piątek, 14 maja 2021

Filozofia porażki. Struś Pędziwiatr

 

Niniejszy tekst jest lekko przeredagowanym transkryptem scenariusza videoeseju mojego autorstwa. Filmik można obejrzeć w tym miejscu. Zachęcam do subskrypcji mojego kanału na YouTube.



Historia serii kreskówek o Kojocie Wilusiu i Strusiu Pędziwietrze sama w sobie jest bardzo ciekawa. Żeby jednak zrozumieć jej znaczenie, musimy najpierw porozmawiać o samych początkach komercyjnej animacji w USA. W pierwszej połowie dwudziestego wieku funkcjonowało kilka różnych amerykańskich studiów animacyjnych. Część z nich padła, część przetrwała, część egzystowała na granicy rentowności, jednak z czasem wyłoniło się z tego porządku dwóch głównych graczy – animacyjne studio Warner Bros. oraz oczywiście Disney. To pierwsze bardzo długo nie było w stanie wypracować własnej artystycznej tożsamości, dzięki której jego animacje różniłyby się od tych disnejowskich. Jeśli obejrzycie losową animację studia animacyjnego Warner Bros. z lat dwudziestych i losową animację Disneja z tego samego okresu, prawdopodobnie nie będziecie w stanie wskazać tego, które studio wyprodukowało którą. W obu pojawią się bowiem urocze zwierzątka robiące urocze rzeczy w rytm utworów muzycznych z dźwiękowej biblioteki tego albo drugiego studia.

Z czasem zaczęło się to oczywiście zmieniać. Jednym z punktów zwrotnych okazał się rok 1942. Wtedy bowiem odbyła się premiera krótkiego filmu animowanego The Dover Boys at Pimento University or The Rivals of Roquefort Hall, w skrócie The Dover Boys at Pimento University, a w jeszcze większym skrócie – Dover Boys. Była to dziewięciominutowa produkcja Warner Bros. w reżyserii Chucka Jonesa. Jones postanowił bardzo radykalnie odejść od dotychczasowej formuły kreskówek swojego studia. Bohaterami Dover Boys byli ludzie, co wówczas było rzadkością, zaś sama animacja była otwartą parodią serii książek młodzieżowych The Rover Boys. Co jednak najważniejsze, Jones dokonał w tej produkcji wielu bardzo ryzykowanych decyzji artystycznych. Jedną z nich było umyślne ograniczenie liczby indywidualnych klatek, przez co animacja była… nawet nie mniej płynna, ale po prostu wyglądała inaczej. Kolejnym wybiegiem był tak zwany smear, czyli technika, w której nie animuje się ruchów postaci klatka po klatce, ale zamiast tego tworzy się sekwencję klatek ze smugami obrazującymi stany przejściowe między kolejnymi pozami postaci.

Co ważne, choć te techniki były mniej kosztowne od tradycyjnych, Jones nie zrobił tego dla oszczędności. Zrobił to, ponieważ studio poprosiło go o coś, co odróżni kreskówkę od tych disnejowskich. I wygląda na to, że mocno przesadził, bo przed premierą szefowie studia Warner Bros. chcieli go zwolnić – uznali, że Dover Boys wyglądają tanio i tandetnie, szczególnie w porównaniu z płynnymi, przesyconymi detalami animacjami Disneja. Na szczęście dla Jonesa z powodu II Wojny Światowej bardzo trudno było znaleźć dla niego zastępstwo i ostatecznie pozwolono mu kontynuować pracę. I bardzo dobrze, że to zrobiono, bo z czasem Chuck Jones stał się wiodącym głosem w przemyśle animacji, odpowiedzialnym za reżyserię wielu kultowych kreskówek.

Pod bardzo wieloma względami Dover Boys stali się punktem odniesienia dla dalszej twórczości Jonesa. Jego późniejsze kreskówki na ogół nie były już aż tak mocno wystylizowane, ale nadal bardzo chętnie brały się za parodiowanie popularnych ówcześnie rzeczy, takich jak filmy awanturnicze, westerny czy pulpowe science-fiction oraz często opierały się na absurdalnym humorze.

I tu dochodzimy do Kojota Wilusia i Strusia Pędziwiatra. Zanim zacznę, prawdopodobnie powinienem zasygnalizować, że tytułowy struś w oryginale nie jest strusiem – to wymysł polskiego tłumacza. W oryginalnej wersji pędziwiatr przynależy do gatunku kukawki kalifornijskiej, małego ptaka zamieszkującego południowozachodnie rejony USA oraz Meksyk. Ja, dla uproszczenia nadal mam zamiar nazywać go Strusiem, o tym wszystkim wspominam tylko po to, by osoby, które chcą napisać komentarz informujący mnie o tej ciekawostce nie musiały marnować swojego cennego czasu. Kojot szczęśliwie jest kojotem w obu wersjach.

Pierwsza animacja z serii kreskówek o Kojocie i Struiu, Fast And Furry-ous również była parodią. I to na dwóch poziomach. Na pierwszym z nich parodiowała filmy dokumentalne obrazujące życie dzikich zwierząt. Na drugim, nieco głębszym, była to parodia kreskówek typu „kot ściga mysz”, w których mamy do czynienia z drapieżnikiem polującym na mniejsze zwierzę, w których ten pierwszy jest antagonistą i postacią negatywną, a to drugie postacią pozytywną której widz odruchowo kibicuje i sympatyzuje z nią. Jones pomyślał, że interesująco byłoby odwrócić ten schemat i to drapieżnika uczynić postacią, której widz współczuje. Okazało się, że pomysł bardzo spodobał się widzom i Kojot szybko zdobył olbrzymią popularność, która przysporzyła mu kolejnych animacji z nim i Strusiem Pędziwiatrem w roli głównej. I cierpień. Wielu, wielu cierpień.

To w ogóle jest jeden ze znaków rozpoznawczych tego reżysera. Jones lubił brać istniejące już postacie i przepisywać ich charakter w taki sposób, by ponosiły one spektakularne porażki. Prosiak Porky na przykład bardzo długo był warnerowskim odpowiednikiem Myszki Mikiego, pozbawionym charakteru i osobowości everymanem. Jones zrobił z niego coś w rodzaju ostatecznego popychadła, wiecznie pokrzywdzonego przez los i wszystkie inne postacie, którym wszedł w drogę. Podobnie sprawa miała się z Kaczorem Daffym. Wczesny Daffy był… eee… szajbusem wprowadzającym chaos i zniszczenie wszędzie, gdzie tylko się pojawił. W kreskówkach Chucka Jonesa Daffy został chciwym egoistą, który wiecznie pakował się w kłopoty przez swoje wady. W jednej z moich ulubionych kreskówek, Duck Amuck, Daffy jest dosłownie torturowany i upokarzany przez samo medium animacji, w którym istnieje. Jones, w większym albo mniejszym stopniu, zrobił to wszystkim bohaterom kreskówek, które tworzył – może z wyjątkiem Królika Bugsa, choć i jemu nie zawsze się upiekło – ale to Kojot jest tu ucieleśnieniem tej osobliwej filozofii cierpienia.

Kojot jest bohaterem tragicznym. Wiemy, że nigdy nie złapie i nie zje Strusia – w sumie nigdy byśmy tego nie chcieli, bo wtedy kreskówka by się skończyła – i że jego starania są z góry skazane na porażkę. Kojot jednak tego nie wie. Albo wie i nie dopuszcza do świadomości. Rezultatem jest nieprzerwany ciąg bolesnych i upokarzających porażek. Co jednak najciekawsze, te porażki rzadko kiedy wynikają z winy głównego bohatera. Po prostu cały świat wokół Kojota funkcjonuje w taki sposób, by uniemożliwić mu schwytanie Strusia. Reguły grawitacji zmieniają się bez żadnego ostrzeżenia, namalowane na skale dziury automatycznie stają się rzeczywiste albo nierzeczywiste – w zależności od tego, jak bardzo będzie to działało na niekorzyść głównego bohatera.

Tragedią Kojota jest to, że on sam nigdy nie uświadomi sobie, że najlepszą rzeczą, jaką może zrobić jest zrezygnowanie z pościgu za Strusiem i zajęcie się czymś innym. Wiemy, że Kojot jest bardzo pomysłowy, zaradny i zdeterminowany, a to są pozytywne cechy charakteru, które pozwalają na poradzenie sobie w większości sytuacji życiowych. Gdyby zrezygnował z tego skazanego na porażkę pościgu, byłoby mu lepiej w życiu. Na tym polega tragizm tej postaci. Desperacko stara się osiągnąć swój cel w świecie, który zbudowany w taki sposób, by uniemożliwić mu osiągnięcie tego celu.

Co ciekawe, jednym z powodów tak dużej liczby kreskówek z Kojotem i Strusiem jest fakt, iż były one stosunkowo proste w produkcji. Wszystko opierało się bowiem tylko na dwóch bohaterach w jednej scenerii, bez dialogów i z możliwością częstego i łatwego wykorzystywania tych samych teł oraz całych fragmentów animacji. W dodatku Jones często stosował różne sztuki w celu uniknięcia animowania niektórych segmentów, na przykład prezentując upadek Kojota z dużej wysokości, w taki sposób, by wystarczyło namalować małą, ruchomą kropkę bez wielu szczegółów. Albo zamiast sceny poturbowania Kojota widzieliśmy tylko statyczny krajobraz i słyszeliśmy dźwięki, po czym na plan wchodził już upokorzony i przeorany główny bohater.

Pamiętacie smear? Ten sposób animowania ruchu nie klatka po klatce, ale za pomocą rozmazanych segmentów przejściowych? Łapy Strusia, które rozmywają się od prędkości i zlewają w jedną wstęgę są chyba najsłynniejszym przykładem wykorzystania tej techniki oszczędnej animacji.

Dzięki temu wszystkiemu Jonesowi udawało się zaoszczędzać budżet i w międzyczasie produkować od czasu do czasu znacznie bardziej ambitne i kompleksowe projekty. Jednym z nich był na przykład krótki film animowany What’s Opera, Doc?, powszechnie uznawany za jedną z najważniejszych – jeśli nie najważniejszą – kreskówkę w historii zachodniej animacji. Na pewno ją kojarzycie.

Kreskówki ze Strusiem Pędziwiatrem i Kojotem Wilusiem mają w sobie pewną uniwersalną ponadczasowość. W cierpieniu Kojota, który nie jest w stanie zrealizować zamierzonego celu, bo dosłownie cały świat sprzysiągł się przeciwko niemu, jest coś, co mocno przemawia do wielu widzów. Kreskówki Jonesa bardzo często mają w sobie zaskakujące mądre i dojrzałe morały. Jeśli seria o Strusiu Pędziwietrze czegoś nas uczy, to z pewnością tego, że czasami zasady gry uniemożliwiają nam odniesienie sukcesu. I wtedy pozostaje nam już wyłącznie śmiech.

Porażka

Porażka to stan, w którym znajdujemy się, gdy nie udało nam się zrealizować wyznaczonego albo zamierzonego celu. Najczęściej łączy się to z niewypełnieniem kryteriów wymaganych do odniesienia sukcesu albo złamanie ustalonych zasad w trakcie ich wypełniania. Te kryteria i zasady nie muszą być wyraźnie i precyzyjnie określone, choć bardzo często są. Porażkę ponosimy wtedy, gdy nie uda nam się zaliczyć jakiegoś etapu w grze video i nasza postać zginie. Albo wtedy, gdy spieprzymy sobie relację z drugą osobą. Albo gdy staramy się o pracę i jej nie dostaniemy. Albo gdy przypalimy mleko. Jeśli jesteście… eee… ludzkimi istotami, które funkcjonują w rzeczywistości, na pewno macie na swoim koncie całe mnóstwo porażek różnego kalibru. Nie da się przejść przez życie bez doświadczenia porażki.

Samo ponoszenie porażki ma wpływ na nastrój człowieka. Nawet jeśli ta porażka nie ma żadnych realnych konsekwencji. Jeśli spotkam się ze znajomymi pograć w planszówki i spektakularnie przegram kilka razy z rzędu – prawdopodobnie przez chwilę będę w trochę kwaśnym nastroju, nawet jeśli celem gry jest spędzenie czasu ze znajomymi, a nie odniesienie zwycięstwa i nie ponoszę żadnych rzeczywistych konsekwencji moich porażek. Bo porażki w bardzo dużej mierze dzieją się w naszych głowach i zawsze wiąże się z nimi jakiś emocjonalny koszt. Nie zawsze wielki, ale zawsze jakiś.

Jaki konkretnie – to już oczywiście zależy od wielu rzeczy. Od tego, jak bardzo zależało komuś na zwycięstwie. Od tego, jaka była nagroda za odniesienie sukcesu. Od tego, jakie są konsekwencje porażki. Od tego, jak blisko było się osiągnięcia sukcesu. Oraz od wielu innych kwestii, w zależności od sytuacji oraz od osoby, która poniosła porażkę. Istotne jest, by pamiętać o tym, że porażki i zwycięstwa bardzo często są subiektywne, zależne od kontekstu i oczekiwań danej osoby. Jeśli początkujący sportowiec, który nigdy wcześniej nie znalazł się na podium, zajmie drugie miejsce – uzna to za sukces. Jeśli dotychczasowy czempion, który nigdy wcześniej nie dał się nikomu pokonać, zajmie drugie miejsce – uzna to za porażkę.

W moim wideoeseju o depresji, wspominałem o tym, że według filozofa i teoretyka kultury, Marka Fishera – tak, znowu wracamy do Fishera, przyzwyczajcie się – współczesna rzeczywistość ekonomiczno-społeczna jest tak silnie nastawiona na konkurencję i rywalizację, że doświadczenia porażki są właściwie nieustanne. A to przekłada się na epidemię zaburzeń depresyjnych u ludzi zmuszonych żyć w takim świecie. O ile Fisher – według mnie – trafnie zdiagnozował problem w swojej książce Realizm Kapitalistyczny (jak zwykle polecam), o tyle jego diagnoza pozostawia nas w jeszcze większym poczuciu porażki niż wcześniej.

Na szczęście – i wbrew temu, co może się czasami wydawać – Mark Fisher nie jest jedynym teoretykiem, którego czytałem w moim życiu. Pozwólcie, że przedstawię wam Jacka Halberstama, amerykańskiego kulturoznawcę i profesora Uniwersytetu Kalifornijskiego w Berkeley. Halberstam od wielu lat zajmuje się analizą subkultur, mediów wizualnych oraz teorią płci. Wydaje mi się, że w tym momencie powinienem wspomnieć o tym, iż Halberstam jest osobą niebinarną, posługującą się dowolnymi zaimkami, jednak z tego co zauważyłem w trakcie pracy nad tym wideoesejem, zdecydowanie faworyzującą męskie formy gramatyczne. Dlatego mam zamiar określać go właśnie za ich pomocą.

Porażka i jej doświadczanie często pełnią pozytywną funkcję społeczną. Nikt nie lubi przegrywać, więc doświadczenie porażki wysyła naszemu ego istotną, jednoznaczną informację – staraj się bardziej. W idealnych okolicznościach porażka jest po prostu kolejnym krokiem w rozwoju. Jak w szczególnie trudnych grach video pokroju Dark Souls albo The Binding of Isaac, gdzie ponoszenie porażek motywuje gracza do nieustannego rozwijania swoich umiejętności. Najlepiej to ujął mistrz Yoda w najbardziej kontrowersyjnym gwiezdnowojennym filmie:

„Najlepszą nauczycielką, porażka jest”.

Co jednak, jeśli okoliczności nie są idealne? Co, jeśli reguły gry, w której musimy uczestniczyć uzależniają zwycięstwo nie od naszych starań, a od innych rzeczy, na które nie mamy wpływu i nie mamy nad nimi kontroli? Co, jeśli raz za razem będziemy robić wszystko dokładnie tak jak trzeba, jeśli raz za razem będziemy dawać z siebie sto procent, a mimo to raz za razem będziemy przegrywać? Według Fishera skutkiem jest jedynie marazm, depresja i nieuniknione poczucie beznadziei. Halberstam jednak… Halberstam ma trochę inną odpowiedź.

Queerowa czasowość

Porozmawiajmy o pewnej intrygującej i stosunkowo świeżej idei zwanej queerową czasowością. Jest to obserwacja faktu, że osoby nieheteronormatywne często doświadczają upływu czasu w nieco inny sposób niż reszta. Oczywiście, dla każdego i każdej z nas sekunda trwa dokładnie tyle samo – ale nie oznacza to, że odczuwalny upływ czasu zawsze dla wszystkich jest identyczny. Godzina spędzona w kolejce do lekarza obiektywnie trwa dokładnie tyle samo, co godzina spędzona na udanej randce albo w trakcie zajmującej rozgrywki w World of Warcraft. Ale gdybym zapytał Was, przy której z tych czynności czas mija Wam szybciej, prawdopodobnie byłbym w stanie zgadnąć Waszą odpowiedź. Okoliczności i konteksty tego, co się wokół nas dzieje – co dzieje się nam – mają olbrzymi wpływ na to, w jaki sposób doświadczamy upływu czasu.

Rozumiecie już o co mi chodzi, prawda? Otóż ta zasada działa nie tylko w skali mikro. Życie posiada pewien ustalony przez otaczającą nas kulturę rytm. Od większości osób oczekujemy, że w pewnym momencie swojego życia zaczną realizować utrwalony scenariusz – w okresie nastoletnim zaczną umawiać się na randki, pójdą na studia albo od razu podejmą pracę, wyprowadzą się z domu, założą rodzinę, spłodzą drzewo, posadzą dom i wybudują dzieci… znacie tę śpiewkę. Ten wzorzec podtrzymywany jest przez całą naszą kulturę, od filmów i seriali po ulotki reklamowe. Plan na życie z jasno wytyczonym kierunkiem i kolejnymi punktami do odhaczenia.

Dla większości osób queerowych – gejów, lesbijek, osób biseksualnych, aseksualnych, osób trans albo w jakikolwiek inny sposób niewpisujących się w heteronormatywność – jest to scenariusz niemożliwy do realizacji. Jako homoseksualny nastolatek nie będziesz się próbował umawiać się na randki, jeśli każda próba takiego umówienia się może skończyć się dla ciebie pobiciem albo co najmniej olbrzymią stygmą społeczną ze strony otoczenia. To sprawia, że swoje pierwsze związki przeżywasz dopiero później, na ogół na studiach, gdy przeprowadzasz się do innego miejsca, obracasz się w nowym towarzystwie i masz większą szansę poznać kogoś kompatybilnego. A po poznaniu – podtrzymać ten związek. Problem polega jednak na tym, że i tak nie będziesz w stanie go sformalizować, co też może mieć wpływ na to, jak wygląda dynamika takiego związku.

Dla osób queerowych ten plan, o którym mówiłem wcześniej zwyczajnie nie działa. Pod pewnymi względami musimy dorastać szybciej niż pozostałe osoby w porównywalnym wieku, pod innymi względami wolniej, a pod jeszcze innymi zwyczajnie nie pozwala się nam dorastać w normalny sposób. To z kolei sprawia, że nasze doświadczanie czasu, w perspektywie życiowej, jest trochę inne. Te wszystkie symboliczne momenty wchodzenia w dorosłość i zaliczania kolejnych etapów życia – pierwszy pocałunek, pierwsza randka, pierwszy raz, małżeństwo, wspólne mieszkanie, wychowywanie dziecka – albo odbywają się nie w takim czasie, w jakim zwykło się tego po nas spodziewać, albo nie w takich okolicznościach, w jakich powinny albo nie odbywają się w ogóle, bo społeczeństwo zwyczajnie na to nie pozwala.

A za tym często idzie również poczucie porażki. Porażki, na którą na ogół jesteśmy skazani. Nie dlatego że jest z nami coś nie tak, ale dlatego, że z regułami jest coś nie tak. Można sobie z tym radzić na różne sposoby. Próbować wypierać swoją queerowość i realizować heteronormatywny scenariusz, ale to zwykle kończy się bardzo nieszczęśliwym życiem. Można chodzić na jakieś kompromisy z rzeczywistością… albo zacząć się organizować i spróbować zmienić zasady gry na uczciwsze.

Wydaje mi się, że podobne doświadczenia z osobliwym przeżywaniem czasu często mają również inni ludzie niewpisujący się w ogólnie rozumianą normatywność – osoby z trwałymi niepełnosprawnościami, osoby na spektrum autyzmu, osoby z doświadczeniami przemocy albo jakimikolwiek cechami, które utrudniają im funkcjonowanie w społeczeństwie. Znam osoby z niepełnosprawnościami ruchowymi, które są sfrustrowane tym, że traktuje się je jak dzieci, mimo tego, że są dorosłe, sprawne intelektualnie, a często realizują się na gruncie akademickim. To, że czasami wymagają asysty przy niektórych czynnościach, nie usprawiedliwia traktowania ich z góry. Osoby głuche często traktowane są protekcjonalnie, tylko z powodu trudności w komunikacji z innymi.

Swoją drogą, kilka lat temu z pewnym zaskoczeniem dowiedziałem się, że ludzie głusi preferują określenie „osoba głucha” bardziej niż „osoba niesłysząca”. Do tamtej pory wydawało mi się, że jest na odwrót, że ten drugi termin jest delikatniejszy. Tymczasem sprawa jest nieco bardziej skomplikowana. Głusi ludzie nie chcą być definiowani przez to, czego im brakuje, tylko przez to, jacy są. Podobną kwestią jest używanie sformułowania „osoby z niepełnosprawnościami” zamiast „osoby niepełnosprawne”. Niepełnosprawność nie powinna być cechą definiującą człowieka – bo takie osoby są córkami, mężami, artystami, intelektualistkami, działaczami społecznymi, fankami gier planszowych i całym mnóstwem innych rzeczy. Niepełnosprawność to coś, co mają – a nie coś, czym są.

Domyślam się, że dla wielu ludzi takie rozróżnienia mogą wydawać się bezsensownym czepialstwem i pedantyzmem. Jednak dla osób należących do nieuprzywilejowanych grup mniejszościowych bardzo ważne jest to, jak są postrzegane przez otoczenie – jak się o nich mówi i jak się o nich myśli. Ta pierwsza rzecz ma olbrzymi wpływ na tę drugą, dlatego promowanie pozytywnego języka jest tak bardzo istotne. Język jest bowiem narzędziem, które kształtuje świat w naszych głowach. Za pomocą języka informujemy innych ludzi, w jaki sposób ich postrzegamy i w jaki sposób chcemy być postrzegani. To są właśnie te reguły gry – niektóre z tych reguł – o których mówiłem wcześniej.

To jest zresztą powód, dla którego umyślnie używam na moim kanale takich sformułowań jak „osoby o konserwatywnej wrażliwości społecznej” albo „osoby o wolnorynkowej wrażliwości gospodarczej” na określenie konserwatystów i prawicowców. Bo wiem, że tacy ludzie od czasu do czasu oglądają moje materiały i uznałem, że warto jest zaznaczać, że – nawet jeśli radykalnie nie zgadzam się z nimi w wielu kwestiach i prawdopodobnie nigdy nie będziemy w stanie być przyjaciółmi – to nadal uważam ich za ludzi z indywidualną wrażliwością. I chcę, żeby o tym wiedzieli. Najlepsza YouTuberka w historii ludzkości, Natalie Wynn, powiedziała kiedyś, że prawdziwa empatia zaczyna się od prawdziwego zrozumienia. Zgadzam się w stu procentach, przy czym uważam, że odwrotność również jest prawdą – prawdziwe zrozumienie nie jest możliwe bez empatii.



Camp

Camp to porażka zmieniona w estetykę. To Adam West w stroju Batmana wykonujący słynny taniec batusi na tle kartonowych dekoracji. To suwak na gumowym kostiumie potwora, z którym walczą Power Rangers. Albo rewia mody prezentująca całkowicie niepraktyczne i zabawne w swojej przesadzonej ekstrawagancji ubrania. Albo każda sekunda, którą Wiliam Shatner spędził na planie serialu Star Trek. Albo pan Kleks w kosmosie. Camp w stanie czystym jest nieuświadomioną porażką. W swoim słynnym eseju z tysiąc dziewięćset sześćdziesiątego czwartego roku Susan Sontag pisała:

Czyste przykłady kampu są nieumyślne; są śmiertelnie poważne. Secesyjny rzemieślnik, który robi lampę z owiniętym wokół niej wężem, nie kpi ani nie próbuje być czarującym. Powiada z całą powagą „Volia, to orientalne!”

Estetyka campu to przesada i teatralna niegustowność – ale przesada i teatralna niegustowność, która mimo to (albo – właśnie przez to) wywołuje jakieś pozytywne emocje. To porażka w osiągnięciu celu, ale jednocześnie przypadkowe osiągnięcie trochę innego celu. Jak wspomniany już Batman z lat sześćdziesiątych. Oczywiście, nikt nie uznaje Adama Westa w przyciasnym kostiumie za poważnego superbohatera, ale przez sam absurdalny urok całej tej estetyki ogląda się go przyjemnie.

Camp tradycyjnie kojarzony jest z kulturą queer. I nie ma w tym niczego dziwnego. Jak już mówiłem, jeśli jesteś osobą nieheteronormatywną, doświadczenie porażki jest czymś, z czym musisz się mierzyć często. To coś, co po pewnym czasie trzeba zacząć oswajać i zaakceptować jako nieodłączną część życia. A skoro tak, to równie dobrze można zrobić z tym coś ciekawego. Przestać patrzeć na to jak na ciężar, a zacząć jak na inspirację. I jasne, wyglądasz wtedy jak pajac, ale… ludzie lubią patrzeć na pajaców, więc w jakimś sensie i tak jesteś do przodu. Camp jest o tyle wyzwalający, że pozwala na przekraczanie granic – w tym wypadku granic konwencjonalnej estetyki.

To powoli zbliża nas do sedna całej sprawy. Czasami porażka sama w sobie może być zwycięstwem trochę innego rodzaju. Może obnażyć absurd zasad, które uznajemy za naturalne i oczywiste, bo na horyzoncie nigdy nie pojawiło się nic, co zakwestionowałoby te zasady. Może się okazać, że niektóre z tych granic istnieją tylko z przyzwyczajenia i ich przekroczenie może przynieść nam coś pozytywnego. Albo że niektóre z tych granic służą utrzymywaniu nieuzasadnionej władzy przez osoby, które tę nieuzasadnioną władzę posiadają i za wszelką cenę usiłują ją zachować.



Millenialsi

„Millenialsi” potoczne określenie pokolenia osób urodzonych na przełomie lat osiemdziesiątych i dziewięćdziesiątych dwudziestego wieku. Określanie precyzyjnych ram czasowych w przypadku pokoleń jest trochę bezsensowne, bo sednem jest tu nie data na akcie urodzenia, a coś, co nazywamy formatywnymi wydarzeniami. Formatywnymi wydarzeniami nazywamy rzeczy, które wydarzyły się w trakcie naszego życia i miały dominujący wpływ na to, jak to życie wygląda i jak się ono toczy. Dla Millenialsów jednym z takich formatywnych wydarzeń był kryzys ekonomiczny z dwa tysiące siódmego roku, który sprawił, że to pokolenie wchodziło w dorosłość pod wieloma względami w znacznie trudniejszych warunkach niż wcześniejsze. W naszym kraju skutki tego kryzysu nie od razu były odczuwalne, ale w żadnym wypadku nie oznacza to, że ominął on Polskę..

Nie będę rozwodził się nad detalami, bo nie o tym jest ten wideoesej. Zainteresowane osoby odeślę jednak do wideoeseju Michaliny Kobly, która fantastycznie rozebrała ten temat na części pierwsze. Zamieszczę link w opisie i generalnie polecam cały jej kanał. Zyskanie stabilnej pracy pozwalającej na godne przetrwanie stało się bardzo trudne, bo rynek stawał się coraz mniej sprzyjający pracownikom, a coraz bardziej pracodawcom. Zakup nawet bardzo skromnego mieszkania stał się finansowym zobowiązaniem na całe życie, na co wiele osób nie mogło i nadal nie może sobie pozwolić

Wszystko to dzieje się w klimacie polityki neoliberalizmu, która – tak jak pisał Mark Fisher, oraz dziesięć tysięcy publicystów i teoretyków przed nim i po nim – bardzo silny nacisk kładzie na indywidualną odpowiedzialność za własny stan. Jeśli jesteś inteligentny, zaradny, przedsiębiorczy i pracowity, zostaniesz człowiekiem sukcesu. Jeśli jesteś leniwy, głupi, zły i roszczeniowy – zostaniesz człowiekiem porażki. Każdy jest kowalem swojego losu. Problem polega na tym, że trudno jest być kowalem swojego losu, jeśli nie stać nas nawet na młotek i kowadło. I to prawda, że indywidualny wysiłek oraz pracowitość liczą się w dużym stopniu – ale indywidualny wysiłek, pracowitość i determinacja nie zdadzą się na wiele, jeśli zasady gry są nieuczciwe.

Wszystko to sprawiło, że Millenialsi zaczęli przeżywać coś w rodzaju queerowej czasowości rozciągniętej na całe pokolenie. Brak stabilnej pracy najczęściej oznacza brak możliwości zakupu mieszkania. Brak mieszkania oznacza dużą część dorosłego życia spędzoną w rodzinnym domu albo w mieszkaniach wynajmowanych wspólnie ze współlokatorami, po studencku. Istnieją badania wykazujące, że Millenialsi uprawiają znacząco mniej seksu niż poprzednie pokolenia – widziałem wiele artykułów pochylających się nad tym problemem i szukających odpowiedzi na to, czemu tak się dzieje. Odpowiedź jest natomiast bardzo prosta – nie mają gdzie. Brak własnego kąta, gdzie można zachowywać się swobodnie, bez świadomości, że za ścianą rodzice oglądają Mazurską Noc Kabaretową albo współlokator w pokoju obok streamuje rozgrywkę w Leauge of Legends przekłada się na rzadsze okazje do cimcirimci.

Wypowiedziałem to słowo tylko dlatego, bo jeśli zbyt często będę wypowiadał słowo „seks” algorytmy YouTube’a pomyślą, że ten materiał jest o czymś, o czym nie jest i zablokują mi możliwość publikacji. Obiecuję, że już nigdy więcej nie wypowiem tego słowa na głos. Prawdopodobnie w całym moim życiu.

Oczywiście niestabilność zatrudnienia, wyższy koszt życia i znacznie trudniejszy dostęp do własnego mieszkania powoduje więcej problemów. W okolicach dwa tysiące szesnastego roku portale informacyjne i publicystyczne zaczęły publikować artykuły zastanawiające się, czemu Millenialsi „zabijają” kolejne segmenty rynku – „zabijanie” oznacza w tym kontekście niekupowanie tych albo innych produktów przez co ich producenci mają niższe zyski. Ta zagadka też ma dość oczywiste rozwiązanie. Jeśli ma się bardzo niewiele pieniędzy nawet na podstawowe życiowe potrzeby, nie wydaje się ich na dobra luksusowe.

Mimo to Millenialsi często posądzani są o rozrzutność. W dwa tysiące siedemnastym roku australijski deweloper i milioner Tim Gurner poradził Millenialsom, by – jeśli chcą zaoszczędzić na własne mieszkanie – przestali jeść tosty z awokado. W odpowiedzi portal CafeBabel dokonał obliczeń wykazujących, że oszczędzanie w ten sposób nie jest specjalnie racjonalną taktyką. Aby zaoszczędzić w ten sposób sumę, która umożliwi zakup mieszkania w Warszawie, trzeba byłoby rezygnować z tostów z awokado przez pięćdziesiąt cztery lata. W Paryżu – sto czterdzieści trzy lata. W Londynie? Czterysta siedemdziesiąt trzy lata. Nie jestem pewien, czy przeżyłbym czterysta siedemdziesiąt trzy lata bez tostów z awokado. Jestem prawie pewien, że nie przeżyłbym czterystu siedemdziesięciu trzech lat nawet z nimi. Problemem nie jest tu rozrzutność. Przynajmniej nie w skali pokoleniowej.

A zatem mamy dwie możliwe odpowiedzi na zagadkę, czemu Millenialsi są w gorszym stanie ekonomicznym, społecznym i psychicznym niż poprzednie pokolenia. Z jednej strony możemy wziąć słowa neoliberałów za dobrą monetę i uznać, że Millenialsi to po prostu rozpieszczona, leniwa i roszczeniowa banda nieudaczników, która chce mieć wszystko podane na złotej tacy, w przeciwnym wypadku będzie potykała się o własne nogi. Z drugiej strony możemy zastanowić się, na ile cała ta sytuacja jest wynikiem indywidualnych błędów i porażek poszczególnych Millenialsów, a na ile trudnej sytuacji ekonomicznej i społecznej, w jakiej przyszło im wchodzić na rynek pracy. No cóż, ja jako Millenials prawdopodobnie nie jestem specjalnie obiektywny, ale skłaniałbym się raczej ku bramce numer dwa.

Wcześniej porównałem sytuację Millenialsów do sytuacji osób queerowych. Tak samo jak osoby nieheteronormatywne porównują się do swoich heteronormatywnych rówieśników i rówieśniczek, Millenalsi porównują się do swoich rodziców, a nawet do nieco starszego rodzeństwa, które załapało się jeszcze na lepszą sytuację ekonomiczną. A przykładając do siebie tę samą miarkę, nie wypadają na tle tych grup korzystnie. Nie z własnej winy, ale dlatego, bo każe się im grać według tych samych zasad, nawet jeśli w tej sytuacji te zasady nie dają realnej szansy na odniesienie sukcesu. I mówiąc „sukces” nawet nie mam na myśli bycia milionerem, ale… stosunkowo komfortowe warunki życia i finansową stabilność, która powinna być w naszym społeczeństwie standardem, a dla ogromnej części moich rówieśników – i bardzo wielu osób starszych oraz młodszych – nie jest. I, jeśli reguły gry nie ulegną znaczącej zmianie, prawdopodobnie już nigdy nie będzie.

Zmierzam do tego, że prawdopodobnie będziemy potrzebowali nowego pomysłu na organizację otaczającego nas świata. Bo stary nie będzie już działał w takiej sytuacji. Niektóre osoby mogą stwierdzić, że właśnie teraz obserwujemy, jak powoli przestaje działać i jesteśmy zmuszani do gry w nową grę według dawnych zasad. Nic dziwnego, że tak wiele osób tak często przegrywa. A gdy porażka staje się codziennością, coś musi się zmienić.


Podsumowanie

Mark Fisher miał bardzo pesymistyczną wizję całej tej sytuacji – realizm kapitalistyczny był dla niego pułapką bez wyjścia, głęboką studnią, w której wszyscy utknęliśmy i nie jesteśmy w stanie się z niej wydostać. Jack Halberstam patrzy na tę sytuację z nieco innej perspektywy. Dla niego doświadczanie porażki może – i powinno – być punktem wyjścia dla kwestionowania reguł i granic, w ramach których definiuje się takie rzeczy jak zwycięstwo czy porażka oraz aktywne negowanie tych granic. Właśnie w celu obnażania tego, jak często są one oderwane od rzeczywistości i nieuczciwe.


Pracując przy tym wideoeseju w dużej mierze opierałem się na książce Przedziwna sztuka porażki Jacka Halberstama. Tu ciekawostka – kiedy kilka lat temu wydała ją w naszym kraju Krytyka Polityczna, poproszono mnie o napisanie krótkiego tekstu na tył okładki. Później okazało się jednak, że źle zrozumiałem prośbę. Myślałem, że chodzi o jakiś bardzo krótki, hasłowy tekst, tymczasem pozostałe osoby poproszone o podobną rekomendację rozpisały się na wiele akapitów. To sprawia, że na tylnej części okładki znajduje się naprawdę fantastyczny, błyskotliwy i elokwentnie napisany tekst autorki bloga Chujowa Pani Domu, która strzeliła rekomendację na cztery akapity… a zaraz pod spodem dosłownie osiem słów ode mnie. Daje to niezamierzony efekt komiczny. Cóż, można powiedzieć, że poniosłem ciekawą porażkę.



Sama książka jest naprawdę bardzo dobra. Choć muszę ostrzec, że Halberstam ma dość specyficzny styl pisania w dużym stopniu oparty na dygresjach. Czasami zdarza mu się też zabrnąć w techniczny, akademicki żargon i to może odstraszyć część osób, które sięgną po Przedziwną sztukę porażki. A byłaby to wielka szkoda, bo książka wypełniona jest interesującymi obserwacjami oraz analizami zarówno kultury, jak i społeczeństwa. Niektóre z nich wydają mi się odrobinę naciągane – Halberstam uważa na przykład, że filmy animowane Pixara są przełomowe w kwestii kulturowego oswajania porażki. To właśnie z tego powodu przywołałem w tym wideoeseju kreskówki z serii Zwariowane Melodie i Strusia Pędziwiatra, chciałem trochę wejść w polemikę z tą tezą i pokazać, że pixarowa rewolucja, o której pisze autor, niekoniecznie jest aż tak rewolucyjna. Nie zmienia to jednak faktu, że jako całość Przedziwna sztuka porażki jest znakomitą rzeczą i naprawdę bardzo ją polecam.



Bibliografia:

Przedziwna sztuka porażki, Jack Halberstam:

Krótka definicja porażki w Słowniku języka polskiego PWN:

Dłuższa definicja w słowniku Merriam-Webster:

Queerowa czasowość:

Susan Sontag „Notatki o campie” (wersja angielska):

Millenialsi i ich mniejsza skłonność do łóżkowych uniesień:

Co „zabili” Millenialsi:

Cafe Babel: Pozwólmy millenialsom jeść tosty z awokado:

We produce enough food to feed 10 billion people. So why does hunger still exist?

Michalina Kobla, KLASIZM, INBIZM, LAPTOPIZM W POLSCE A.D. 2021

Brak komentarzy :

Prześlij komentarz

Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...