niedziela, 19 lutego 2012

Ameryki nie istnieją

http://desmond.imageshack.us/Himg832/scaled.php?server=832&filename=iamcaptainamericabybarr.jpg&res=medium
fragment grafiki autorstwa Bobby'ego Rubia, całość tutaj.

Amerykańska popkultura – zestawienie tych dwóch słów powoduje nieprzyjemne ruchy jelit u każdego popkulturowego otworzyć cudzysłów konesera zamknąć cudzysłów. Bo przecież wiadomo – głupie, odnoszące się do najniższych ludzkich instynktów, kretyńskie komedie, debilne filmy sensacyjne, płytkie jak wydmuszka komiksy i połyskująca plastikiem muzyka. Wszystko uproszczone do granic możliwości, przystosowane do niewybrednych gustów mas, maksymalnie nastawione na zysk. Macki amerykańskiej kultury masowej oplatają świat, zaciskają sploty kolorowej tandety, budząc grozę w sercach i umysłach otworzyć cudzysłów koneserów zamknąć cudzysłów popkultury.

Z amerykańską kulturą masową jest ten problem, że w przeciągu kilkudziesięciu ostatnich lat zdominowała właściwie całą kulę ziemską, a przynajmniej te jej obszary, które lubimy nazywać cywilizowanymi. Oczywiście rezultat nietrudno przewidzieć – ekspansja wymusiła „defaultowość” kontentu i wygładzanie jego krawędzi w celu dostosowania go do potrzeb przeciętnego odbiorcy, nieważne czy z Dubaju czy z Nowego Jorku. Źle jednak, że płaszcz tandety (która powstaje przecież w każdym kraju, Ameryka może tu być potentatem, ale w żadnym razie – monopolistą) zdaje się kompletnie zakrywać ten stosunkowo niewielki, ale znaczący skrawek, który każdy koneser bez ironicznego cudzysłowu nazywa amerykańską kulturą popularną. O wpływie amerykańskiej historii na tamtejszą kulturę popularnej mógłbym pisać długo, ale prawdopodobnie i tak nie zrobiłbym tego lepiej, niż Wojciech Orliński w swojej książce „Ameryka nie istnieje”. Pozycję gorąco polecam, tymczasem jednak chciałbym przejść do meritum notki – amerykańskiej mitologii.

Każda bez mała kultura, każda cywilizacja, każdy krąg kulturowy w pewnym momencie swojego istnienia musi doczekać się epopei, która stanie się jego spoiwem, klamry, żywego pomnika, w której zamyka się charakter danej społeczności. I tak starożytni Grecy mieli Illiadę, Brytowie legendy o Królu Arturze, Francuzi Pieśń o Rolandzie, Niemcy swojego Króla Olch, Polacy - sienkiewiczowską Trylogię. A Amerykanie? Ze Stanami Zjednoczonymi Ameryki Północnej jest problem. Polega on na tym, że to kraj pełen sprzeczności, to cywilizacja zbudowana na fundamentach wielu innych, często kompletnie do siebie nieprzystających. To kraj, w którym na banknotach obok motta "In God We Trust" widnieją symbole masońskie, to naród, którego potęga opiera się na wielokulturowości, a który niesławnie zasłynął z Ku Klux Klanu. Ponadto cywilizacja amerykańska - jeśli wolno mi w tym miejscu użyć tego określenia - jest stosunkowo młoda. Jak dotąd naród ten dorobił się garści mitów - mit pierwszych kolonizatorów, mit ojców założycieli, mit wojny secesyjnej, Dzikiego Zachodu, mit wielkiego kryzysu, mit Amerykańskiego Snu, mit fanatyzmu religijnego czy nawet abstrakcyjny z naszego punktu widzenia mit magii baseballu - brak mu jednak było zwartej mitologii, opowieści, w której wszystkie te ikony, duchy, marzenia i koszmary Ameryki splotły się w osobliwej epopei. Do czasu. Do czasu, aż scenarzysta i wizjoner Daniel Knauf stworzył na potrzeby stacji HBO serial Carnivale. I nagle, choć nikt się tego nie spodziewał, Stany Zjednoczone uzyskały swój mit, swoje spoiwo dziedzictwa i kapitału kulturowego.

To Cedro pierwszy zwrócił uwagę na ten motyw w kultowej w niektórych kręgach produkcji HBO. Nie sposób się z nim nie zgodzić – Carnivale to rzecz niezwykła, na wskroś amerykańska, lecz z całą pewnością odstająca od stereotypu „amerykańskiej pulpy”. Obok Carnivale postawiłbym też kilka lepszych książek Stephena Kinga (przede wszystkich „Zieloną Milę”) i film „Interstate 60” – stosunkowo mało znaną produkcję „ludzi-od-Powrotu-Do-Przyszłości”, która – jak na amerykańską komedię – jest zaskakująco ambitna i wielopłaszczyznowa. Główny bohater podróżując po nieistniejącej drodze stanowej szuka tajemniczej dziewczyny objawiającej mu się na przydrożnych bilbordach. Podczas swojej podróży napotyka wiele ciekawych indywiduów – między innymi ultymatywną hedonistkę, człowieka z żołądkiem bez dna czy obwiązanego laskami dynamitu mężczyznę nienawidzącego wszelkiego kłamstwa. Surrealistyczna wyprawa po Ameryce spod znaku „Twilight Zone” uświadamia nam, że Stany Zjednoczone to ewenement – świat zbudowany na mitach w dużej mierze popkulturowych. Trudno szukać tu porównania z jakimkolwiek europejskim państwem.

Wojciech Orliński twierdzi, że Ameryka nie istnieje. Posunę się do stwierdzenia, że Ameryk jest znacznie więcej, niż tylko jedna – i żadna z nich tak naprawdę nie istnieje. Nie oznacza to jednak, że Ameryka Ameryce równa – Ameryka Idola, KFC i Disneylandu nie jest może najstrawniejsza, ale za to Ameryka Stephena Kinga, Daniela Knaufa, i Boba Gale’a jest czymś, czego dyskredytować nie wolno.

2 komentarze :

  1. Jest jeszcze Ameryka Gaimana: mam na myśli "Amerykańskich bogów". Przyjęłam bez mrugnięcia okiem, że to synteza amerykańskiej popkultury i dalej mi się to poczucie utrzymuje.
    Nasuwa mi się pytanie, czy to spojrzenie z zewnątrz, czy ze środka, bo ostatnio czytałam jakąś postmodernistyczną analizę "Koraliny", z której wynikało, że Gaiman jest brytyjski do szpiku kości.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. No właśnie - Gaiman jednak przepuszcza ten amerykański świat przez swoją beznadziejną brytolskość, z tego też powodu jego nazwisko nie padło w tej notce.

      Usuń

Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...