niedziela, 20 marca 2011

Niedobry Tolkien

fragment grafiki autorstwa Mike'a Wieringo, całość tutaj.

Tworząc „Władcę Pierścieni” J.R.R. Tolkien zrobił literaturze fantasy ogromną krzywdę, na długi czas wtłaczając ją w ciasne ramy paraśredniowiecznej przygody z elfami i krasnoludami. Nie zrozumcie mnie źle, moje uczucia do Trylogii są silne i jednoznacznie pozytywne, źle się jednak stało, że wizja Tolkiena właściwie zdominowała gatunek. „Władca Pierścieni” okazał się zbyt dobry. Wszyscy chcieli powtórzyć sukces Anglika, na potęgę kopiowali więc realia i fabułę „Władcy…”. Schemat ten jest dobrze znany – geniusz natychmiast znajduje grono naśladowców, którzy bezskutecznie usiłują zbliżyć się do poziomu Mistrza. Mieliśmy mnóstwo takich przypadków, ten jednak jest wyjątkowy. Z pewnym uproszczeniem można stwierdzić, że J.R.R. Tolkien stworzył gatunek fantasy. Gdybyśmy zajrzeli w drugą nogawkę Spodni Czasu, w alternatywną linię czasową, w której „The Lord of the Rings” nigdy się nie ukazał, moglibyśmy być bardzo zaskoczeni. Może zobaczyliśmy świat, w którym fantasy nie istnieje. Może wprost przeciwnie – brak ciasnego kanonu rozplątałby ręce i umysły twórców w innym wypadku kopiujących lepszych od siebie? Nie sądzę.

Science-fiction nie miało swojego „Władcy Pierścieni”. Ktoś może w tym momencie wskazać „Diunę” Franka Herberta czy twórczość Clarke’a. Owszem, były to książki dobre, ale żadna nie miała w sobie geniuszu „Władcy…”. Wiem, wiem – Dick. Ale jego proza była zbyt hermetyczna, zbyt wyobcowana, by mogła przekonać do siebie fanów kosmicznej przygody. Stwierdzam to z przykrością i bólem serca, bowiem z tych dwóch gatunków to fantastyka naukowa wydaje mi się daleko ciekawsza, bardziej inspirująca i dająca szersze pole do popisu. Nikt nie wymyślił rasy kosmitów, którą w swoich książkach opisywaliby autorzy klasy B, C i dalej (por. elfy i krasnoludy, bez których klasyczna fantasy obejść się nie może), nie było schematu fabuły. Czy wyzwoliło to kreatywność mniej zdolnych twórców? Myślę, że tak. Pojadę po bandzie, ale stwierdzę, że prawie na pewno więcej jest dobrych książek sci-fi, niż dobrych książek fantasy. Teraz możemy zacząć kłócić się o pojęcie „lepszości”.

Zastanawia mnie, czy taki model jest pożądany – jedna powieść tworząca gatunek i ujmująca go kanoniczny cudzysłów? Kiedy po raz n-ty czytamy sztampową powieść rozgrywającą się w sztampowym świecie ze sztampowymi bohaterami, zaczynam mieć co do tego wątpliwości. Dopiero stosunkowo niedawno pisarze fantasy (choć nie wszyscy) zorientowali się, że kopiowanie Tolkiena nie jest jedyną słuszną drogą. To cieszy – mamy do czynienia z hossą oryginalnej (choć niekoniecznie dobrej – te pojęcia nie są zamienne) literatury fantasy. Tymczasem fantastyka naukowa zawsze miała się dobrze, jeśli chodzi o oryginalne, nowatorskie spojrzenie na fabułę, świat przedstawiony i tak dalej. Gdybym musiał wyodrębnić jakiś kanon, stanowiłby on zapewne konglomerat Diuny, Gwiezdnych Wojen i asimovskiej Fundacji w rozmaitych proporcjach.

Po raz kolejny stwierdzę oczywistą oczywistość i napiszę, że ludzie najbardziej lubią to, co już znają. Biorąc do ręki dwunasty tom ósmego podcyklu drugiej Sagi O Mieczu Zagłady czytelnik ma pewność, że odnajdzie to, co doskonale pamięta z całej sterty podobnych książek. Analogiczna sytuacja w science-fiction jest jakby mniej powszechna.

1 komentarz :

  1. A Lema, Kolega czytał? Od Tolkiena bodaj wybitniejszy, a na SF nie miał aż tak wielkiego wpływu, nawet krajową (choć przez jakiś czas wszyscy się u nas silili na "pisanie Lemem"). Sadzę, że jednak inna specyfika gatunków i inne wzorce...

    OdpowiedzUsuń

Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...