niedziela, 29 stycznia 2012

Konfucjonizm pegasusowy

fragment grafiki autorstwa Niny Matsumoto, całość tutaj.

Ja, telewizor, legendarny Pegasus, niedomagający pad i Ninja Gaiden – taki obrazek zobaczyłby każdy, kto wyciąłby dziurę w czasoprzestrzeni i podejrzał mnie w późnych latach dziewięćdziesiątych. Monitor mieni się feerią barw, dzielny Ryu, którego prowadzę w kierunku prawej krawędzi ekranu zabija nadciągającego wroga, przeskakuje przeszkodę, rzuca shurikenem w stojącego na podwyższeniu oponenta i wspina się na wyższą platformę. W pewnym momencie źle odmierzam skok i mój bohater niknie w przepaści. Wzdycham i resetuję konsolę – z taką ilością żyć i tak nie uda mi się dojść do jakiegoś sensownego poziomu. Ekran rozbłyska raz jeszcze. Press Start. Zabawa zaczyna się od nowa.

„Uczyć się i praktykować to, czego się nauczyliśmy, wciąż i wciąż, to przyjemność, czyż nie?” retorycznie pyta Konfucjusz w pierwszym zdaniu swoich dialogów. Półtorej dekady temu nie miałbym najmniejszych obiekcji – ubóstwiałem wtedy platformówki, które dziś byłyby zbyt trudne nawet dla wyrobionych pro-gamerów. Mega Man, Ninja Gaiden, Kabuki Quantum Fighter, cała Złota Czwórka… Gry niemal nie do przejścia, zobaczenie outra wymagało od gracza żelaznej dyscypliny i olbrzymiego samozaparcia. Żadnych sejwów (czasem zostawiało się na noc włączoną konsolę, by rano podjąć przerwaną rozgrywkę), żadnej taryfy ulgowej, nieprzerwanie respawnujące się zastępy przeciwników, ograniczona ilość żyć i rozmaite kłody rzucane pod nogi nieszczęsnego gracza, z których limit czasowy jest akurat najmniejszym problemem… Jedyną opcją było uczenie się i praktykowanie tego, czego się nauczyliśmy. Wciąż i wciąż. Do upadłego, a czasem i dłużej. Mozolne uczenie się na pamięć rozkładu wrogów, pułapek i power-upów. Szlifowanie umiejętności przez długie godziny, podczas których zawsze gdzieś tam tliła się nadzieja, że może tym razem będziemy szybsi i celniejsi od bossa, że może naszpikowany pułapkami korytarz jest jednak do przejścia… nadzieja zazwyczaj płonna.

Dziś coś takiego by nie przeszło. Dziś mamy autozapis przed każdą krawędzią przepaści, przed każdą silniejszą grupą przeciwników, sugerowane poziomy trudności, możliwości pominięcia sprawiających nam problemy etapów, żeby gracz, broń Boże, nie sfrustrował się i nie zniechęcił. Deweloperzy prześcigają się w pomysłach, jak jeszcze bardziej ułatwić nam rozgrywkę, co skutkuje grami pokroju Assassin’s Creed, gdzie trzeba się naprawdę postarać, aby kierowana przez nas postać padła w boju. I w pewnym momencie uświadomiłem sobie, że ja tak już nie chcę, że uwłacza mi fakt, iż twórcy gier uważają mnie za niepełnosprytnego idiotę. Może i dostawałem czerwonej gorączki podczas walki z Grubasem w klasycznym Prince of Persia – ale jakiej nieopisanej satysfakcji doświadczyłem, gdy w końcu otyły szermierz musiał uznać moją wyższość! Może i gryzłem poręcz krzesła, gdy respawnujący się w nieskończoność przeciwnicy z Ninja Gaidena zrzucili mnie w bezkresną przepaść – ale gdy przypominam sobie, z jaką gracją przemierzałem pierwszy, setki razy powtarzany poziom gry, jak palce odruchowo odnajdywały właściwe przyciski pada i naciskały je w odpowiednich momentach… Czułem się jak wirtuoz gry na pianinie, który ciężką pracą doszedł do poziomu mistrzostwa. Dzisiejsze gry nie dają mi nawet połowy tej satysfakcji, wyglądam, jakby moje pianino miało tylko sześć klawiszy, które muszę wciskać w pokazanym mi na ekranie momencie (QTE?), by uzupełnić melodię wygrywaną automatycznie.

Parę miesięcy temu odgrzebałem emulator konsoli NES, na którym mogłem na nowo zmierzyć się z hitami, które kiedyś pochłaniały mnie bez reszty. Nie było to dla mnie doświadczenie tak budujące, jakbym tego chciał. Okazało się, że gra w arcytrudne gry rodem z Pegasusa nie przypomina jazdy na rowerze, że to się jednak zapomina. Po trzech, czterech minutach byłem bliski rozpaczy. Po kwadransie doszedłem do wniosku, że bez dyskoteki save/load (emulator dopuszcza możliwość zapisu stanu gry) nie byłem w stanie przebrnąć przez pierwszy etap. Może się zestarzałem, może to kwestia długiego braku treningu, ale pół godziny później dałem sobie spokój. To już nie dla mnie. Już chciałem złorzeczyć na to, że współczesne gry mnie okaleczyły, ale w porę zorientowałem się, że dziś i tak nie miałbym czasu na wielogodzinne treningi, że przecież nauka, praca, obowiązki, znajomi, przyjaciele… Nie mam już dziewięciu lat. Ale, choć nie poczuję już euforii związanej z przejściem (za tysiąc pierwszym razem) wyjątkowo trudnego etapu gry, to mam realne szanse zobaczyć, jak ta gra się skończy, co przygotowali dla mnie twórcy, jakie niespodzianki czekają na mnie dalej. Złość minęła. Dziś od czasu do czasu wracam do emulatora, pozwalającego mi w końcu przejść gry, od których dostawałem w kość w latach dziewięćdziesiątych. Choćby przepiękny „Little Nemo: The Dream Master”, który wciąż pozostaje jedną z najbardziej fascynujących gier, z jakimi miałem styczność. Ale to już temat na oddzielną opowieść…

Brak komentarzy :

Prześlij komentarz

Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...