fragment grafiki autorstwa Jana Matejki, całość tutaj.
|
Kapitał kulturowy to – nie zgłębiając się zbytnio w nieistotne na tę chwilę szczegóły – ogół idei, wiedzy, umiejętności i artefaktów kulturowych, jakie na przestrzeni swojego istnienia nabywa dana grupa społeczna. Na potrzeby tej notki przytnijmy nieco tę definicję, ograniczając ją jedynie do dorobku artystycznego, jaki udało się wytworzyć przykładowemu społeczeństwu (to tak zwany kapitał kulturowy w formie uprzedmiotowionej). Po takim wstępie naturalnym rozwinięciem byłby naszpikowany fachowym słownictwem elaborat, ale niespecjalnie chce mi się tworzyć coś tak kompleksowego – będzie zatem dość ogólnikowo. Ale myślę, że też ciekawie.
Generalnie chodzi mi o to, że polski kapitał kulturowy prezentuje się cokolwiek mizernie. Jeśli zerkniemy na literaturę, to nie przychodzi mi do głowy ani jeden „czysto” polski tekst literacki, który bezsprzecznie wpisałby się w kanon dzieł sztuki o światowym uznaniu. To ujęte w cudzysłów „czysto” bierze się stąd, że jeśli już jakiś Polak zapisał się złotymi zgłoskami w historii literatury światowej, to albo większość czasu działał na obczyźnie czerpiąc z tamtejszego dorobku kulturowego (jak Joseph Conrad, co moim zdaniem czyni go pisarzem angielskim) albo też, jak Jan Potocki, nie poczuwa się do polskości jako takiej, mieniąc się obywatelem świata („Rękopis znaleziony w Saragossie” w oryginale powstał po francusku). To bolączka nie tylko literatury. Gdyby nie wyjazd z kraju i studia na Sorbonie, Maria Skłodowska-Curie wynalazłaby co najwyżej nowy aromat do ciast, Chopin też najpewniej grałby tylko po weselach, gdyby nie jego „staż zagraniczny”. Oczywiście wszyscy powyżsi są konsekwentnie wciągani na pole rodzimego dorobku kulturowego, łącznie z taki, dajmy na to, Mikołajem Kopernikiem, co do którego historycy mają uzasadnione wątpliwości, czy w ogóle znał język polski na tyle, by bezproblemowo kupić sobie piernik na innym, niż toruński targu. Mógłbym tak jeszcze wymieniać, aż - rozszerzając nieco paramenty - doszedłbym do Roberta Kubicy, ale nie bardzo widzę sens – już to, co do tej pory napisałem jasno wykazuje, że kulturowo bez suportu zza granicy Polacy istnieją raczej tylko na przestrzeni naszego kraju.
Ale nie to mnie najbardziej w polskim kapitale kulturowym boli (to powyżej nie boli mnie w ogóle). Tym, co mnie gniecie jest praktycznie nieistniejąca we współczesnej kulturze popularnej rola polskiej sztuki dawnej. Polska literatura doby od średniowiecza wzwyż (skupmy się może na niej) na cztery spusty zamknięta jest w szkole, w której bombarduje się nią kompletnie nieprzygotowane na tego typu atak umysły dzieci. Mickiewicz, Słowacki, Rej i cała reszta tej hałastry nie funkcjonuje we współczesnej przestrzeni memetycznej,* jak ma to miejsce choćby w Anglii, gdzie na maksa popkulturowy Doctor Who u boku Williama Shakespeare’a walczy z czarownicami z kosmosu lub ramie w ramię z Charlesem Dickensem pokonuje inwazję upiorów (też z kosmosu). Jasne, powstają ekranizacje lektur szkolnych, ale ich głównym targetem są wycieczki szkolne (i stacje telewizyjne, które nie mają, co nadawać podczas świąt narodowych), poza tym filmy te nie zapisały się raczej w naszej pamięci. Choć polscy autorzy za wymienionymi powyżej dżentelmenami mogą, w większości, co najwyżej pióra nosić, to przecież na kanwie takiego „Króla Ducha” pióra Słowackiego można by upichcić nielichy horror, a i z pozostałych klasyków dałoby się wycisnąć coś ciekawego. Cieszą malutkie wyjątki, jak „Przedwiośnie Żywych Trupów” (ponoć kaszana straszna, nie wiem, nie czytałem, jest na sali ktoś, kto potwierdzi?), czy pierwsza część komputerowego Wiedźmina, w której Jaskier przytacza mickiewiczowe „Dziady”, zaś jeden z głównych questów to swoisty hołd złożony „Balladynie”. Swoją drogą, strasznie mi tego brakowało w dwójce, ale rozumiem zamierzenie twórców, by zdefaultować „smaczki” na potrzeby międzynarodowego gracza.
Wszystko, o czym napisałem powyżej skutkuje polskim problemem z nieczytaniem klasyków. W szkole się nie chciało, później nie ma motywacji – a taką motywację bezsprzecznie daje kultura remiksu, która na naszych ziemiach wciąż bardzo niechętnie sięga po wieszczów maści wszelakiej. Autorzy remiksów nie biorą na warsztat klasyków, bo ludzie ich nie znają, ludzie nie czytają klasyków, bo ich znajomość nie jest im potrzebna do zrozumienia popkultury. I tak koło się zamyka.
PS: Podczas researchu do tej notki dowiedziałem się o czymś takim, jak Hetalia. Świat stał się odrobinę bardziej okrutnym miejscem...
_____________
*no dobra – Sienkiewicz i Wyspiański, ale ten pierwszy był przecież proto-popkulturowy, a ten drugi… No, dobra, ten drugi faktycznie jest obecny w polskiej przestrzeni memetycznej, głównie za sprawą one-linerów z „Wesela”. Jeden wyjątek na tak bogaty kapitał kulturowy. Gratulacje.
Brak komentarzy :
Prześlij komentarz