poniedziałek, 28 grudnia 2020

Słowiańszczyzna. Wiedźmin

 


Niniejszy tekst jest lekko przeredagowanym transkryptem scenariusza videoeseju mojego autorstwa. Filmik można obejrzeć w tym miejscu. Zachęcam do subskrypcji mojego kanału na YouTube. 


„Od wczesnego polania nas wodą [...] kształcąc się na wzór obcy, staliśmy się na koniec sami sobie cudzym” 

-Zorian Dołęga-Chodakowski 


Coś więcej to tytuł ostatniego kanonicznego opowiadania o Gerlacie z Rivii, symbolicznie domykającego dylogię opowiadań o wiedźminie i przygotowującego narracyjny grunt pod cykl powieściowy zapoczątkowany książką Krew Elfów. Nie jest to moje ulubione opowiadanie autorstwa Andrzeja Sapkowskiego, ale odnoszę wrażenie, że często bywa – według mnie niesłusznie – pomijane w rozmowach o wiedźmińskiej sadze. Wszyscy pamiętamy chwytającą za serce scenę gdy Geralt odnajduje w końcu Ciri, ale gdy zapytacie przeciętnego fana wiedźmińskiej sagi o Coś więcej najprawdopodobniej odpowie wam coś w stylu „To to opowiadanie, w którym Geralt leżał na wozie i miał halucynacje?”. Co w sumie jest prawdą i całkiem dobrym streszczeniem tego tekstu… Ale streszczeniem, które pomija sedno tego opowiadania. Bo Coś więcej jest… no cóż, jest czymś więcej. Czymś znacznie więcej. Ale o tym porozmawiamy za chwilę. 

*

„Wiedźmin jest słowiański” 

Jeśli w ciągu ostatnich pięciu, sześciu lat byliście w jakimkolwiek stopniu zaangażowani w polski fandom fantastyki albo po prostu śledziliście dyskurs wokół growych albo serialowych adaptacji kultowej serii książek Andrzeja Sapkowskiego na pewno słyszeliście te słowa wiele razy. Najczęściej w sytuacjach gdy ktoś poruszał kwestię rasy w wiedźmińskim uniwersum albo gdy pojawiała się plotka, że w serialowej adaptacji któraś z postaci nie będzie grana przez białą osobę. Dwie największe tego typu kontrowersje miały miejsce w dwa tysiące piętnastym roku, w związku z artykułem autorstwa południowoafrykańskiego krytyka Tauriqa Moosy na serwisie Polygon oraz w dwa tysiące osiemnastym roku, gdy pojawiły się pogłoski, że casting do roli Ciri w serialowej adaptacji Wiedźmina od Netflixa przeprowadzany jest w gronie niebiałych aktorek. 

O tej pierwszej kontrowersji wspominałem już kiedyś na moim kanale, więc nie będę do tego wracał. O tej drugiej… no cóż, jak się okazało, rolę Ciri dostała prawdopodobnie najbielsza osoba chodząca po naszej planecie, więc rozległo się wiele hałasu o nic. Obie te sytuacje – oraz wiele innych, szczególnie gdy w grę wchodziły kwestie koloru skóry – sprowokowało bardzo defensywną postawę polskiego fandomu fantastyki. Argument „wiedźmin jest słowiański” powracał jak mantra w dyskusjach, zawsze używany przez osoby, które nie mają zbyt dobrego rozumienia, czym jest słowiańskość… ani, skoro już o tym mowa, czym jest Wiedźmin. 

Bo Wiedźmin nie jest słowiański w żadnym sensownym tego słowa znaczeniu. Fabuła nie jest oparta o mity słowiańskie. Motywy z mitologii słowiańskich przewijają się w sadze i opowiadaniach znacznie, ZNACZNIE rzadziej niż motywy zaczerpnięte z legend arturiańskich, mitów nordyckich, celtyckich, francuskich czy germańskich. Właściwie to mity arturiańskie definiują późniejsze tomy sagi, motyw Pani Jeziora został wykorzystany w finale tej opowieści tak mocno, że ostatni tom nosi tytuł Pani Jeziora. W epilogu Ciri odchodzi w stronę zachodzącego słońca z Galahadem, Rycerzem Okrągłego Stołu. Nie ze Światowidem albo Wandą, która nie chciała Niemca. Uroboros, wąż, który wgryzł się we własny ogon i symbolizuje nieskończoność, a który jest bardzo istotny w symbolice serii, pochodzi z Egiptu. Dżinn, dzięki któremu poznali się Geralt Yennefer jest stworzeniem z mitologii arabskich. Większość wiedźmińskich opowiadań inspirowana jest baśniami i legendami niemieckimi i francuskimi. Mógłbym tak jeszcze długo, ale chyba rozumienie, o co mi chodzi. Wiedźmińska saga nie jest słowiańska. Nie jest też germańska, frankofońska, arabska, arturiańska ani egipska. Jest synkretyczna. Łączy w sobie elementy wielu kultur. 

Dlatego tak interesujące jest dla mnie zafiksowanie części polskiego fandomu fantastyki na punkcie rzekomej słowiańskości Wiedźmina. Szczególnie w sytuacjach dotyczących koloru skóry. Słowianie są, jak to mówimy my, filologowie, grupą entolingwistyczną. Nie rasą. Esencją słowiańskiej tożsamości jest język, kultura, która wywodzi się z tego języka i miejsce pochodzenia. To definiuje słowiańszczyznę. Nie geny albo kolor skóry. Czarnoskóra osoba, która urodziła się w słowiańskim kraju, od urodzenia mówi i myśli w słowiańskim języku, dorastała w słowiańskiej kulturze i w niej uczestniczy jest takim samym Słowianinem jak dowolny bezpośredni potomek Piastów. Możliwe, że jest nawet bardziej Słowianinem, jeśli ten drugi nie zna żadnego języka słowiańskiego, bo na przykład urodził się i całe życie przemieszkał w Brazylii, Francji albo Japonii. To język i idąca za językiem kultura definiują grupę etnolingwistyczną. Nie wygląd. Jeśli ktoś twierdzi inaczej to… no cóż, dał sobie zakodować błędne oraz prawdopodobnie mocno szkodliwe rozumienie tej spawy. I warto byłoby je przemyśleć. 

Dyskurs na temat rzekomej słowiańskości Wiedźmina jest już raczej zakończony. Za jego symboliczny finał możemy uznać copypastę autorstwa pisarza i blogera Piotra Muszyńskiego opublikowaną w dwa tysiące osiemnastym roku na jego blogu Fanboj i życie. Pozwolę tu sobie przytoczyć jej skróconą wersję. 


-napisz trzynaście opowiadań 
-pomysły trzech oprzyj na baśniach Andersena 
-trzech kolejnych na baśniach Braci Grimm 
-siódmego na bajce arabskiej 
-zaraz w pierwszym wyśmiej ludowość i ludowe wierzenia 
-nabijaj się z nich też w opowiadaniu „Kraniec świata” 
-obśmiej polską legendę w „Granicy możliwości” 
-głównego bohatera nazwij „Żerard” 
-ogólnie to używaj głównie imion o rdzeniach celtyckich jak Yennefer czy Crach
-i wywodzących się z języków romańskich jak Cirilla, Falka czy Fringilla czy Triss 
-kilka angielskich jak Merigold 
-oraz wywodzące się z innych języków germańskich jak choćby Geralt 
-a także Włoskich 
-Niemieckich 
-a nawet francuskich 
-zżynaj potwory z amerykańskich gierek, zwłaszcza z Advanced Dungeons and Dragons 
-z języka irlandzkiego zrób język elfów 
-a z niemieckiego krasnoludów 
-każ bohaterom obchodzić irlandzkie święta ludowe 
-napisz artykuł o tym, skąd brałeś inspiracje 
-wylewaj w nim żółć na słowiańskie fantasy 
-napisz dwie książki tłumaczące dokładnie skąd brałeś pomysły 
-wreszcie napisz ósmą książkę 
-jedną z kluczowych postaci zrób z japońskiej demonicy 
Zostań mistrzem turbosłowiańców. 


Przepyszna pasta, milordzie. 

No dobrze, ale – jak już wspomniałem – dyskurs na ten temat raczej już wygasł. I nawet memy odnoszące się do tej sprawy są mniej więcej tak samo martwe jak memy o tym, że Sapkowski napisał książki na podstawie gier CD Projektu. Więc czemu właściwie do tego wracam? Czy to po prostu kolejny pretekst do narzekania na polski fandom fantastyki? …kuszące, ale zebraliśmy się tu w innym celu. Bardzo łatwo byłoby zrzucić wszystkie te kontrowersje na uprzedzenia rasowe części fanów Wiedźmina – i nie wątpię, że było tam trochę szczerego rasizmu zakamuflowanego jako troska o czystość słowiańskiej kultury – ale odpowiedź może być znacznie ciekawsza. Bo nie tylko rasiści posługiwali się tą intelektualną kliszą pod tytułem „Wiedźmin jest słowiański”. Żeby jednak zrozumieć czemu jest to istotne – a jeśli nie „istotne” to przynajmniej „ciekawe” – musimy najpierw porozmawiać o Marii Janion. 

Profesor Maria Janion była badaczką polskiej literatury dziewiętnastego i dwudziestego wieku, wykładowczynią akademicką na Uniwersytecie Gdańskim oraz Uniwersytecie Warszawskim, autorką kilkudziesięciu książek, prac naukowych oraz artykułów. Bardzo trudno przecenić jest jej wpływ na polskie literaturoznawstwo, szczególnie – ale nie tylko – w zakresie romantyzmu. Prawdopodobnie każda osoba, która ma w swoim życiorysie epizod humanistyczny przynajmniej kojarzy jej nazwisko. Na marginesie – w dwa tysiące trzynastym roku autorka wyszła z szafy jako lesbijka w wywiadzie-rzece Janion. Transe – Traumy – Transgresje i wszyscy tak zachłysnęli się tym faktem, że zupełnie przegapili inną rewelację ujawnioną w tym wywiadzie, mianowicie – wiele wskazuje na to, że w nieco innych okolicznościach Maria Janion prawdopodobnie byłaby również dumną przedstawicielką społeczności furry. 

Lekcje szkolne w ogóle nie zapadły mi w pamięć. Za to doskonale pamiętam, jak w kinie na ulicy Zamkowej obejrzałam film King Kong. Zrobił na mnie niesłychane wrażenie i właściwie mam poczucie, że pierwsze moje jakieś poruszenie erotyczne popłynęło właśnie z inspiracji tego filmu. Nie rozumiem tego, nie wiem dlaczego ten film tak strasznie zadziałał na moją wyobraźnię. To była oczywiście pierwsza, przedwojenna, czarno-biała wersja King Konga. Przed kinem zgromadził się ogromny tłum, wszyscy chcieli ujrzeć gigantyczną małpę. Ja też. I jakoś udało mi się wedrzeć do sali. Pamiętam niesłychany entuzjazm tłumu. I to moje dziwne, jak powiedziałam, poruszenie, właściwie pierwsze poruszenie tego rodzaju. Niesłychane wrażenie robiło na mnie to, że King Kong w tej swojej monstrualnej łapie trzyma tę bardzo kruchą, małą blondynkę. Stale ten obraz do mnie powracał, nie mogłam tego zapomnieć. (…) O co w tym chodzi? Dlaczego małpa? Nie umiem tego rozebrać po freudowsku. Jest wielka czułość w King Kongu, więc może tu idzie o rozrzewnienie, że takie potworne, wielkie zwierzę tak się rozczula i tak się zakochuje. On przecież jej nie uszkodził, trzymał ją tak zręcznie w tej łapie… 


Polskie futrzaki nie mają pojęcia, jaką wspaniałą ikonę zesłał im los. Ktoś jak najszybciej powinien im to przekazać. No, ale żarty na bok. 

W dwa tysiące szóstym roku Wydawnictwo Literackie opublikowało książkę Niesamowita słowiańszczyzna. fantazmaty literatury, jedną z ostatnich prac Janion. Ostatnich, ale kto wie, czy nie najbardziej istotnych. Janion bowiem zaprezentowała w niej bardzo ciekawe spojrzenie na kwestię słowiańskości w polskiej kulturze. I właśnie to spojrzenie może powiedzieć nam wiele o polskich fanach Wiedźmina i ich zafiksowaniu na jego rzekomej słowiańskości. 


Opowiadanie Coś więcej jest o tyle interesujące, że jako jeden z bardzo niewielu tekstów w wiedźmińskiej sadze porusza kwestie tożsamościowe samego głównego bohatera. Na przestrzeni całej sagi kwestie te są zwykle sprowadzane do konfliktów między ludźmi i innymi rozumnymi rasami zamieszkującymi świat przedstawiony. Geralt nadaje się do tego fantastycznie, ponieważ jako wiedźmin okupuje interesującą pozycję w tych konfliktach. Z jednej strony jest człowiekiem, produktem ludzkiej kultury Nordlingów. Z drugiej jednak strony jego szczególny stan – bycie wiedźminem, od dziecka szkolonym i zmienianym fizycznie, by jak najlepiej nadawać się do przeznaczanego mu zadania – sprawia, że jest nieodwracalnie odmienny od przedstawicieli swojego gatunku. Co za tym idzie, często sam doświadcza dyskryminacji, uprzedzeń, nieufności czy nawet seksualnej fetyszyzacji ze strony ludzkiego społeczeństwa. To pomaga mu sympatyzować z mniejszościami elfów, krasnoludów czy niziołków, ponieważ do pewnego stopnia podlega tym samym mechanizmom opresji, co one. 

Tym jednak, co różni go od tych mniejszości jest brak tożsamości kulturowej. Driady mają swój las Brokiloński, o który będą walczyły do ostatniej kropli krwi, krasnoludy Mahakam, elfy Dolinę Kwiatów, a każda z tych ras posiada własną, unikalną kulturę, mitologię, język, obyczaje – wszystkie te elementy, na które składa się kulturowa tożsamość. Wiedźmini nie mają swojej kultury, ponieważ sami w sobie są elementem większej kultury – ludzkiej cywilizacji Nordlingów. Nie ma żadnego wiedźmińskiego króla, wiedźmińskiej waluty, wiedźmińskiego narzecza albo państwa. Kaer Morhen nie jest miejscem, z którego się pochodzi – jest miejscem, do którego się trafia. 

Ale trafia się skąd właściwie? Z książek wiemy, że o ile istnieją legendy wedle których wiedźminami zostają dzieci, którym los przeznaczył to zadanie za pomocą Prawa Niespodzianki, o tyle prawda najczęściej jest jednak znacznie bardziej przyziemna. Wiedźminami na ogół zostają dzieci porzucone i niechciane. Dzieci znikąd. Geralt jest takim właśnie dzieckiem znikąd. I Coś więcej jest opowiadaniem, które skupia się na tym osobistym, indywidualnym dylemacie tożsamościowym wiedźmina. 


Orientalizm jest pojęciem określającym specyficzny sposób, w jaki Zachód postrzega kraje Bliskiego Wschodu oraz jak to postrzeganie przenika do kultury, zostaje znormalizowane i zinternalizowane przez mieszkańców tych krajów, którzy zaczynają wierzyć w stereotypy na własny temat. Autorem pojęcia „orientalizm” jest Edward Said, amerykański intelektualista palestyńskiego pochodzenia, który w latach siedemdziesiątych wydał książkę pod takim właśnie tytułem, która do dziś stanowi jedną z najważniejszych lektur w zakresie postkolonializmu. 

Janion postanowiła przyłożyć optykę Saida i innych badaczy oraz badaczek postkolonializmu do sytuacji polskiej. W większości szkolnych podręczników historycznych Polska wynurzyła się z mroku dziejów w dziewięćset sześćdziesiątym szóstym roku. Symbolicznym początkiem istnienia państwa polskiego jest chrzest. Podręczniki rzadko wspominają jednak, jak brutalnym i dewastującym dla słowiańskiej kultury lokalnej był proces chrystianizacji. Kroniki wspominają o mieszkańcach ze łzami w oczach i przerażeniem doświadczających niszczenia miejsc kultu i pomników bóstw. Słowianie nie znali koncepcji oddzielenia sacrum i profanum. Śmierć ich religii była zarazem śmiercią całego ich świata. 

Dodatkową sprawą jest fakt, że – w przeciwieństwie do wierzeń celtyckich, germańskich czy skandynawskich – nie zachowała się spójna, kulturowo odrębna mitologia słowiańska. Żaden chrześcijański mnich albo misjonarz nie poświęcił się spisaniu lokalnych wierzeń, a jeśli się poświęcił, to te zapiski nie dotrwały do naszych czasów. Informacje, które posiadamy na ten temat są bardzo nieliczne, co najwyżej wątpliwej wiarygodności i nie składają się na żadną spójną opowieść. Mitologia słowiańska nie istnieje w formie, w jakiej istnieją na przykład mity greckie i skandynawskie. Istnieje kilka drobiazgów – imion, nazw, obyczajów – i bardzo wiele dezinformacji, które sprawiają, iż zyskanie choćby przybliżonego obrazu słowiańskich wierzeń, kultury czy innych rzeczy składających się na słowiańską tożsamość jest właściwie niemożliwe. 

Maria Janion uznała, że można dopatrywać się tu podobieństw do sytuacji krajów skolonizowanych, o których pisał Said i inni badacze postkolonializmu. Za pomocą chrystianizacji Słowianom narzucona została nowa kultura, dotychczasowa została natomiast wyeliminowana tak brutalnie i skutecznie, że do dnia dzisiejszego przetrwały jedynie jej okruchy. To pozbawiło Polaków ośrodka tożsamości innego niż ten narzucony. Polska jest książką, z której wymazano pierwszy rozdział, przez co kolejne rozdziały często nie mają kontekstu potrzebnego do ich zrozumienia. 

Janion teoretyzuje, że ten traumatyzujący szok związany z wymazaniem kultury przedchrześcijańskiej i liczne próby odzyskania jej albo przynajmniej wyobrażenia sobie, jak ta kultura mogła wyglądać są przyczyną wielu specyficznych przywar i zachowań Polaków. Nie jestem pewien, czy zgadzam się z tą tezą – osobiście nie wydaje mi się, by coś takiego jak charakter narodowy dało się zredukować do jednego konkretnego wydarzenia – ale sama optyka jest na tyle interesująca, by warto było przynajmniej o niej porozmawiać. 

Patrząc na historię, kulturę i obyczajowość Polski z tej szczególnej perspektywy nagle wiele rzeczy zaczyna bowiem nabierać sensu. Choćby paradoksalna mieszanka poczucia wyższości i niższości wobec krajów zachodnioeuropejskich. Albo specyficzna rola kościoła katolickiego w polskiej przestrzeni kulturowej – z jednej strony będącego jednym z najważniejszych ośrodków tożsamości, z drugiej uznawanego za opresyjny i dominujący. Albo… obsesja na punkcie pewnego wiedźmina i jego rzekomej słowiańskości. 


Geralt z Rivii… nie pochodzi z Rivii. A przynajmniej nie wiemy, czy pochodzi z Rivii. On sam również tego nie wie. Przydomek wybrał sobie, ponieważ – wedle jego własnych słów – ludzie bardziej ufają komuś, jeśli są w stanie umiejscowić tę osobę w jakimś kontekście. Wiedźmin z Kaer Morhen jest po prostu najemnikiem, mutantem i potworem niewiele lepszym od tych, które zabija za pieniądze. Geralt z Rivii jest… Rivijczykiem. Kimś, komu można odruchowo przykleić garść znanych stereotypów. Nawet jeśli te stereotypy nie są pozytywne – w opowiadaniu, w którym debiutuje Geralt pada stwierdzenie, że nikt nie lubi Rivów – to są przynajmniej znane i oswojone. 

A to jest szalenie istotne. Nie tylko w interakcjach z klientami, ale i dla stworzenia jakiejś wizji samego siebie. Geralt często myśli o sobie w sposób, w jaki myśli i mówi o nim otoczenie – że jest potworem, zimną, pozbawioną emocji maszyną do zabijania… Jeśli czytałyście opowiadania i sagę, doskonale wiecie, że to fałszywy obraz. Geralt kipi emocjami, jest lojalny, dba o bliskich oraz o obcych znajdujących się w potrzebie, od czasu do czasu zdarza mu się też zachować irracjonalnie albo niedojrzale – zupełnie nie jak zimna maszyna precyzyjnie wykonująca przeznaczone jej zadanie. Jeśli jednak dostatecznie długo przeglądasz się w oczach innych, w końcu zaczniesz patrzeć na siebie tak, jak widzi cię otoczenie. 

To również jest powód, dla którego Geralt przyjął tożsamość rivską. Wiązało się to przecież nie tylko z przydomkiem. Geralt nauczył się rivskiego akcentu i używał go tak długo, aż stał się on dla niego naturalny. W Coś więcej uzyskujemy też potwierdzenie, że Geralt nie zna swojego prawdziwego miejsca pochodzenia, nie wie, kim byli jego rodzice i czemu zdecydowali się oddać go na wychowanie wiedźminom. I wiemy, że go to męczy. W opowiadaniu dochodzi do zakończenia tego wątku, ale – jak to u Sapkowskiego – odbywa się to w wyjątkowo przewrotny, ale jednocześnie bardzo błyskotliwy sposób. 


Słowiaństwo jest białą plamą, a historia Polski pełna jest idei, które próbowały tę plamę czymś zamalować. Brak skonkretyzowanej wiedzy historycznej o słowiańszczyźnie sprawia, że te próby mogły być bardzo elastyczne i często konstruowane w taki sposób, by służyły doraźnym celom ich twórców. Dobrym przykładem jest, między naprawdę wieloma innymi, powieść Masław dziewiętnastowiecznego pisarza Ignacego Kraszewskiego. W tej powieści tak zwana reakcja pogańska – jedenastowieczne chłopskie powstanie wywołane, między innymi, napięciami kulturowymi między chrześcijaństwem i kulturą słowiańską – miała w sobie bardzo silny antygermański resentyment. Przebiła się w tym powszechnie znana antyniemieckość Ignacego Kraszewskiego. Wspominam o tym, ponieważ większość ludzi szuka wiedzy albo przynajmniej jakiejś skonkretyzowanej wizji o słowiańskości właśnie wśród takich autorów jak Kraszewski albo twórcy polskiego romantyzmu. A wszyscy oni – oraz mnóstwo osób przed nimi i po nich, którzy zajmowali się słowiaństwem – dodawali do tej wizji coś od siebie. 

Dlatego warto pamiętać, że resentymenty i fascynacje tych pośredników mają olbrzymi wpływ o tym, jak postrzegamy słowiańszczyznę dzisiaj. Nie jako kronikę, do której możemy w każdym momencie powrócić w jej pierwotnej postaci, ale jako zlepek projekcji rozmaitych artystów, kronikarzy czy historyków, którzy zmyślali, najczęściej opierając swoje zmyślenia na zmyśleniach swoich poprzedników. W konsekwencji dostajemy coś w rodzaju statku Tezeusza. 

Statek Tezeusza to nazwa klasycznego paradoksu. Wyobraźcie sobie statek, który po wyruszeniu w długą podróż ulega wielu uszkodzeniom i w międzyczasie cały czas jest przebudowywany. Gdy w końcu wraca do portu, w jego strukturze nie znajduje się ani jeden element z oryginalnej wersji. Pytanie – czy to nadal jest ten sam statek? Słowiańskość przypomina trochę statek Tezeusza, przy czym my nie mieliśmy na początku statku, tylko co najwyżej tratwę. I w zasadzie dalej ją mamy, tylko trochę większą, bo obudowaną tym, co dokleił słynny łgarz Jan Długosz, inni kronikarze, sarmaci, romantycy, chłopomaniacy i cholera wie, kto jeszcze. 

Wydaje mi się, że apogeum tego trendu stanowią turbosłowianie. 

Czym, do cholery, jest turbosłowiaństwo? Mówiąc w największym skrócie – jest to teoria spiskowa głosząca, że w czasach przedchrześcijańskich Polska stanowiła gigantyczne mocarstwo środkowoeuropejskie zwane Wielkim Imperium Lechickim. A prawda historyczna mówiąca o istnieniu tego mocarstwa została ukryta przed światem przez kościół katolicki albo jakieś inne nieżyczliwe Polakom siły. 

Źródłem tej teorii jest opublikowany w dziewiętnastym wieku tekst pseudohistoryczny pod bardzo chwytliwym tytułem Kronika polska przez Prokosza w wieku X napisana, z dodatkami z Kroniki Kagnimira, pisarza wieku XI, i z przypisami krytycznymi komentatora wieku XVIII pierwszy raz wydrukowana z rękopisma nowo wynalezionego. W rzeczywistości kronika ta została stworzona w siedemnastym wieku przez słynnego fałszerza Przybysława Dyjamentowskiego. Dyjamentowski zawodowo zajmował się fabrykowaniem rodowodów i drzew genealogicznych dla ówczesnych sarmatów, którzy fantazjowali o tym, że ich przodkowie byli znaczącymi figurami w zamierzchłej przeszłości i byli w stanie sporo zapłacić komuś, kto „odnajdzie” (mam nadzieję, że udało mi się wymówić ten cudzysłów) i spisze dla nich rodowód, który tego właśnie dowiedzie. Tu do akcji wkraczał Dyjamentowski i jego nieposkromiona wyobraźnia. 

Sarmatyzm był zresztą sam w sobie próbą zagospodarowania braku solidnego mitu słowiańskiego, ale nie rozpraszajmy się. Sto lat po sfabrykowaniu Kroniki Prokosza dokopał się do niej Franciszek Morawski, który postanowił zabawić się nieco kosztem ówczesnego środowiska literackiego – albo sam też w to uwierzył, ale ja obstawiam świadomy trolling – i spróbować przepchnąć ten tekst jako odnalezioną cudem kronikę czasów przedchrześcijańskich. Warszawskie Towarzystwo Przyjaciół Nauki łyknęło to jak stado młodych pelikanów i w tysiąc osiemset dwudziestym piątym roku Kronika Prokosza ukazała się drukiem. Wszyscy byli bardzo podekscytowani tym bezprecedensowym znaleziskiem, szybko pojawił się również łaciński przekład tej podpuchy… ale zabawa skończyła się raptem rok później, gdy Joahim Lelewel odnalazł w Wilnie oryginalny rękopis falsyfikatu i dzięki temu szybko zidentyfikował autora. I wszystkim zrobiło się bardzo głupio. 

Nie zmienia to jednak faktu, że teoria spiskowa Wielkiego Imperium Lechickiego nadal cieszy się popularnością w niektórych kręgach. Teoria zyskała na rozgłosie w dwa tysiące czternastym roku, dzięki wydawnictwu Bellona, które opublikowało książkę Słowiańscy królowie Lechii autorstwa Janusza Bieszka, gdzie teoria została… twórczo rozwinięta i na pewien czas zawładnęła wyobraźnią ludzi, których trzysta lat temu robiłby w balona Dyjamentowski. Jeśli Janion ma rację, żywotność tej teorii jest kolejnym wyrazem olbrzymiej tęsknoty za niesamowitą słowiańszczyzną, która bezpowrotnie zaginęła w pomroce dziejów, a która dałaby tej dziwnej, chwiejnej budowli zwanej Polską jakiś solidny fundament tożsamościowy. 

I tu wracamy do Wiedźmina. 

Nie, wiedźmin nie jest słowiański – ale jest polski. Postacie mówią po polsku, czasami językiem delikatnie stylizowanym na staropolszczyznę, pojawia się strzyga. I to wystarczy, by zamknąć oczy na wszystkie inne elementy i próbować przepchnąć narrację Wiedźmina jako esencjalnie słowiańskiego tekstu kultury. Co więcej, dzięki grom od CD PROJEKT RED oraz serialowi Netflixa Wiedźmin jest obecnie ikoną światowej popkultury, rywalizującą z takimi dziełami jak Gwiezdne Wojny czy filmy Marvela. To właściwie bezprecedensowa sytuacja, gdy tekst kultury pochodzący z Polski tak mocno zawładnął globalną wyobraźnią. Nie dziwi mnie, że dla wielu osób staje się to przedmiotem dumy narodowej. Kraj, który powstał na ruinach religijnej i kulturowej kolonizacji dokonanej przez cywilizowany, łacińsko-chrześcijański świat – teraz sam kulturowo kolonizuje globalny Zachód, będący spadkobiercą tego świata. Jest w tym pewna poetycka sprawiedliwość. 

Rozmaite zmiany w adaptacji książek Sapkowskiego traktowane są z olbrzymią podejrzliwością i agresją – i nic dziwnego. Wiele osób intuicyjnie przeczuwało, że Netflix będzie próbował okroić oryginalny tekst ze wszystkiego, co w nim unikalne dla polskiej kultury i rozwalcować Wiedźmina w taki sposób, by był możliwie najbardziej strawny dla globalnej publiczności. I, dla uczciwości, nie są to lęki pozbawione podstaw. Gdy zachodni przemysł kinematografii bierze się za adaptowanie materiału z innych kręgów kulturowych rezultaty najczęściej są… eee… mieszane. Nieprzypadkowo fani zawsze drżą ze strachu, gdy Hollywood zapowiada kinową adaptację jakiejś mangi albo anime. 

Niepokoi mnie jednak to, że kontrowersje skupiają się na kwestiach rasowych. W żadnym wypadku mnie to nie dziwi – ponieważ kwestie tożsamościowe czarnej mniejszości w zachodnich krajach oraz temat rasizmu są obecnie szeroko dyskutowane – ale jednak niepokoi. Bo, jak już mówiłem wcześniej, rasa nie ma niczego wspólnego ze słowiaństwem. Maria Janion wyrażała obawy, że ta niedookreślona, plastyczna słowiańskość może być niebezpiecznym narzędziem w rękach ludzi, których wizja Polski nie wydaje się szczególnie atrakcyjna dla nikogo poza bardzo wąskim kręgiem osób (screen z Wikipedii hasło „Wielka Biała Polska”). To od nas zależy, czym stanie się słowiańskość, której pozbawiła nas historia. Zadbajmy o to, byśmy nie musieli się jej wstydzić. 


W tysiąc dziewięćset osiemdziesiątym ósmym roku magazyn Fantastyka opublikował opowiadanie pod tytułem Droga, z której się nie wraca autorstwa Andrzeja Sapkowskiego. Była to dość standardowa fabułka fantasy, początkowo rozgrywająca się w równie standardowym świecie przedstawionym, niepowiązanym w żaden sposób z wiedźmińskim uniwersum. W trakcie rozwijania historii Geralta Sapkowski postanowił retroaktywnie włączyć Drogę, z której się nie wraca do wiedźmińskiego cyklu. Jedną z bohaterek tego opowiadania, druidkę imieniem Visenna, uczynił matką wiedźmina. 

Miało to sens. Sapkowski miał już w głowie ukształtowaną osobowość Visenny, nie musiał więc wymyślać nowej bohaterki. Visenna, cudownym zrządzeniem losu, natrafia na Geralta w momencie, w którym walczy on z ciężkimi ranami zadanymi mu przez ghule na początku opowiadania Coś więcej. Geralt rozpoznaje ją i w końcu dostaje niepowtarzalną okazję do konfrontacji ze swoją matką. W końcu może poznać odpowiedzi na pytania, które dręczyły go przez całe jego życie. W końcu dowie się, kim tak naprawdę jest. Skąd pochodzi. Dlaczego został oddany. W końcu pozna swoją prawdziwą tożsamość. 

Visenna jednak nie odpowiada na jego pytania. Zamiast tego mówi mu – daj sobie spokój. Zapomnij. Niezależnie od tego jak brzmią odpowiedzi, nie przyniosą ci ulgi. I niczego w twoim życiu nie zmienią, bo to kim jesteś teraz zależy od decyzji, które podejmujesz. Więc przestań mieć obsesję na punkcie swojej nieznanej przeszłości, ponieważ przez to tracisz teraźniejszość. 

I Geralt daje sobie spokój. Od tego momentu opowiadania przestaje zażywać halucynogeny, dzięki którym przeżywa swoje wcześniejsze porażki i skupia się na rekonwalescencji. Rada Visenny zdaje się działać dla niego całkiem nieźle, bo w pięcioksięgu ta kwestia właściwie nie powraca i Geralt w pełni skupia się na ochronie, wychowywaniu, a później poszukiwaniu Ciri oraz próbie zawiązania stabilnego związku z Yennefer. Geralt nadal ma cały kosmos dylematów, ale szkodliwa dla niego obsesja na punkcie przeszłości przestaje być jednym z nich. Zaczął żyć teraźniejszością. 



Bibliografia: 

Artykuł prasowy o teorii Wielkiej Lechii – 
Artykuł naukowy o teorii Wielkiej Lechii – 

Brak komentarzy :

Prześlij komentarz

Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...