wikt i opierunek – każdy przebyty kilometr na plastikowym, podłączonym do akumulatora rowerku to określona ilość pieniędzy, które można spożytkować na dopakowanie swojego wirtualnego alter ego, które dla każdego mieszkańca enklawy jest substytutem normalnego życia. Awatarami steruje się z pozycji własnego mieszkania, którego ściany pokryte są gigantycznym ekranem, nad którym ich właściciele mają tylko ograniczoną kontrolę – wszechobecne reklamy wyciszyć bądź wyłączyć można tylko kosztem własnych pracowicie wypedałowanych pieniędzy. Wszystko podporządkowane jest popkulturze, z której pracowicie usunięto człon „kultura” tworząc papkę, przy której nasze swojskie telenowele, komedie i teleturnieje wydają się być fontannami erudycji i inteligencji.
I niby rozumiem analogię – prosty, mieszkający w niewielkim mieszkaniu na szarym blokowisku pracownik fizyczny idzie do pracy, z której wraca wieczorem i zasiada przed telewizorem, by obejrzeć kiczowaty show z celebrytami. Tyle, że ta analogia się sypie – przy bliższym wniknięciu świat przedstawiony widzimy sporo dziur i naciągnięć. Mieszkający w enklawach ludzie wydają się zbyt stłamszeni i potulni, główny bohater odcinka – brawurowo zagrany przez znanego m.in. z „The Fades” Daniela Kaluuyę Bing – wyrasta na ostatniego sprawiedliwego w zdegenerowanym kulturowo świecie. Przyznam, że dość trudno mi w to uwierzyć. Nawet w blokowiskach, dla których paralelą są serialowe „zbiorkomy” rodzi się czasem coś ciekawego. Nie wierzę, że w rzeczywistości z odcinka „15 Million Merits” nie znajdzie się jakiś kontrkulturowy Banksy.
Tak więc nie uważam tego konkretnego epizodu za jakoś idealnie trafną metaforę – wystarcza ona jednak do tego, by w miarę czytelnie wyartykułować pointę – Bing staje przed jurorami popularnego show typu „Nie Mam Talentu” i, przed wielomilionową, cyfrową publicznością wygłasza swój rozpaczliwy manifest i pragnienie realności w wypranym z uczuć i emocji świecie. Porywa tym tłumy - jednak, miast poprowadzić je ku rewolucji, przyjmuje ofertę własnego programu telewizyjnego i, koniec końców, staje się kolejnym trybikiem w wielkiej machinie show-businessu kontrolującego szarą masę stając się medialnym katalizatorem wzbierającej w podobnych jemu ludziach frustracji. Finał jest dość pesymistyczny – choć Bingowi udało się poprawić własny poziom życia, to zrozumiał, że zamienił jedno więzienie na inne, nieco tylko wygodniejsze i bardziej przestronne.
Cała fabuła przypomina mi nieco historię niejakiego L.U.C.a, który startował jako zbawca polskiej alternatywy, a dziś - dokładnie, jak bohater odcinka, wchłonięty i przeżuty przez mainstream - został wtłoczony w polski kanał szerokiego obiegu i zajął się produkcją martyrologicznych pieśni ku pokrzepieniu serc. Taki trochę bardziej pokręcony Rubik. Szkoda, bo jego pierwsze produkcje były klasą samą w sobie. Zresztą, pisałem już o tym półtorej roku temu.
O dwóch ostatnich odcinkach mógłbym napisać dwie kolejne notki, ale nie bardzo widzę sens. Oba to dwie kolejne wizje spod znaku „błędnie wykorzystywana technologia jako zagrożenie dla ludzi”. Nie powiem, by podobało mi się takie fetyszyzowanie postępu technologicznego. Zabrakło mi tu jednego (co najmniej) odcinka, w którym rozwój technologiczny byłby przedstawiony pozytywnie – dajmy na to, historia chłopaka, który za pośrednictwem wszystkich kanałów medialnych szuka poznanej w wakacje dziewczyny, której nazwisko niefortunnie uleciało mu z pamięci, niepełnosprawnej dziewczynki, która staje się YouTube’owym fenomenem i dzięki temu dostaje wymarzony, super-wypasiony wózek inwalidzki… Postęp to obustronne ostrze i szkoda, że twórcy Czarnego Zwierciadła o tym zapomnieli.
Mimo wszystko polecam ten serial. To kawał świetnie nakręconej, niegłupiej fantastyki zaangażowanej. Mam nadzieję, że na horyzoncie pojawi się więcej pozycji o zbliżonym poziomie, bo patrząc na to, czym przeważnie raczeni jesteśmy do tej pory, widzę, że serialowa hossa nie jest aż tak komfortową sytuacją, za jaką brałem ją jeszcze kilkanaście miesięcy temu, gdy na poważnie zacząłem interesować się serialowymi nowinkami.
Pozytywnego odcinka w temacie to bym się jednak po Brookerze nie spodziewał. Zawodowo jest jednak raczej narzekaczem, a jak ktoś non stop puszcza ranty o cynizmie medialnych mechanizmów, głupocie telewizji dla mas i tak dalej, to ciężko po nim oczekiwać, że zaprezentuje inne podejście w serialu o mediach. Ale fakt, to już druga produkcja Brookera, w której nie ma ani krztyny optymizmu względem postępu, mediów i chyba samej ludzkości.
OdpowiedzUsuńChociaż sam postęp i gadżetomanię Brooker raczej lubi (na tyle, żeby narzekać na tych, co się w niej nie odnajdują - http://www.guardian.co.uk/commentisfree/2008/jan/21/comment.technology) i może dlatego wpadł na pomysł serialu opowiadającego o tym, jak ich używanie opuszcza comfort zone i zmienia się w coś bardziej złowieszczego (dowód w sprawie - http://www.guardian.co.uk/technology/2011/dec/01/charlie-brooker-dark-side-gadget-addiction-black-mirror)