FOMO to skrótowiec wyrażenia Fear Of Missing Out w luźnym tłumaczeniu na język polski oznaczającego „lęk przed przegapieniem”. Jest to specyficzna odmiana fobii społecznej po raz pierwszy opisana w tysiąc dziewięćset dziewięćdziesiątym szóstym roku przez specjalistę od marketingu, doktora Dana Hermana w jego artykule Introducing Short-term Brands: A New Branding Tool for a New Consumer Reality.
Herman – mówiąc w największym skrócie – zauważył, że na przełomie lat osiemdziesiątych i dziewięćdziesiątych konsumenci zaczęli porzucać wierność stabilnym markom z długimi tradycjami i ustaloną renomą na rzecz eksperymentowania z nowościami. Dlatego te stabilne marki powinny przybrać nową taktykę i przystosować się do tych nawyków konsumenckich. Herman zaproponował cykliczne wprowadzanie na rynek nowych wersji swoich produktów, by w ten sposób wzbudzić zainteresowanie nabywców i zarobić na tej krótkotrwałej fali zainteresowania, po czym powtarzać ten proces co jakiś czas. Wypuszczenie limitowanej edycji napoju albo chipsów o jakimś dziwnym, nietypowym smaku może być dobrym przykładem takiej taktyki marketingowej. Ludzie z ciekawości kupią, by przekonać się jak to smakuje, a gdy ten efekt świeżości zacznie opadać, firma odczeka jakiś czas i wypuści na rynek kolejną nowość.
Artykuł zauważył przy tym, iż konsumenci odczuwać będą dzięki temu presję, by być na bieżąco z tym, co się dzieje – kupić nowy produkt i zapoznać się z nim, dopóki jeszcze wszyscy o nim rozmawiają, by wiedzieć, o czym jest mowa i wyrobić sobie własną opinię. To naturalna ludzka potrzeba – uczestniczenie w tym, co dzieje się w otaczającej nas społeczności. Jeśli na HBO pojawi się nowy, niesamowicie popularny serial, o którym twoi koledzy z pracy rozmawiają w trakcie przerwy, chcesz wiedzieć o czym jest mowa, żeby nie zostać wykluczonym z tej rozmowy. Bo to wyjątkowo przykre uczucie, więc jeśli dojdzie do takiej sytuacji, po powrocie do domu wykupisz dostęp do HBO GO i obejrzysz ten serial, by w przyszłości się to nie powtórzyło.
Od momentu publikacji tego artykułu minęło ćwierć wieku i dziś możemy już spokojnie stwierdzić, że tezy Hermana, okazały się wyjątkowo trafne, a zaproponowane przez niego taktyki wyjątkowo korzystne. Przynajmniej z punktu widzenia kapitalizmu. Z punktu widzenia konsumentów natomiast… Cóż, porozmawiamy o tym. A pomoże nam w tym komiks Avengers: Impas – Atak na Pleasant Hill opublikowany przez wydawnictwo Marvel Comics pierwotnie w odcinkach między lutym i czerwcem dwa tysiące szesnastego roku, a w naszym kraju przez wydawnictwo Egmont w dwa tysiące dziewiętnastym roku w zbiorczym tomie. Komiks jest tak zwanym crossoverem – sytuacją, gdy dwie (albo więcej niż dwie) serie komiksowe na jakiś czas zbiegają się ze sobą, by wspólnie opowiedzieć jedną historię, w której główni bohaterowie albo walczą między sobą albo łączą siły przeciwko wspólnemu zagrożeniu – najczęściej jedno i drugie.
W przypadku Ataku na Pleasant Hill akcja rozpoczyna się w jednonumerowym komiksie zatytułowanym Avengers Standoff: Welcome to Pleasant Hill #1, który służy jako prolog całej opowieści. Kolejny jej rozdział rozgrywa się w następnym jednonumerowym komiksie Avengers Standoff: Assault on Pleasant Hill Alpha #1. Następnie akcja zostaje rozbita na kilka równolegle wydawanych komiksowych serii – Agents of S.H.I.E.L.D. (zeszyty trzeci i czwarty), Uncanny Avengers Vol. 3 (numery siódmy i ósmy) All-New, All-Different Avengers (zeszyty siódmy i ósmy – nie mylić z Uncanny Avengers Vol. 3), New Avengers Vol. 4 (zeszyty ósmy, dziewiąty i dziesiąty – nie mylić z Uncanny Avengers Vol. 3 ani z All-New, All-Different Avengers), Howling Commandos of S.H.I.E.L.D. (numer szósty – nie mylić z Agents of S.H.I.E.L.D.), Captain America: Sam Wilson (numery siódmy i ósmy) oraz Illuminati (numer szósty). Cała linia fabularna znajduje swój finał i konkluzję w trzecim jednonumerowym komiksie zatytułowanym Avengers Standoff: Assault on Pleasant Hill Omega #1.
Wydarzenia z różnych serii częściowo się pokrywają, częściowo rozgrywają się równolegle albo w bardzo krótkim przedziale czasowym, co sprawia, że czytelnik zmuszony jest to żonglowania zeszytami kilku serii równocześnie. Między ósmym i dziewiątym numerem New Avengers Vol. 4 dbający o ciągłość narracji czytelnik musi przeczytać siódmy numer Uncanny Avengers Vol. 3, siódmy numer All-New, All-Different Avengers, szósty numer Howling Commandos of S.H.I.E.L.D., siódmy numer Captain America: Sam Wilson oraz ósmy numer Uncanny Avengers Vol. 3 dokładnie w tej kolejności.
Warto również zaznaczyć, że każdy z tych komiksów stara się być nie tylko integralną częścią wydarzenia, ale również kontynuować własne, indywidualne fabuły. Każda z tych serii ma w końcu swoją historię, która na czas crossovera musi zostać zepchnięta na dalszy plan albo otwarcia zastopowana. To sprawia, że każdy zeszyt zawiera w sobie przynajmniej jakiś element niemający znaczenia dla Avengers Standoff, ale zrozumiały dla osób, które śledziły wcześniejsze numery konkretnej serii. Żeby zrozumieć wszystko, trzeba czytać wszystko.
Osoby, które nie siedzą w temacie mogą być zdziwione tym, jak bardzo wydawnictwo utrudniło swoim fanom cieszenie się tym komiksem, jednak taka strategia jest powszechnie wykorzystywanym w komiksowym mainstreamie sposobem na wyciągnięcie możliwie najwięcej pieniędzy od swoich czytelników i czytelniczek. Jeśli ktoś jest fanem wyłącznie jednej z wyżej wymienionych serii i nie interesują go pozostałe, zostaje postawiony przed dylematem. Dwa albo trzy zeszyty ze środka jego ulubionej serii nagle stają się przynajmniej częściowo niezrozumiałe.
Oczywiście można zrezygnować z ich kupna i wznowić śledzenie serii w momencie, gdy crossover się skończy, ale ryzykuje wtedy, że kolejne numery będą się odwoływały do tamtych wydarzeń albo że wprowadzą one istotne zmiany w status quo komiksu. Jeśli zdecyduje się na kupno tylko części komiksów wchodzących w zakres crossoverów, musi liczyć się z tym, że nie zrozumie kontekstu większości wydarzeń, część będzie wydawała się naciągana albo nieusprawiedliwiona narracyjnie. Dopiero zakup wszystkich szesnastu komiksów (które u nas zbiorczo opublikował Egmont) i przeczytanie ich w odpowiedniej kolejności daje stosunkowo precyzyjny obraz całej historii.
Jeśli ktoś w tym miejscu myśli sobie „No dobrze, ale Egmont wydał to u nas w zbiorczym tomie, wszystko jest poukładane w prawidłowej kolejności, więc kupno komiksu w takiej postaci ma sens, prawda?” No cóż… nie, nie do końca. Tak jak już mówiłem wcześniej każdy numer wchodzący do tego crossovera stara się równolegle dbać o ciągłość narracyjną własnej serii, przez co jakąś część stron poświęca na rozwijanie relacji między postaciami albo intryg, które nie są zrozumiałe dla osób czytających wyłącznie „crossoverowe” numery. Inna sprawa, że Egmont nie wydaje wszystkich serii wchodzących w skład tego crossovera, więc jeśli komuś naprawdę zależy na przeczytaniu wszystkiego, musi korzystać z oryginalnych wydań. Kupując ten tom i tylko ten tom dostajesz monstrum Frankensteina, z którego nie zrozumiesz części zawartości, jeśli nie odrobisz wcześniej pracy domowej. Co będzie bardzo kosztowne i czasochłonne. Pojawia się więc pytanie – czy w ogóle warto?
Odpowiedź brzmi… nie, nie bardzo. Avengers: Impas – Atak na Pleasant Hill jest, w najlepszym razie, przeciętnym komiksem. Punkt wyjścia jego fabuły jest potencjalnie całkiem ciekawy. Agencja S.H.I.E.L.D. stworzyła więzienie dla superzłoczyńców, gdzie osadzeni poddawani są praniu mózgu. Wmawia się im w ten sposób, że są przykładnymi obywatelami sielskiego miasteczka. Część z nich przełamuje to uwarunkowanie i organizuje bunt. W sprawę miesza się kilka grup superbohaterów oraz osób powiązanych z Avengers i S.H.I.E.L.D., które starają się powstrzymać ten kryzys. W całą tę awanturę zamieszana jest również Kobik, dziewczynka dysponująca niemal boskimi mocami przekształcania rzeczywistości, którą S.H.I.E.L.D. wykorzystało do stworzenia tytułowego Pleasant Hill.
W innych okolicznościach to mogłaby być naprawdę fajna historia o naturze kary i resocjalizacji – jak daleko można posunąć się, by zmienić ludzi, ile władzy powinien mieć nad nami system więziennictwa, w jaki sposób rozwiązywać problemy z przestępczością, jak tego nie robić i jaki jest moralny koszt zapewnienia społeczeństwu bezpieczeństwa i czy aby na pewno cena nie jest za wysoka. Oczywiście, nie wymagam od komiksów o superbohaterach, by były moralitetami czy rozprawkami filozoficznymi. Nie po to je czytam. Dlatego byłbym całkowicie usatysfakcjonowany gdyby Avengers: Impas – Atak na Pleasant Hill był po prostu fajną, dynamiczną bijatyką z ikonicznymi bohaterami. Problemem jest fakt, że próbuje być jednocześnie jednym i drugim i, niestety, zupełnie mu to nie wychodzi.
Ale i to samo w sobie nie byłoby takie złe, gdyby nie fakt, że komiks jest niemal niezrozumiały dla osób, które nie siedzą w tym naprawdę głęboko. Ja siedzę, a i tak po pewnym czasie zacząłem się gubić w całym tym galimatiasie. Scenarzyści i redaktorzy próbują ułatwić czytelnikom zrozumienie sytuacji wrzucając do komiksu długie sceny dialogów, w których bohaterowie tłumaczą, co się dzieje. Przez to jednak olbrzymia część Avengers: Impas – Atak na Pleasant Hill poświęcona jest nie fabule crossovera tylko opowiadaniu o rzeczach, które działy się przed nim.
W pewnym momencie ktoś może zdecydować, że machnie ręką na cały ten crossover i po prostu wznowi lekturę po tym, jak się skończy i sytuacja się uspokoi. Problem polega jednak na tym, że sytuacja nigdy się nie uspokaja na dłużej niż kilka miesięcy. Avengers: Impas sam w sobie stanowi bowiem narracyjną podbudowę do kolejnego dużego wydarzenia w świecie komiksowym, czyli Civil War II (który równocześnie stanowi coś w rodzaju sequela Civil War), które z kolei prowadzi do niesławnego Secret Empire, w którym Kapitan Ameryka wskutek przepisania rzeczywistości przez Kobik (dziewczynkę z Avengers: Impas) staje się zakonspirowanym agentem Hydry. Na tym oczywiście nie koniec, ponieważ Secret Empire jest ogniwem, w którym zakotwiczono antologię komiksów Pokolenia stanowiącą z kolei pomost do… widzicie już, o co chodzi. To się nie kończy. Nigdy.
Próba olania absolutnie wszystkiego i ograniczenia się tylko do jednej serii jest z góry skazana na niepowodzenie. Jeśli czytacie komiksową serię Agents of S.H.I.E.L.D. (bo jesteście jedną z tych osób, które naprawdę lubią ten serial), już w trzecim i czwartym zeszycie akcja przerwana jest przez crossover Avengers: Impas. Zeszyty siódmy, ósmy, dziewiąty i dziesiąty poświęcone są wydarzeniom z Civil War II. Później seria się kończy, prawdopodobnie z uwagi na niezadowalające wyniki sprzedaży. Oznacza to, że przez połowę czasu jej trwania scenarzysta musiał skupiać się nie na tworzeniu złożonej, interesującej fabuły, ale dopasowaniu swoich pomysłów do tego, co tworzyli w międzyczasie inni.
A wiecie, co jest w tym wszystkim najzabawniejsze (o ile ma się wisielcze poczucie humoru)? To, że w porównaniu z wieloma innymi eventami czy crossoverami ze świata Marvela Avengers: Impas wcale nie jest aż tak skomplikowany. Rzut oka na listę komiksów wchodzących w zakres Secret Wars – największego komiksowego wydarzenia ostatnich kilku lat, a niewykluczone, że i w historii tego medium w ogóle – sprawia, że Atak na Pleasant Hill wydaje się niemal trywialny.
Komiksy głównego nurtu – mówiąc „głównego nurtu” mam tu na myśli wydawnictwa Marvel oraz DC Comics, dwóch największych wydawnictw komiksowych w USA – są od początku do końca zaprojektowane w taki sposób, by w możliwie największym stopniu eksploatować swoich nabywców, wywierając na nich presję zakupu jak największej liczby komiksowych serii, zeszytów, jednozeszytówek, miniserii i wydań zbiorczych. Dzieje się tak z prostego powodu. Po wielkim kryzysie na amerykańskim rynku komiksowym w latach dziewięćdziesiątych – co samo w sobie jest fascynującą historią, ale zostawmy to dzisiaj – komiksy stały się bardzo niszowym hobby. Nie zrozumcie mnie źle – postacie i historie z komiksów oczywiście nadal są szalenie popularne dzięki gadżetom, kreskówkom i kinowym adaptacjom. Ale same komiksy? Baza regularnych czytelników kurczy się od lat, co wymusza na wielkich wydawcach chwytania się każdej brzytwy, która uchroni ich przed utonięciem.
Jedną z najpowszechniejszych taktyk jest właśnie wywieranie presji na swojej najwierniejszej grupie odbiorców, by zawsze czuli, że coś im ucieka. Bardzo rzadkie są sytuacje, gdy Marvel albo DC Comics wydają serię, którą można po prostu przeczytać od początku do końca, niespecjalnie przejmując się czymkolwiek poza nią. To zawsze musi być element jakiejś większej całości i zawsze do pełnego zrozumienia fabuły wymagana jest znajomość czegoś innego – innego komiksu, innej miniserii, innego crossovera. Często te powiązania nie są oczywiste, szczególnie dla świeżych odbiorców, co zmusza do nieustannego poszukiwania i wywiera presję, by być na bieżąco ze wszystkim – szukania list komiksów potrzebnych do zrozumienia kontekstu, czytania fanowskich Wikipedii, prowadzenia tabelek i zasięgania opinii osób, które w tym siedzą. Dla kilku znanych mi fanów komiksów dużą część ich hobby pochłania de facto praca domowa, którą muszą najpierw odrobić, by w pełni cieszyć się tym jednym komiksem, który chcą przeczytać.
Jestem tak stary, że byłem fanem komiksów zanim miał premierę Iron Man, który zapoczątkował Kinowe Uniwersum Marvela. Już w tamtych czasach ludzie – którzy wiedzieli, że orientuję się w tym temacie – pytali mnie, od czego zacząć czytanie komiksów Marvela. Moja odpowiedź brzmiała wówczas „wcale”, właśnie z powodu tego galimatiasu. W dzisiejszych czasach brzmi ona „wcale” ale jeszcze bardziej, bo problem nawarstwiał się przez te wszystkie lata. Nie znaczy to, że Marvel nie wydaje wartych uwagi komiksów, tylko że aby dobrać się do nich najczęściej trzeba włożyć w to naprawdę wiele pracy.
Czy w crossoverach jest coś złego z zasady? Nie. Sam bardzo je lubię. Dobrze zrobione crossovery dostarczają poczucia, że historia dzieje się w dużym, złożonym świecie, w którym równolegle rozgrywają się inne opowieści o innych postaciach, potrafią w sensowny sposób rozbudować sylwetki charakterologiczne bohaterów biorących udział w tych historiach, skonfrontować je z innymi, równie rozbudowanymi postaciami i zaobserwować, jak wyglądał będzie rezultat. Problem pojawia się w momencie, w którym crossovery robi się nie dlatego, że mają sens, ale dlatego – wyłącznie dlatego – że się sprzedadzą. Po pewnym czasie zabawa związana z czytaniem komiksów zmienia się w nużącą pracę, bo aby cieszyć się jedną serią trzeba przynajmniej mieć świadomość, co dzieje się co czterech innych. To jak piramida finansowa, z tą różnicą, że oprócz pieniędzy wkłada się w nią czas, uwagę i zaangażowanie. I, jak w przypadku piramid finansowych, zwykle kończy się to olbrzymim rozczarowaniem.
No dobrze, ale komiksy to niszowe hobby – czemu zawracam nim głowę normalnym ludziom? Cóż, po pierwsze, to mój kanał na YouTube więc mogę mówić sobie na nim o czym tylko mam ochotę, po drugie… ta taktyka wylewa się na inne media. Dość powszechną krytyką nowszych filmów i seriali Marvela jest to, że więcej czasu poświęcają one na zaczynanie wątków, które będą kontynuowane w następnych filmach i seriali niż na opowiadanie własnych historii. Seriale superbohaterskie produkowane przez stację CW już od dawna korzystają z podobnej taktyki.
To tylko jeden z licznych przykładów tego, jak współczesna kultura popularna wykorzystuje FOMO w celu utrzymania przy sobie konsumenta. Dan Olson z anglojęzycznego kanału Folding Ideas stworzył jakiś czas temu wideoesej, w którym opowiadał, w jaki sposób twórcy gry komputerowej Fortnite żonglują płatną zawartością w wewnętrznym sklepie tej produkcji, by gracz nigdy do końca nie wiedział, jak długo taka albo inna rzecz będzie dostępna do zakupu – i tym samym wywierając presję, by kupił jak najwięcej i jak najszybciej, ponieważ wycofany produkt już nigdy nie wróci na wirtualną półkę.
W połowie XX wieku Theodor Adorno i Max Horkheimer - przedstawiciele nurtu filozoficznego znanego jako Szkoła Frankfurcka – opublikowali książkę pod tytułem Dialektyka Oświecenia, w której, między innymi, przedstawili ideę przemysłu kulturalnego. Opiera się ona na założeniu, że traktowanie kultury w sposób przemysłowy, jak produkt projektowany przez rzemieślników dokładnie na potrzeby rynkowe, jest niespecjalnie dobre. Takie podejście skutkuje bowiem rozwodnieniem kultury, stłumieniem odważnych, indywidualnych głosów artystycznych na rzecz bezpiecznych, powtarzalnych produktów, które nie mówią niczego interesującego o świecie, nie kwestionują opinii odbiorców, nie zadają trudnych pytań i nie proponują kontrowersyjnych odpowiedzi – bo to niedochodowe.
Warto w tym miejscu podkreślić, że Adorno i Horkheimer mówiąc o przemyśle kulturalnym nie mówili o mediach masowych jako takich. Wręcz przeciwnie. To, że dostęp do kultury jest szeroki i swobodny dla wszystkich jest czymś dobrym. Problem jest założenie, że kulturę produkuje się w cyniczny sposób całkowicie podporządkowany wymaganiom rynku. Że tworzy się rzeczy nie dlatego, że ktoś chciał je stworzyć albo że ktoś chciał, by zostały stworzone, ale dlatego, że przyniosą dochód. Jak ten nieszczęsny Avengers: Impas – Atak na Pleasant Hill. Nikt nie chciał tego komiksu. Jako historia nie wyróżnia się niczym z setek innych crossoverów, jako komiks narobił jedynie wiele niepotrzebnego zamieszania, które nie doprowadziło do niczego konstruktywnego. Ale to komiks o Avengers, więc czytelnicy komiksów o Avengers będą czuli się zobligowani, by go kupić, by przypadkiem nie przegapić czegoś, bez czego nie będą w stanie cieszyć się kolejnymi komiksami.
I tak zupełnie na marginesie dodam jeszcze, że – wbrew temu, co czasami można o nich usłyszeć i przeczytać w Internecie – Adorno i Horkheimer nie próbowali zniszczyć cywilizacji zachodu. Oczywiście ich tezy dotyczyły sytuacji w powojennej Europie i Stanach Zjednoczonych Ameryki Północnej, nie zmienia to jednak faktu, że te diagnozy przynajmniej do pewnego stopnia można przełożyć również na nasze czasy. Osobiście kłóciłbym się, że współcześnie te diagnozy są jeszcze bardziej trafne niż były siedemdziesiąt lat temu.
Książka Dialektyka Oświecenia została u nas wydana kilka razy, więc nie ma większych problemów z jej dostępnością. Za jej najświeższe wydanie odpowiada Krytyka Polityczna, więc pozycja jest dość łatwo dostępna również poza kręgami akademickimi. To bardzo istotna książka dla osób interesujących się teorią kultury, więc jak najbardziej zachęcam. Ach, i Adorno w jednym momencie narzeka w niej na muzykę jazzową, ponieważ oczywiście, że tak.
Jeśli z jakiegoś powodu zamiast grubej, nudnej książki o filozofii napisanej przez dwóch starych dziadów siedemdziesiąt lat temu wolicie przeczytać jakiś komiks superbohaterski – nie wiem, może ktoś ma takie dziwne preferencje – to szczerze polecam Invincible autorstwa Roberta Kirkmana. Jest u nas wydawany przez Egmont i, w przeciwieństwie do komiksów Marvela, jest to zamknięta seria bez żadnych znaczących rozgałęzień. Sięgacie po pierwszy tom, potem po drugi i tak aż do końca, nie przejmując się niczym poza tym. Jest absolutnie fantastyczny. Niedawno ukazał się pierwszy sezon jego animowanej adaptacji, która dość wiernie trzyma się swojego komiksowego pierwowzoru, więc polecam również i ją.
Jeśli koniecznie chcecie przeczytać coś z wydawnictwa Marvel, zachęcam do odczekania jeszcze kilku miesięcy do czasu, aż Egmont wyda w naszym kraju pierwszy tom cyklu Nieśmiertelny Hulk. Czytałem ten komiks w oryginale i jest to jeden z tych rzadkich momentów, gdy nowy komiks o ikonicznej postaci Marvela naprawdę robi z nią coś mądrego, unikalnego i fascynującego. W dodatku jest fantastycznie napisany i narysowany. Nadal cierpi na kilka grzechów głównych komiksów głównego nurtu, ale tym razem warto przejść nad nimi do porządku dziennego, ponieważ historia oraz to, w jaki sposób została opowiedziana, w pełni nam to wynagradza.
Bibliografia:
Introducing Short-term Brands: A New Branding Tool for a New Consumer Reality
Dialektyka oświecenia.
Brak komentarzy :
Prześlij komentarz