tag:blogger.com,1999:blog-25173252962515861052024-03-13T01:24:51.945+01:00Mistycyzm popkulturowyMisiaelhttp://www.blogger.com/profile/15563488227395440762noreply@blogger.comBlogger698125tag:blogger.com,1999:blog-2517325296251586105.post-31295507861259072732021-09-10T11:56:00.003+02:002021-09-10T11:56:21.073+02:00Tęsknota za niedotrzymaną obietnicą. Jacques Derrida, Hauntologia i Disco Elysium<div class="separator" style="clear: both; text-align: center;"><a href="https://blogger.googleusercontent.com/img/b/R29vZ2xl/AVvXsEjjPvHyN5RpC1WLLSL1ndAm-izO-KT5O2TrAsUzkikKE-NvWcEO1JO8fY20viriqBjs3C7TOh3HMDYqjg2X3Cjd7exarKs4K-3rLiKKcxr33xh_iVeeL_s0ZFhDYd8fVfBwsSVpC7l5q6Bh/s472/disco+derrida+glowa.jpg" imageanchor="1" style="margin-left: 1em; margin-right: 1em;"><img border="0" data-original-height="265" data-original-width="472" src="https://blogger.googleusercontent.com/img/b/R29vZ2xl/AVvXsEjjPvHyN5RpC1WLLSL1ndAm-izO-KT5O2TrAsUzkikKE-NvWcEO1JO8fY20viriqBjs3C7TOh3HMDYqjg2X3Cjd7exarKs4K-3rLiKKcxr33xh_iVeeL_s0ZFhDYd8fVfBwsSVpC7l5q6Bh/s16000/disco+derrida+glowa.jpg" /></a></div><div style="text-align: justify;"><br /></div><div style="text-align: justify;"><i><br /></i></div><div style="text-align: justify;"><i>Niniejszy tekst jest lekko przeredagowanym transkryptem scenariusza videoeseju mojego autorstwa. Filmik można obejrzeć <a href="https://youtu.be/lkZE3-TCz8M">w tym miejscu.</a> Zachęcam do subskrypcji mojego kanału na YouTube.</i></div><div style="text-align: justify;"><br /></div><div style="text-align: justify;"><br /></div><div style="text-align: justify;"><br /></div><div style="text-align: justify;">W tysiąc dziewięćset dziewięćdziesiątym trzecim roku francuski filozof Jacques Derrida opublikował swoją prawdopodobnie ostatnią ważną pracę – książkę pod tytułem <i>Widma Marksa: Stan długu, praca żałoby i nowa Międzynarodówka. </i>Punktem wyjścia dla jego rozważań była teza, która brzmi mniej więcej w taki sposób: w okolicach dziewiętnastego wieku wpadliśmy – my, ludzkość – na pomysł, by stworzyć oparty na rozumie system społeczny, w którym uporządkujemy nasze życia w najlepszy możliwy sposób. Nazwaliśmy ten system ideologią. Szybko okazało się jednak, że różne osoby mają różne – czasami drastycznie od siebie odmienne – pomysły na to, w jaki sposób stworzyć porządek społeczny, więc tych ideologii zrobiło się nagle bardzo wiele – ukształtował się komunizm, kapitalizm, faszyzm i wiele innych. Wiek dwudziesty był stuleciem, w którym te ideologie zaczęliśmy testować w praktyce, na szeroko zakrojoną skalę. Nie tylko na wolnym rynku idei, ale także w sejmowych ławach, rewolucjach, na polach bitew… ideologie ścierały się ze sobą, aż w końcu na placu boju została tylko jedna – liberalny, wolnorynkowy kapitalizm.</div><div style="text-align: justify;"><br /></div> <div style="text-align: justify;">Symbolicznym momentem ostatecznego zakończenia tej, ehm, wojny idei, był upadek Związku Socjalistycznych Republik Radzieckich i obalenie muru berlińskiego. Teraz, jak uznali niektórzy, mamy już z górki, wiemy co działa, a co nie działa, czego się trzymać, a czego unikać i cywilizacja ludzka jest na stabilnym kursie. Z pewnością znacie pojęcie „koniec historii” wymyślone przez amerykańskiego filozofa politycznego Francisa Fukuyamę, zaczerpnięte z jego książki <i>Koniec Historii i ostatni człowiek.</i> Fukuyamie nie chodziło o to, że czas dosłownie się zatrzyma, jak w tym odcinku specjalnym serialu Doctor Who, w którym Dwunasty Doctor spotyka Pierwszego Doctora… to był ostatni dobry odcinek serialu, nie zapraszam do dyskusji, bo nie ma o czym… ale o to, że dobiegła końca epoka formowania się cywilizacji i pod tym względem jesteśmy już na szczycie i nic lepszego nie wymyślimy.</div><div style="text-align: justify;"><br /></div><div style="text-align: justify;">Derrida… cóż, miał trochę inną opinię na ten temat. W przeciwieństwie do Fukuyamy był sceptyczny co do tego, że istnieje jakiś ustalona ścieżka rozwoju cywilizacji z obiektywnie najlepszym systemem społecznym na szczycie i kolejnymi etapami, przez które musimy przejść by osiągnąć ten ideał.</div><div style="text-align: justify;"><br /></div><div style="text-align: justify;">Przede wszystkim nie uważał, że jest to ideał. Jak słusznie zauważył na kartach Widm Marksa, koniec historii Fukuyamy nie oznacza wcale końca ludzkich nieszczęść, wojen, kataklizmów i cierpień. Wręcz przeciwnie.</div><div style="text-align: justify;"><br /></div><div style="text-align: justify;"><br /></div><div style="text-align: justify;"></div><blockquote><div style="text-align: justify;">To trzeba powiedzieć wyraźnie, w czasie gdy co poniektórzy mają czelność wychwalać ideał liberalnej demokracji, będącej zarazem ideałem ludzkiej historii. Nigdy wcześniej przemoc, nierówności, wykluczenia, głód i ekonomiczny wyzysk nie nękały tylu ludzkich istot w historii świata i historii ludzkości. Zamiast wyśpiewywać peany na cześć liberalnej demokracji i rynkowego kapitalizmu, upojeni wizją końca historii, celebrować koniec wszelkich ideologii i schyłek wielkich dyskursów emancypacyjnych, pamiętajmy o oczywistym, przytłaczającym fakcie, składającym się z niezliczonych plam cierpienia – żaden postęp nie rozgrzesza z ignorowania faktu, że licząc w liczbach absolutnych, nigdy wcześniej na Ziemi tylu mężczyzn, kobiet i dzieci nie cierpiało głodu, prześladowań i ludobójstwa.</div><div style="text-align: justify;"></div></blockquote><div style="text-align: justify;"><br /></div> <div style="text-align: justify;">Według Derridy nawet jeśli upadek Związku Radzieckiego jest aktem zgonu komunizmu, to widmo tej i wielu innych dwudziestowiecznych ideologii nadal krążyło będzie nad Europą. Te widma to tęsknota za niezrealizowaną obietnicą złożoną przez te ideologie – obietnicą lepszego świata. Bo ludzie cały czas będą pragnęli lepszego świata. Derrida twierdził, że z czasem wady kapitalizmu będą coraz bardziej widoczne i coraz bardziej dokuczliwe. A to sprawi, że wiele i wielu z nas zacznie na nowo uczyć się marzyć o lepszym świecie, tęsknić do tych niespełnionych obietnic. Ta tęsknota będzie znajdowała ujście w politycznych aspiracjach, próbach wskrzeszania dawnych ideologii, w muzyce, kulturze i sztuce. Tę tęsknotę nazywamy hauntologią.</div><div style="text-align: justify;"><br /></div><div style="text-align: justify;">W dwa tysiące czternastym roku brytyjski filozof i teoretyk kultury Mark Fisher opublikował książkę <i>Ghosts of my life, </i>w której dokonał rozwinięcia idei hauntologii oraz analizy tego, jak tęsknota za świeżością, witalnością i kreatywnością kultury i sztuki z połowy XX wieku wpływa na współczesne kino, telewizję i muzykę, które dziś są bardzo często odtwórcze zarówno w treści, jak i formie w stosunku do tamtej epoki. Według Fishera na pewnym poziomie jest to wyraz tej samej tęsknoty, o której pisał Derrida.</div><div style="text-align: justify;"><br /></div><div style="text-align: justify;">Bo wiecie co? Derrida miał rację. Dziś, po niemal trzydziestu latach od publikacji Widm Marksa naprawdę trudno jest się z tym sprzeczać. W międzyczasie dorosło nowe pokolenie osób w mniejszym lub większym stopniu rozczarowanych liberalnym, wolnorynkowym kapitalizmem, który rzekomo wygrał wielką bitwę ideologii i od tamtej pory miał być naturalnym stanem ludzkiej cywilizacji, przejrzystym jak powietrze. Tymczasem nim nie jest. Coraz częściej jest natomiast źródłem lęków, frustracji, traum i niepewności jutra.</div><div style="text-align: justify;"><br /></div> <div style="text-align: justify;">Dlatego tak wiele osób w różnym wieku, nie tylko młodych, zaczyna przywoływać dwudziestowieczne upiory, odwołując się do ideologii politycznych zeszłego stulecia. Nie trzeba długo scrollować Twitera albo innych mediów społecznościowych, by natrafić na młodych ludzi z komunistycznymi, anarchistycznymi czy libertariańskimi symbolami na awatarach i profilowych zdjęciach. Nie trzeba się też głęboko wczytywać w posty i komentarze, by wiedzieć, że na symbolice bynajmniej się nie kończy.</div><div style="text-align: justify;"><br /></div><div style="text-align: justify;">Jednym z licznych, naprawdę licznych przykładów takich tendencji we współczesnej kulturze jest choćby sovietwave, gatunek muzyczny i idąca za nim estetyka przerabiająca propagandowe plakaty ZSRR i bawiąca się komunistyczną ikonografią. Sovietwave jest szalenie popularne szczególnie w krajach byłego bloku wschodniego, gdzie tęsknota za niedotrzymaną obietnicą komunistycznego dobrobytu jest szczególnie dojmująca. Ludzie, nie tylko na wschodzie, słuchają tej muzyki i cieszą się powiązaną z nią estetyką nie dlatego, że wyraża ona przeszłość – bo przeszłość tak nie wyglądała – ani dlatego, że wyraża realną nadzieję na przyszłość – ponieważ po upadku ZSRR ta wizja przyszłości jest już przestarzała – ale skomplikowaną emocjonalnie tęsknotę za przyszłością, która mogła kiedyś nastąpić. Za niedotrzymaną obietnicą.</div><div style="text-align: justify;"><br /></div> <div style="text-align: justify;">Mówię o tym wszystkim nie tylko po to, by pochwalić się faktem, że przeczytałem książkę Derridy i nie umarłem. Mówię o tym wszystkim dlatego, bo świat przedstawiony w Disco Elysium, grze o której będę dzisiaj opowiadał, znajduje się w bardzo podobnej sytuacji, a idea hauntologii jest niesamowicie istotna, jeśli chcemy głębiej zanurzyć się w analizę tej produkcji.</div><div style="text-align: justify;"><br /></div> <div style="text-align: justify;">A chcemy. To znaczy – ja chcę, a jeśli dotarliście i dotarłyście do tego momentu wideoeseju, to prawdopodobnie oznacza, że wy również. Myślę, że to najlepszy moment, by ostrzec przed spoilerami. Mam zamiar bowiem zdradzić chyba każdy istotny zwrot fabularny i motyw Disco Elysium, więc jeśli ktoś chce najpierw zapoznać się z grą samodzielnie, to ostatnie ostrzeżenie.</div><div style="text-align: justify;"><br /></div> <div style="text-align: justify;">Akcja gry toczy się w fikcyjnym świecie Elysium, który skonstruowany jest w specyficzny sposób – jest bardzo podobny do naszego w tym sensie, że wykształciły się w nim takie ideologie jak faszyzm, komunizm czy liberalizm, po prostu stało się to w innych, choć całkiem podobnych okolicznościach historyczno-społecznych.</div><div style="text-align: justify;"><br /></div><div style="text-align: justify;">Wspominane w grze kraje i postacie historyczne nie są bezpośrednimi odpowiednikami realnie istniejących miejsc i osób, ale są na tyle zbliżone, by wszystko to miało intuicyjny sens. Gdy jakaś postać w grze wspomina na przykład o komunizmie, to ma na myśli ideologię dokładnie taką, jak komunizm z naszego świata, nawet jeśli ten komunizm nie narodził się za sprawą Marksa i Engelsa, tylko kogoś innego, kto w świecie Elysium wpadł na tę teorię. W ten sposób twórcy gry mają komfort rozmawiania o rzeczywistych teoriach politycznych i ideologiach, ale bez potencjalnie kontrowersyjnego kontekstu historycznego.</div><div style="text-align: justify;"><br /></div><div style="text-align: justify;">Świat przedstawiony ma dość unikalną geografię. Składa się on z potężnych mas terenu zwanych izolami, na których znajdują się całe kontynenty i oceany. Izole porozdzielane są bledzią, czyli olbrzymimi masami… cóż, ciężko właściwie powiedzieć czego, ponieważ gra bardzo oszczędnie dawkuje nam informacje o tej substancji, wiemy jednak, że dopiero stosunkowo niedawno mieszkańcom Elizjum udało się znaleźć sposób na spenetrowanie bledzi i podróżowanie między izolami.</div><div style="text-align: justify;"><br /></div> <div style="text-align: justify;">To sprawia, że sytuacja polityczna świata przedstawionego jest niesamowicie skomplikowana, ponieważ poszczególne izole pozostają ze sobą w złożonych stosunkach ekonomiczno-społecznych i mają bardzo bogatą w konflikty historię. Dość powiedzieć, że fabuła Disco Elysium rozgrywa się w małej dzielnicy miasta Revachol. Kilkadziesiąt lat przed rozpoczęciem akcji, gry w Revachol wybuchła nieudana rewolucja komunistyczna, która pozostawiła metropolię w stanie ruiny i skazała jej mieszkańców na uzależnienie ekonomiczne od bogatszych sąsiadów zrzeszonych w Koalicję. Choć po tych wydarzeniach miasto, a w raz z nim cały region, stało neoliberalną wolną amerykanką, Revachol zachowało szczątkowe postkomunistyczne struktury, takie jak silne związki zawodowe czy milicję.</div><div style="text-align: justify;"><br /></div> <div style="text-align: justify;">Właśnie, milicję. Główny bohater gry jest detektywem zatrudnionym w Milicji Obywatelskiej Revachol. Widziałem i czytałem sporo analiz Disco Elysium stworzonych przez anglojęzycznych twórców i właściwie każde z nich pomija albo źle rozumie ten aspekt. Milicja Obywatelska Revachol nie jest policją w takim rozumieniu, w jakim jest nią – powiedzmy – policja amerykańska albo, skoro już o tym mowa, polska. Przede wszystkim, jest to oddolna, finansowana komunalnie społeczna jednostka porządkowa funkcjonująca mniej więcej tak, jak funkcjonowałaby w Prawdziwym Komunizmie, takim przez wielkie P i wielkie K.</div><div style="text-align: justify;"><br /></div><div style="text-align: justify;">I to chyba dobre miejsce na to, by zaznaczyć, że Disco Elysium stworzyło małe, niezależne studio z Europy Północno-Wschodniej, konkretnie z Estonii. To pierwsza ważna informacja, jeśli chodzi o kontekst, w którym będziemy mówili o tej grze – stworzona została ona przez osoby żyjące w kraju, który swego czasu znajdował się w radzieckiej strefie wpływów, a zatem ich optyka polityczna siłą rzeczy różni się od optyki, powiedzmy, twórców z USA, Japonii albo Francji. Drugą ważną informacją jest to, że kluczowi twórcy gry są lewakami. I mówiąc „lewakami” nie mam na myśli „progresywnymi liberałami” tylko lewaków takich jak ja.</div><div style="text-align: justify;"><br /></div> <div style="text-align: justify;">I w żadnym wypadku tego nie kryją. W czasie odbierania nagrody za najlepszą nową grę niezależną na gali The Game Awards w dwa tysiące dziewiętnastym roku, główna scenarzystka gry, Helen Hindpere, w podziękowaniach wymieniła Marksa i Engelsa, autorów Manifestu Komunistycznego. W pierwszej opublikowanej wersji gry pod kilka kluczowych dla fabuły postaci podkładali głos prowadzący Chapo Trap House, słynnego – czy też raczej, powinienem był powiedzieć, niesławnego – skrajnie lewicowego podcastu.</div><div style="text-align: justify;"><br /></div><div style="text-align: justify;">A zatem – tę grę stworzyli lewicowcy, z lewicowej perspektywy. Co jest niesamowite. W czasach, gdy twórcy wysokobudżetowych gier video rękami i nogami zapierają się przez wyrażeniem jakiejkolwiek spójnego przekazu politycznego, w obawie, że zrażą do siebie część potencjalnych odbiorców, studio Za/Um wchodzi całe na biało i otwarcie mówi o złożonych politycznych ideach, w sposób, nazywając je po imieniu i nie bojąc się poruszać wszystkich ich kłopotliwych i kontrowersyjnych implikacji. Tego się nie da nie szanować.</div><div style="text-align: justify;"><br /></div> <div style="text-align: justify;">Ale wróćmy do samej gry. Jeśli nie grałyście w Disco Elysium, a słuchacie tego wszystkiego i obawiacie się, że gra jest nudnym i skomplikowanym interaktywnym lewicowym memem to spieszę was zapewnić, że tak nie jest. Na swoim podstawowym poziomie gra jest intrygującą opowieścią detektywistyczną. Główny bohater Disco Elysium, Harrier Du Bois, dla przyjaciół „Harry”, przybył do Martinaise, małej dzielnicy portowej we wspomnianym już mieście Revachol, by rozwiązać zagadkę morderstwa. W międzyczasie jednak główny bohater przeszedł załamanie nerwowe z powodu zakończenia związku ze swoją dotychczasową partnerką życiową, co wywołało u niego wielodniowy alkoholowy ciąg oraz totalną i trwałą utratę pamięci. Kontrolę nad Harrym przejmujemy w momencie, w którym budzi się on w zdemolowanym hotelowym pokoju nieopodal nadal niezbadanego miejsca zbrodni. Niedługo potem do naszego bohatera dołącza Kim Kitsuragi, milicjant z innego departamentu, który ma pomóc Harry’emu w śledztwie.</div><div style="text-align: justify;"><br /></div><div style="text-align: justify;">Śledztwo dotyczy natomiast powieszonego najemnika, który wplątany był w konflikt pomiędzy lokalnym związkiem zawodowym robotników portowych, którzy zorganizowali właśnie strajk i największą lokalną korporacją, która chce ten strajk zdławić, tak jak zwykle robią to kapitaliści, czyli metodą pięści, pałki i kija. Śmierć jednego z najemników mocno komplikuje i tak już zagmatwaną sytuację i koniec końców doprowadza do konfrontacji strajkujących robotników ze zbrojnym ramieniem korporacji. Ostatecznie okazuje się, że za morderstwo odpowiadają nie pracownicy portu, tylko stary rewolucjonista, który po upadku Komuny Revachol wiele lat temu mieszka samotnie na pobliskiej wysepce, a lata odosobnienia i izolacji – oraz… parę innych rzeczy, o których wspomnimy odrobinę później – mocno namieszały mu w głowie. Pod sam koniec gry dowiadujemy się jednak, że w bardzo dużej mierze całą tę sytuację ukartował przywódca lokalnego związku zawodowego, który w sekrecie jest hardkorowym komunistą, a organizacja Milicyjna, do której należy Harry powoli szykuje się na kolejną rewolucję.</div><div style="text-align: justify;"><br /></div><div style="text-align: justify;">Pominąłem w tym streszczeniu całą masę detali, wątków pobocznych i zwrotów akcji, ale generalnie rzecz biorąc, po sprowadzeniu jej do najprostszej postaci, fabuła Disco Elysium wygląda w taki właśnie sposób – główny bohater gry musi dowiedzieć się, kim właściwie jest i co spowodowało jego utratę pamięci, a równocześnie rozwiązać zagadkę kryminalną oraz rozładować konflikt między najemnikami, a robotnikami dokowymi.</div><div style="text-align: justify;"><br /></div><div style="text-align: justify;">Już na tym podstawowym poziomie gra jest dobra. Cholernie dobra. Zagadka jest stosunkowo prosta, ale twórcy obudowali ją tyloma pobocznymi wątkami, z których większość ma jakiś wpływ na główne zwroty akcji, że tak czy inaczej intryga bardzo wciąga. Przypomina to trochę Twin Peaks, bo i tu i tam mamy do czynienia z ekscentrycznym detektywem, który rozwiązuje zagadkę morderstwa w małej robotniczej społeczności zamieszkanej przez równie ekscentrycznych ludzi, którzy też w jakimś stopniu zamieszani są w zagadkę, a w tle dzieją się dziwne, nadnaturalne i trudne do racjonalnego wytłumaczenia fenomeny.</div><div style="text-align: justify;"><br /></div><div style="text-align: justify;">Od razu zaznaczę, że zatrzymywanie się na tym bazowym poziomie Disco Elysium i traktowanie jej po prostu w kategoriach przyjemnej, zabawnej i błyskotliwej przygodówki kryminalnej absolutnie nie jest niczym złym. Fabuła jest tu jednak tylko rusztowaniem, które twórcy gry wykorzystują, by poruszać nieco bardziej złożone tematy i to one są dla mnie główną atrakcją.</div><div style="text-align: justify;"><br /></div><div style="text-align: justify;">Okej. Jak już wspomniałem, Harry przed rozpoczęciem gry doznał całkowitej utraty pamięci. Potrafi mówić, czytać, pisać i liczyć, nie ma problemów z ubraniem się czy podstawowymi czynnościami fizjologicznymi, ale to w zasadzie tyle. To oznacza, że przez całą grę główny bohater musi dosłownie poskładać swoją osobowość na nowo, od podstaw. Może to oznaczać odkrywanie, kim był przed załamaniem nerwowym i próbę naśladowania siebie z tamtego czasu albo stworzenie siebie na nowo, z przemyśleń, idei i ideologii, które nabędzie i przyswoi sobie w trakcie gry.</div><div style="text-align: justify;"><br /></div><div style="text-align: justify;">Właśnie, ideologii – zależnie od wybieranych opcji dialogowych Harry może przyjąć jeden z czterech światopoglądów. Są nimi faszyzm, komunizm, ultraliberalizm i moralizm. Dwie pierwsze są oczywiste. Ultraliberalizm to lokalna wersja neoliberalizmu, czyli konserwatywnej ideologii wolnorynkowej.</div><div style="text-align: justify;"><br /></div><div style="text-align: justify;">Twórcy Disco Elysium mają bardzo dobre rozumienie tych ideologii i są w stanie zaprezentować je wszystkie złożony i uczciwy sposób. Każda została przedstawiona w grze jako wadliwa i sensownie skrytykowana. Faszyści to banda nieudaczników, którzy uwierzą w dowolny bełkot, który przedstawi ich jako nadludzi i w imię tego bełkotu dokonają najgorszych okrucieństw. Czy tacy są prawdziwi faszyści w prawdziwym świecie? Oczywiście, że tak. Ultraliberałowie to banda darwinistów społecznych uprawiająca fisting analny niewidzialną ręką wolnego rynku i wyzyskująca wszystkich innych, jednocześnie twierdząc, że bogactwo jest dowodem na ich zaradność, geniusz i moralną wyższość. Czy tacy są libertarianie i hardkorowi neoliberałowie w prawdziwym świecie? Oczywiście, że tak. Komuniści to naiwni, potykający się o własne nogi marzyciele, których ideały są oderwane od rzeczywistości i którzy swoimi dobrymi chęciami chcą nam wszystkim wybrukować drogę do Piekła. Czy tacy są komuniści w prawdziwym świecie? Yyy… <i><niechętnie przyznające rację, nieskonkretyzowane dźwięki nosowo-paszczowe></i></div><div style="text-align: justify;"><br /></div><div style="text-align: justify;">Mam takie przeczucie, że co najmniej kilka osób oglądających ten materiał pokiwa teraz głową i pomyśli, że no tak, wszyscy oni są sobie równi, po czym z zadowoleniem wyłączy swój mozg. Nie wspomniałem jednak o ostatniej ideologii, którą możemy eksplorować w Disco Elysium – moralizmie. Moralizm jest politycznym centrum. Szukaniem prawdy leżącej pośrodku. Powstrzymywaniem się od stawania po którejkolwiek ze strn sporu i ochronę tego stanu rzeczy, który mamy obecnie. To właśnie ten światopogląd, o którym pisali Fukuyama i Derrida.</div><div style="text-align: justify;"><br /></div><div style="text-align: justify;">Ile gra ma szyderczy i prześmiewczy stosunek do każdej ideologii, o której opowiada, o tyle w stosunku do moralizmu jest niemal agresywna. W trakcie rozgrywki można uzyskać upokarzające osiągnięcie „Najżałośniejszego centrysty na świecie” przyznawane przez grę za konsekwentną obronę moralizmu w rozmowach z innymi postaciami. Widziałem w Internecie opinie graczy identyfikujących się z centryzmem skarżących się na to, że Disco Elysium jest bardzo nieprzyjemną grą. Co od razu pokazuje, że krytyka polityczna w Disco Elysium jest wyraźnie prowadzona z lewicowego punktu widzenia. Gdy gra krytykuje lewicę, najczęściej robi to z żartobliwą samoświadomością, nawiązując do popularnych lewicowych stereotypów albo konstruktywnie wytykając i wyśmiewając te lewicowe tendencje, które faktycznie są szkodliwe.</div><div style="text-align: justify;"><br /></div><div style="text-align: justify;">Moraliści konsekwentnie prezentowani są jako wiecznie zadowoleni z siebie polityczni akrobaci robiący tchórzliwe szpagaty. Którzy nie tylko akceptują wadliwy i krzywdzący innych świat bez próby zmiany go na lepsze, ale wręcz bronią tego wadliwego i krzywdzącego innych świata albo w imię własnego świętego spokoju albo ze świętego przekonania, że tak jest najlepiej. I czy tacy są centryści w prawdziwym świecie? Oczywiście. Że. Tak.</div><div style="text-align: justify;"><br /></div><div style="text-align: justify;">Okej, cofnijmy się o krok. W grach fabularnych – takich jak właśnie Disco Elysium – gracz bardzo często dostaje opcje dołączania do różnych frakcji istniejących w świecie przedstawionym. Te frakcje zazwyczaj reprezentują różne ideologie i w dużej mierze to od tego zależy, do którego stronnictwa dołączy postać gracza. Najczęściej są to proste ideologie. W grze Gothic główny bohater ma do wyboru Stary Obóz, w którym panuje bandycki porządek utrzymywany przez autorytarne rządy Gomeza, Nowy Obóz, który jest de facto jakąś formą nieco wypaczonej, ale nadal całkiem nieźle funkcjonującej anarchistycznej komuny oraz obóz na bagnach, gdzie panuje teokracja, czyli rządy kapłanów z lokalnej sekty. Gracz może dołączyć do dowolnego Obozu bazując głównie na tym, który typ społeczności odpowiada mu najbardziej, ponieważ reszta czynników – jak na przykład dostęp do zadań albo nauczycieli uczących postać gracza nowych umiejętności – pokrywa się niemal całkowicie.</div><div style="text-align: justify;"><br /></div><div style="text-align: justify;">Spora część gier fabularnych operuje za pomocą podobnych założeń. Najczęściej wygląda to tak, że każda z frakcji prezentowana jest w zrównoważony moralnie sposób – każda z nich ma swoje wady i zalety, ale żadna nie jest oczywisty sposób najlepsza lub najgorsza i żadna z nich nie ma całkowitej racji w konflikcie. W przeciwnym wypadku gracze po prostu wybieraliby tę w oczywisty sposób najsłuszniejszą, bo nie mieliby motywacji do wybrania jakiejkolwiek innej. Problem z takim założeniem pojawia się w momencie, gdy twórcy gier zaczynają operować nieco mniej abstrakcyjnymi ideologiami. W konflikcie elfów i krasnoludów łatwo machnąć ręką na polityczne niuanse i dołączyć do tych, którzy mają fajniejsze zbroje, ale gdy jakaś gra video prezentuje realnie istniejące światopoglądy… może zacząć robić się nieciekawie.</div><div style="text-align: justify;"><br /></div><div style="text-align: justify;">Przede wszystkim pojawia się ryzyko, że zaczniemy zrównywać ze sobą ideologie, które tak naprawdę nie są w żadnym stopniu równe. W tę pułapkę wpadł Bioshock: Infinite, który jest strzelanką z drobnymi elementami gry fabularnej. Fabuła gry opowiada o podniebnym mieście wybudowanym przez amerykańskich rasistów, w którym osoby niebiałe buntują się przeciwko niewolnictwu za pomocą radykalnych działań rewolucyjnych. W ramach głównego wątku gry nie mamy opcji dołączenia do żadnej z tych frakcji, ale obie sportretowane są jako moralnie równe sobie. Twórcy gry dodali nawet do scenariusza scenę, w której przywódczyni rewolucji zabija niewinne dzieci białych rasistów, by uprawomocnić tezę, że buntujący się niewolnicy są tak samo źli jak ich właściciele.</div><div style="text-align: justify;"><br /></div><div style="text-align: justify;">Mam nadzieję, że nie muszę tłumaczyć, dlaczego taki prawdopośrodkizm nie ma w tym przypadku zbyt wiele sensu. Na szczęście twórcy gry połapali się, że zrobili coś bardzo głupiego i w dodatkach do Bioshock: Infinite przepisali kontekst tej sceny. Co zresztą jeszcze mocniej pogmatwało sytuację, ale nie brnijmy w to teraz.</div><div style="text-align: justify;"><br /></div><div style="text-align: justify;">Wracając do meritum. Twórcy nieco bardziej ambitnych gier mają dość trudne zadanie. Z jednej strony muszą zostawić graczowi przestrzeń do ekspresji i podejmowania indywidualnych wyborów w taki sposób, by gracz nie miał jednej oczywistej ścieżki, by każda miała jakieś logiczne uzasadnienie. Z drugiej, chcą przekazać określony komunikat – dać grze przesłanie i puentę. Te dwie rzeczy są ze sobą w konflikcie. Jednym z najczęstszych problemów jest ukazanie wszystkich dostępnych opcji jako wadliwych i niedoskonałych… a przez to zasugerowanie, że neutralność i stawanie pośrodku – albo gdzieś zupełnie z boku – jest optymalnym rozwiązaniem i złotą ścieżką.</div><div style="text-align: justify;"><br /></div><div style="text-align: justify;">Właśnie taki komunikat przekazywał nam Bioshock: Infinite – z jednej strony rasiści trzymają niewolników i mordują mniejszości etniczne za to, że są mniejszościami etnicznymi, ale z drugiej buntujący się niewolnicy czasami w trakcie tego buntu zachowują się niedopuszczalnie, co rzekomo dyskwalifikuje wszystkie ich wolnościowe dążenia. W takiej sytuacji, jak mimowolnie zdaje się sugerować gra, najlepszym stanowiskiem jest bezczynność i nieangażowanie się w rzekomo nonsensowny konflikt. Co oczywiście nie jest prawdą, ale w ten sposób prezentuje to Bioshock: Infinite.</div><div style="text-align: justify;"><br /></div><div style="text-align: justify;">Istnieje takie sformułowanie jak south-parkowy centryzm. South Park to serial animowany dla dorosłych, który był bardzo popularny w pierwszej dekadzie dwudziestego pierwszego wieku i który emitowany jest do dnia dzisiejszego. Początkowo South Park opierał swoją formułę niemal wyłącznie na wulgarnym humorze słownym i sytuacyjnym, z czasem stał się jednak satyrą polityczną, do której przylgnęła łatka tego, że krytykuje równie ostro lewicę jak i prawicę. Co było prawdą. Problem polegał na tym, że w przypadku South Parka granica satyry nie przebiegała między lewicą i prawicą. Przebiegała między ludźmi, którym na czymś zależy i chcą coś zmienić, a całą resztą. Podobno obecnie serial zmienił się na lepsze. Nie miałem jeszcze okazji sprawdzić. Jeśli tak, to świetnie. Trudno jednak spierać się z tym, że za czasów jego szczytowej popularności sytuacja wyglądała nieciekawie. Najlepiej opisywała to copypasta sprzed kilku lat:</div><div style="text-align: justify;"><br /></div><div style="text-align: justify;"><br /></div><div style="text-align: justify;"></div><blockquote><div style="text-align: justify;">South Park zawsze był z gruntu reakcyjny; ci, którzy dążą do zmiany, są w błędzie, bez względu na to, o jaką zmianę walczą. Nic nie jest większą zbrodnią dla Matta i Treya niż wyrażanie o coś troski. Ich ideologia to bezczynny libertarianizm; czy jesteś po lewej czy po prawej, jeśli prosisz mnie o zmianę mojego zachowania, jesteś gnojem. (…) Obecnie lewica ma tendencję do forsowania większej liczby zmian niż prawica; obecnie Matt i Trey przyznają, że nie lubią konserwatystów i „naprawdę nienawidzą” liberałów. Nie chodzi o lewą czy o prawą stronę politycznego sporu. Chodzi o konflikt między zmianą i komfortem.</div><div style="text-align: justify;"><br /></div><div style="text-align: justify;">Jeśli próbujesz coś zmienić, w ich oczach jesteś irytujący. I myślą, że jesteś głupi, bo troska o świat jest głupia. (…) Bezkrytyczna, bezstronna akceptacja status quo jest jedyną moralnie słuszną postawą, a ci, którzy wskazują różnicę między tym jak jest, a tym, jak powinno być są wstrętnymi dręczycielami, dziwakami albo fanatykami o zamkniętych umysłach.</div><div style="text-align: justify;"><br /></div><div style="text-align: justify;">To serial, który uczy swoich widzów lenistwa i samozadowolenia, chwali ich za bezkrytyczną akceptację własnych uprzedzeń i zapewnia im niekończący się bufet pustych frazesów służących do odrzucania intelektualnych wyzwań. South Park to miejsce, w którym nigdy nie musisz kwestionować swoich założeń. To miejsce, w którym zawsze masz rację, nie powinieneś zawracać sobie głowy myśleniem, a ludzie, którzy proszą cię o refleksję, są irytującymi, wścibskimi tępakami, którzy powinni się zamknąć i zostawić cię w spokoju. South Park jest, wybaczcie określenie… sejfspejsem.</div></blockquote><div style="text-align: justify;"></div><div style="text-align: justify;"><br /></div> <div style="text-align: justify;"><br /></div><div style="text-align: justify;"><br /></div><div style="text-align: justify;">Łatwo jest robić sobie jaja z idealistów - z ludzi, którym na czymś zależy. Takie osoby, zarówno z lewicy, jak i z prawicy, często tracą cierpliwość i panowanie nad sobą i przez to pakują się w potencjalnie upokarzające sytuacje. A nikt nie lubi być obiektem żarów i drwin, więc jak najlepiej tego uniknąć? Nie mieć żadnych poglądów. Siedzieć okrakiem na barykadzie i śmiać się z ludzi, którzy błądzą, kompromitują się, robią z siebie kretynów i wystawiają się na upokorzenia – ale próbują popchnąć świat choćby odrobinę bardziej w kierunku, który uważają za właściwy.</div><div style="text-align: justify;"><br /></div><div style="text-align: justify;">Disco Elysium jest niesamowicie surowe dla centryzmu jako postawy politycznej. Tak, otwarcie mówią nam twórcy gry, jeśli masz jakieś wartości i przekonania, jeśli walczysz o lepszy świat, prawdopodobnie będziesz popełniać błędy, będziesz wystawiać się na pośmiewisko i w dłuższej perspektywie możesz ponieść upokarzającą porażkę. Ale jeśli z własnego lenistwa czy dla własnej wygody biernie akceptujesz zło, które dzieje się na świecie i nie próbujesz niczego zmienić, to jesteś k**wa najgorszy i zasługujesz na to, by ci to wytknąć i cię za to krytykować.</div><div style="text-align: justify;"><br /></div><div style="text-align: justify;">Kocham tę grę.</div><div style="text-align: justify;"><br /></div><div style="text-align: justify;">To prawda, że Disco Elysium krytykuje każdą ideologię, która jest zaprezentowana w świecie przedstawionym, ale nie każdą krytykuje w takim samym stopniu i w taki sam sposób. I z całą pewnością nie zrównuje ich ze sobą. To kolejna rzecz, która odróżnia Disco Elysium od większości innych gier fabularnych – nie prezentuje wszystkich wyborów gracza jako mniej więcej równie właściwych czy dopuszczalnych. Jeśli Harry przyjmie ideologię faszystowską, gra będzie przez cały czas karać go za to, regularnie okaleczając morale postaci, co może doprowadzić do jej śmierci oraz pogarszając relacje z bohaterami niezależnymi. Disco Elysium pozwala graczowi przyjąć ten światopogląd, ale cały czas wyraźnie mówi mu, za pomocą narracji, dialogów i mechanik rozgrywkowych, że wybrał sobie samobójczą ideologię dla nieudaczników.</div><div style="text-align: justify;"><br /></div><div style="text-align: justify;">Co do krytyki wolnorynkowego kapitalizmu – w grze pojawia się Super Bogaty Koleś Zakrzywiający Światło. Możemy spotkać go w dokach, jeśli uda nam się dostać do jednego z kontenerów przemysłowych, za pomocą którego Super Bogaty Koleś Zakrzywiający Światło podróżuje po świecie. Super Bogaty Koleś Zakrzywiający Światło poza tym, że – jak sama nazwa wskazuje – zakrzywia światło, sprawia też, że interfejs gry wariuje i licznik pieniędzy Harry’ego zaczyna pokazywać jakieś niestworzone sumy. Gość jest totalnie odklejony od rzeczywistości. Jako miliarder fizycznie nie jest w stanie przestać zarabiać, ponieważ jego niezliczone inwestycje cały czas generują dochód. Ponieważ pochodzi z rodziny bogaczy, jego rozumienie świata oraz tego, że prawie wszyscy inni ludzie na świecie muszą ciężko pracować, by przetrwać, jest niesamowicie naiwne i ograniczone. Super Bogaty Koleś Zakrzywiający Światło, sam w sobie całkiem sympatyczny, reprezentuje banalne zło kapitalizmu – ludzie na szczycie nie są w stanie zrozumieć tego, co dzieje się tu, na dole, ponieważ ich świat wygląda zupełnie inaczej.</div> <div style="text-align: justify;"><br /></div><div style="text-align: justify;">Na głębszym poziomie Disco Elysium jest opowieścią o tym, jak nawiedzające nas widma przeszłości nie pozwalają nam rozwijać się i dojrzewać. Harry, główny bohater gry, nie jest w stanie pozbyć się z pamięci wspomnień o nieudanym związku i to ostatecznie doprowadza go do załamania nerwowego i utraty pamięci. Gra sugeruje nawet w kilku momentach, że amnezja głównego bohatera jest reakcją obronną – jego umysł próbował wyprzeć te wspomnienia, by w ten sposób pozbyć się emocjonalnej kotwicy i pozwolić Harry’emu na normalne życie. Czy jakiekolwiek życie.</div><div style="text-align: justify;"><br /></div><div style="text-align: justify;">Lena, starsza kobieta przesiadująca w lokalnej kafeterii, ma żywe wspomnienie z dzieciństwa, gdy zobaczyła fazmida, na wpół mitycznego gigantycznego patyczaka będącego lokalnym odpowiednikiem Yeti czy wielkiej stopy. To wspomnienie ukształtowało całe jej życie, sprawiło że poślubiła kryptozoologa, który próbuje udowodnić istnienie fazmida i nie jest w stanie przestać myśleć o tym, czy jej wspomnienie było prawdziwe, czy też może było wytworem jej dziecięcej wyobraźni.</div><div style="text-align: justify;"><br /></div><div style="text-align: justify;">Dezerter – stary żołnierz odpowiedzialny za zabójstwo, którego sprawę bada główny bohater – nie jest w stanie pogodzić się z porażką rewolucji, w której brał udział, przez co odmawia powrotu na łono cywilizacji i po latach izolacji staje się zgorzkniałym, wyalienowanym pustelnikiem, który spędza całe dnie obsesyjnie podglądając za pomocą lunety swojej snajperki młodą kobietę mieszkającą w hotelu na stałym lądzie.</div><div style="text-align: justify;"><br /></div><div style="text-align: justify;">Całe Martinaise, dzielnica miasta, w której rozgrywa się Disco Elysium jest jednym wielkim cmentarzyskiem niedotrzymanych obietnic. W czasie gry możemy spotkać osoby pamiętające rewolucję, Komunę Revachol oraz jej katastrofalny upadek. Niektórzy młodzi ludzie zamieszkujący Revachol fascynują się skrajną lewicą, ponieważ rozczarowani są tym, jak miasto wygląda pod rządami wielkiego kapitału i desperacko szukają alternatywy. Aż chciałoby się powiedzieć – całkiem podobnie jak u nas.</div><div style="text-align: justify;"><br /></div><div style="text-align: justify;">Jeśli Harry obierze drogę komunisty i zrealizuje powiązane z nią zadanie poboczne, będzie miał okazję spotkać tę nową generację komunistów. Szybko się okazuje, że jest to ten rodzaj młodych intelektualistów z wyższej klasy średniej, którzy całą swoją energię spędzają na marynowaniu swoich mózgów w głębokiej lewicowej teorii, ale nawet nie przyjdzie im do głowy kiwnąć palcem, by pomóc lokalnemu związkowi zawodowemu, który za pomocą strajków, pracy u podstaw oraz realnej polityki pracowniczej próbuje fizycznie zmienić życie mieszkańców Martinaise na lepsze. Aż chciałoby się powiedzieć – całkiem podobnie jak u nas.</div><div style="text-align: justify;"><br /></div><div style="text-align: justify;">Właściwie gdy po raz pierwszy wchodzimy do miejsca, w którym spotykają się ci lewacy, widzimy scenę, w której obaj zabijają czas układając skomplikowaną strukturę z pudełek po zapałkach. Struktura jest chwiejna i rozpada się gdy tylko Harry wchodzi do pomieszczenia. To oczywiście wizualna metafora całej ich działalności – marnowanie czasu na tworzenie piętrowych i funkcjonalnie bezużytecznych rzeczy, który to czas można byłoby poświęcić na coś pożytecznego i mającego realny wpływ na rzeczywistość. I nie, nie uważam, by czysta teoria polityczna sama w sobie była czymś całkowicie bezsensownym. Musiałbym być strasznym hipokrytą, gdybym tak uważał, biorąc pod uwagę to, co od już prawie dwóch lat staram się robić na tym kanale. Jeśli jednak czyjaś działalność polityczna zaczyna się i kończy się wyłącznie na tym, to… cóż, warto zadać sobie pytanie, ile warte są nasze poglądy, jeśli nie mają one realnego przełożenia na rzeczywistość.</div><div style="text-align: justify;"><br /></div><div style="text-align: justify;">W piwnicy jednego z lokalnych budynków możemy odnaleźć pozostałości po przedsiębiorstwach, które próbowali rozkręcić okoliczni biznesmeni. Wszystkie zakończyły się finansową porażką, przez co do budynku przylgnęła reputacja przeklętego, nawiedzonego domu. Gra daje nam okazję do spenetrowania bloku i okazuje się, że, nie, nie ma żadnej klątwy. To nie siły nadprzyrodzone spowodowały splajtowanie tylu przedsiębiorstw, tylko galopujący, wolnorynkowy kapitalizm, w którym przetrwa jedynie garstka najsilniejszych kosztem całej reszty. Jedynym upiorem straszącym w budynku jest mieszkająca tam kątem producentka wielościennych kości do gier fabularnych, która jako jedyna ostała się w tym miejscu.</div><div style="text-align: justify;"><br /></div><div style="text-align: justify;">Gra konsekwentnie buduje obraz świata, w którym skomplikowana i trudna do zrozumienia przeszłość nadal rzuca głęboki cień na teraźniejszość. Artefakty minionych lat – pomnik króla, którzy rządził w mieście przed rewolucją, zrujnowany kościół zbudowany na cześć okolicznej świętej postaci historycznej, porzucone zabudowania przemysłowe – stoją obok siebie i stapiają się ze sobą w jedną hauntologiczną masę. Historia miesza się ze sobą, przeplata, różne epoki nakładają się na siebie, nawarstwiają się i przenikają się we wspomnieniach, komplikują i tak już skomplikowany osąd teraźniejszości.</div><div style="text-align: justify;"><br /></div><div style="text-align: justify;">Historia, zdają się mówić nam twórcy i twórczynie Disco Elysium, jest jednym, wielkim, nieskonkretyzowanym kłębowiskiem, którego rozplątanie graniczy z niemożliwością. Część rzeczy będzie się ze sobą zlewało, części nigdy nie będziemy w stanie odtworzyć, a część jest dyskusyjna, ponieważ opowiadają nam o niej osoby o własnych uprzedzeniach i poglądach. Mowa tu zarówno o historii w skali makro, historii świata Elizjum, jak i historii w skali mikro, tej głównego bohatera. Nigdy nie będziemy w stanie poukładać się z historią, więc najlepsze, co możemy zrobić w takiej sytuacji, to nie pozwolić na to, by historia nas zdominowała, wyjąć z niej to, co uważamy za najbardziej wartościowe i próbować iść dalej.</div><div style="text-align: justify;"><br /></div><div style="text-align: justify;">Chyba nikt, ani w świecie przedstawionym gry, ani w rzeczywistości, nie posiada logicznego, wewnętrznie spójnego systemu przekonań, większość z nas kipi sprzecznościami. Kim Kitsuragi, partner Harry’ego i prawdopodobnie najbardziej powszechnie lubiana postać w całej grze odżegnuje się od bycia moralistą, choć nadal utrzymuje pewne moralistyczne pryncypia. Lena, żona kryptozoologa i generalnie jedna z najżyczliwszych postaci w grze w jednej z opcjonalnych scen dialogowych ujawnia się jako rasistka i dehumanizuje Kima w swobodnej rozmowie. Przywódca związku zawodowego, który wygląda i zachowuje się jak idealny archetyp dwulicowego, oślizłego wyzyskiwacza-oportunisty – poważnie, jest tak dwulicowy, że podobno ma brata bliźniaka, za którego plecami cały czas się kryje – okazuje się jednocześnie bardzo pryncypialnym socjalistą, który szczerze troszczy się o społeczność Martinaise i chce dla niej jak najlepiej. Dezerter, hardkorowy lewicowiec i komunista, gdy w końcu mamy szansę z nim porozmawiać, obraża Harry’ego, nazywa go libkiem i każe mu spie… hm, nie, chwila. To akurat jest dość spójne zachowanie na skrajnej lewicy.</div><div style="text-align: justify;"><br /></div><div style="text-align: justify;">W każdym razie, ludzie się skomplikowani i przepełnieni sprzecznościami. I nawet systemy rozgrywkowe Disco Elysium to obrazują. I to jest chyba najlepszy moment, by porozmawiać o tym, w jaki sposób gra komplementuje swoje tematy za pomocą mechanik rozgrywkowych. Żeby jednak te dywagacje miały sens, musimy najpierw porozmawiać trochę o historii gier fabularnych.</div><div style="text-align: justify;"><br /></div><div style="text-align: justify;">Gry video z gatunku RPG wywodzą się z papierowych systemów gier fabularnych, takich jak Dungeons & Dragons czy Wampir: Maskarada. Jeśli nie miałyście do tej pory do czynienia z tego typu zabawą, to… jest to coś w rodzaju planszówki bez planszy i pionków. Gracze wcielają się w wymyślone przez siebie postacie, a nad wszystkim czuwa Mistrz Gry, czyli osoba odpowiadająca za przebieg rozgrywki i prowadzenie narracji. Każdy z graczy posiada kartę postaci, na której spisane ma statystyki swojego bohatera – jak jest silny, jaki ma poziom, ile ma punktów zręczności i inne podobne rzeczy, które mają wpływ na to, jak potoczy się rozgrywka. Jeśli drużyna natknie się na jakąś przeszkodę albo zagrożenie – na przykład potwora którego trzeba będzie pokonać – to właśnie w dużej mierze od tych statystyk zależy, czy uda się jej uporać z tym wyzwaniem.</div><div style="text-align: justify;"><br /></div><div style="text-align: justify;">Gdy technologia komputerów rozwinęła się już na tyle, że można było stworzyć na nich gry bardziej skomplikowane niż pong, nie trzeba było długo czekać, by programiści zaczęli adaptować tradycyjne erpegi na potrzeby nowego medium – pośrednio, wymyślając własne światy i mechaniki mocno inspirowane papierowymi grami fabularnymi, jak na przykład twórcy Final Fantasy czy The Elder Scrolls albo bezpośrednio, tworząc wierne adaptacje na licencjach tych gier, często przenosząc zasady z papierowych podręczników na komputerowy monitor jeden do jednego. Po prostu zamiast Mistrza Gry rzucającego kostką, by rozstrzygnąć wynik podjętego wyzwania była sztuczna inteligencja, która wybierała losowy numer i samodzielnie dokonywała obliczeń.</div><div style="text-align: justify;"><br /></div><div style="text-align: justify;">Swoistym punktem zwrotnym w historii komputerowych erpegów była premiera gry Baldur’s Gate w tysiąc dziewięćset dziewięćdziesiątym ósmym roku oraz jej sequel opublikowany dwa lata później. O ile wcześniejsze komputerowe erpegi starały się łączyć dynamikę gier komputerowych z zasadami tradycyjnych gier RPG, o tyle w opinii wielu graczy to właśnie Baldur’s Gate był tym momentem, w którym naprawdę udało się osiągnąć optymalną równowagę i wyznaczyć pewien standard. Tym standardem podążały później inne gry, tworzone zarówno przez twórców Baldur’s Gate, jak i innych twórców. I dzieje się to o dnia dzisiejszego. W takich grach jak Pillars of Eternity, Tyranny czy kolejnej odsłonie serii Baldur’s Gate, która znajduje się właśnie w produkcji, nadal doskonale widoczne jest DNA pierwszego Baldur’s Gate.</div><div style="text-align: justify;"><br /></div><div style="text-align: justify;">Standard, o którym mowa ujednolicał i upraszczał niektóre aspekty gry albo zamieniał je na bardziej intuicyjne dla gier komputerowych jako takich. Zamiast ściany tekstu opisującej przeciwnika dostajemy zatem ruszające się na ekranie postacie przeciwników, na których trzeba kliknąć i wskazać prowadzonej przez gracza drużynie bohaterów, którzy mają się z nim uporać. To mocno ułatwiło zabawę, ale miało też swój skutek uboczny, w postaci położenia nacisku na walkę. Tymczasem w tradycyjnych grach erpegach szalenie istotny jest aspekt społeczny, rozmowy między graczami i mistrzem gry, wcielanie się w postać, negocjacje, rozwijanie relacji między bohaterami prowadzonymi przez graczy… W komputerowych erpegach to wszystko musiało zostać zastąpione przez mrówczą pracę scenarzystów. A znacznie łatwiej jest wrzucić do gry kilkunastu przeciwników i w ten sposób zająć gracza na kwadrans niż rozpisać i zaimplementować długą i skomplikowaną ścieżkę dialogową, która będzie dobrze brzmiała, uwzględniała będzie decyzje gracza i prowadziła do znaczących i interesujących zwrotów fabularnych.</div><div style="text-align: justify;"><br /></div><div style="text-align: justify;">Przynajmniej niektórzy twórcy komputerowych erpegów zdawali sobie sprawę z tego wyzwania i umyślnie konstruowali swoje gry w taki sposób, by stawić mu czoła. Najlepszym przykładem tego typu gry jest bezsprzecznie Planescape: Torment, o którym miałem już przyjemność mówić na moim kanale. Twórcy Tromenta umyślnie minimalizowali aspekt walki na rzecz dialogów, eksploracji i decyzji podejmowanych poprzez interakcje, nie walkę. Ta decyzja opłaciła im się, ponieważ stworzyli grę-legendę, do której gracze wracają do dnia dzisiejszego. I która do bardzo niedawna stanowiła szczytowe osiągnięcie w swojej klasie.</div><div style="text-align: justify;"><br /></div><div style="text-align: justify;">Do bardzo niedawna, ponieważ Disco Elysium jest grą, która deklasuje Tormenta pod tym względem. Nie zrozumcie mnie źle, uwielbiam Planescape: Torment, to nadal jest jedna z moich ulubionych gier i zawsze będę miał dla niej miejsce w moim sercu, ale… no cóż, wszystko wskazuje na to, że w końcu znalazła godnego następcę. Twórcy Disco Elysium nie ukrywają zresztą, że Torment był jednym z ich głównych źródeł inspiracji i to zdecydowanie widać.</div><div style="text-align: justify;"><br /></div><div style="text-align: justify;">Ale wróćmy do meritum. Statystyki postaci w erpegach – zarówno tradycyjnych jak i komputerowych – określają wachlarz tych cech, które mają wpływ na rozgrywkę. Na przykład „siła” określa, jak dobrze postać radzi sobie z działaniami wymagającymi, cóż, siły fizycznej. Inteligencja, jaką ma szansę w rozwiązywaniu zagadek i czynności wymagających zasobu wiedzy, charyzma, jak radzi sobie w relacjach społecznych i tak dalej. Zazwyczaj wachlarz cech jest bardzo szeroki, by każdy gracz mógł dobrać umiejętności postaci w taki sposób, który odpowiada jego lub jej lub jenu, stylowi rozgrywki.</div><div style="text-align: justify;"><br /></div><div style="text-align: justify;">Klasycznym przykładem obrazującym wpływ cech postaci na rozgrywkę jest zadanie otworzenia drzwi. Postać, która rozwija takie cechy jak siła czy wytrzymałość, będzie próbowała je wyważyć. Postać, która rozwija takie cechy jak zręczność lub sprawność, będzie próbowała otworzyć je wytrychem. Postać, która rozwija takie cechy jak percepcja czy inteligencja będzie próbowała znaleźć klucz. A postać, która rozwija takie cechy jak charyzma i perswazja, będzie próbowała namówić kogoś, by ten ktoś otworzył drzwi za nią.</div><div style="text-align: justify;"><br /></div><div style="text-align: justify;">To sprawia, że dobrze zrobione gry RPG – takie, które mają szeroki wachlarz cech postaci znacząco zmieniających styl rozgrywki w zależności od tego, które cechy postaci będziemy rozwijać – zachęcają do wielokrotnych rozgrywek, by przetestować różne mechaniki rozgrywkowe i sprawdzić, jak wpływają one na styl zabawy. Istnieją erpegi, które można przejść niemal jak gry akcji, nie zawracając sobie specjalnie głowy czymkolwiek poza odblokowywaniem nowych, coraz potężniejszych broni i zaklęć albo niemal jak gry przygodowe, w których walka jest zaledwie okazjonalna, bo prawie każdy problem da się rozwiązać dyplomacją i przekupstwem – wszystko w zależności od tego, jaką klasę postaci się wybierze i jakie działania będzie się podejmować w trakcie zabawy.</div><div style="text-align: justify;"><br /></div><div style="text-align: justify;">Disco Elysium nie jest taką grą. W przeciwieństwie do choćby Planescape: Torment nie posiada nawet oddzielnego systemu rozgrywki dla walki. Nie znaczy to, że główny bohater nigdy nie angażuje się w bezpośrednie, fizyczne starcia, ale w tych sytuacjach nadal wszystko obsługiwane jest za pomocą tej samej mechaniki rozgrywkowej, która odpowiedzialna jest za dialogi i interakcję z otoczeniem. Mimo to, system rozwoju postaci jest bardzo zróżnicowany, po prostu zróżnicowany jest jedynie w ramach tego konkretnego trybu rozgrywki – dialogów. Wśród cech postaci znajdują się takie, które wpływają na działania inne niż rozmowy, ale zdecydowanie pełnią one marginalne znaczenie i nawet one najczęściej pośrednio wpływają na to, jak potoczy się konwersacja. Disco Elysium to gra o rozmawianiu. Ale to w jaki sposób rozmawiamy zależy od tego, jaki styl gry wybierzemy.</div><div style="text-align: justify;"><br /></div><div style="text-align: justify;">I nie tylko. Sama narracja gry może wyglądać zupełnie inaczej, a to za sprawą unikalnego sposobu opowiadania historii w Disco Elysium. Każda cecha postaci jest bowiem de facto oddzielną postacią – indywidualnym głosem w głowie Harry’ego, który nieustannie podsuwa mu podpowiedzi, refleksje i obserwacje na temat świata przedstawionego, innych postaci oraz sytuacji. Te głosy często się uzupełniają, okazjonalnie wchodzą ze sobą w polemiki i czynią całe doświadczenie gry czymś bardzo unikalnym. Statystyki postaci w erpegach na ogół wpływają na to jak wygląda postać i jakie ma możliwości interakcji ze światem. Disco Elysium to chyba jedyna znana mi gra, w której statystyki wpływają na to, jaki typ prozy czytam w grze.</div><div style="text-align: justify;"><br /></div><div style="text-align: justify;">I tu wracamy do kwestii kłębowiska sprzecznych opinii. Tak, nie zapomniałem, że mój wywód jednak do czegoś zmierzał. Gra, poza standardowym drzewkiem rozwoju postaci, w ramach którego możemy ulepszać statystyki naszej postaci wprowadza drugi, równoległy do pierwszego system zwany Gabinetem Myśli. W trakcie gry Harry’emu mogą przychodzić do głowy różne refleksje, najczęściej zainspirowane jakimś działaniem, wydarzeniem albo rozmową z którąś z postaci. Te refleksje mogą prowadzić do wypracowania nowych ideałów, które Harry może zinternalizować, czyli przyjąć jako część swojego światopoglądu. To sprawia, że dana idea pojawia się w Gabinecie Myśli. W praktyce modyfikuje to nieco statystyki postaci oraz czasami odblokowuje unikalne opcje dialogowe. Każdej myśli można się swobodnie pozbyć z Gabinetu, ale kosztuje to jeden punkt nauki.</div><div style="text-align: justify;"><br /></div><div style="text-align: justify;">Gabinet Myśli ujął mnie tym, że stanowi bardzo trafne odzwierciedlenie tego, w jaki sposób większość ludzi buduje sobie swoje indywidualne systemy wartości. Bo to przecież nie jest tak, że każdy człowiek rygorystycznie kreuje swój światopogląd poprzez przyjęcie spójnej, konsekwentnej ideologii. Nie, najczęściej wygląda to tak, że budujemy sobie robocze teorie na temat tego, jak funkcjonuje otaczający nas świat na podstawie tego, co nam wpojono w ramach wychowania, skrawków informacji, osobistych doświadczeń oraz własnych przemyśleń. Prawdopodobnie nie jest to idealny sposób kształtowania światopoglądu, ale – prawdopodobnie – jest to jedyny działający sposób.</div><div style="text-align: justify;"><br /></div><div style="text-align: justify;">Disco Elysium prezentuje dość ponurą wizję świata – każda ideologia ma na koncie niewyobrażalne okrucieństwa, ale bezczynność jest najgorszym z możliwych rozwiązań. Wszyscy kłamią, są w coś umoczeni albo skażeni fanatyzmem ideologicznym albo bierni i pasywni albo wszystko naraz. W pewnym momencie pojawia się pytanie, czy w ogóle jest sens walczyć o lepszy świat. Odpowiedzią na to pytanie jest… Cuno.</div><div style="text-align: justify;"><br /></div><div style="text-align: justify;">Kim jest Cuno, zapytacie? Cuno to dwunastolatek, którego mamy okazję poznać już na prawie samym początku gry, ponieważ większość swojego wolnego czasu chłopiec spędza w pobliżu miejsca zbrodni, rzucając kamieniami w wiszące na drzewie ciało. Cuno jest wulgarnym, prostackim, kompletnie zdemoralizowanym młodym narkomanem, który obraża i upokarza wszystkich wokół siebie. Mówiąc o sobie używa drugiej osoby liczby pojedynczej – jak Hulk – i, generalnie rzecz biorąc, jest lokalnym utrapieniem, zarówno dla Harry’ego jak i dla całej społeczności Martinaise.</div><div style="text-align: justify;"><br /></div><div style="text-align: justify;">Z czasem, trochę z konieczności, mamy okazję nieco lepiej poznać Cuno. Dowiadujemy się, że chłopiec zamieszkuje okoliczne śmietnisko, ponieważ jego ojciec jest przemocowym alkoholikiem. Z przymusu trzyma się ze swoją rówieśnicą, którą – czego dowiadujemy się, jeśli przepytamy go w odpowiedni sposób – jest śmiertelne przerażony, bo dziewczyna najwyraźniej ma na koncie co najmniej jedno zabójstwo dorosłej osoby. Wszystko to – traumy, uzależnienia, demoralizacja, lęk – sprawia, że Cuno izoluje się emocjonalnie od innych ludzi oraz od samego siebie. To właśnie dlatego chłopiec mówi o sobie w pośredni, bezosobowy sposób i upiera się, że nic go nie obchodzi.</div><div style="text-align: justify;"><br /></div><div style="text-align: justify;">Bo Cuno… nie jest głupi. Wręcz przeciwnie. Jak na tak młodą osobę, szczególnie wywodzącą się z takiego środowiska, ma niesamowicie duży zasób słownictwa, żywą inteligencję, jest spostrzegawczy i, wbrew pozorom, bardzo wrażliwy. Żeby dowiedzieć się o tym wszystkim, trzeba go naprawdę dobrze poznać, co nie jest łatwe, bo na przeszkodzie stają nam jego wulgarność i agresja. Pancerz, który Cuno wytworzył, by chronić się przed nieuczciwym, okrutnym światem. W pewnym momencie trudno jest nie zastanawiać się, jak fantastyczną i wartościową osobą byłby Cuno, gdyby jego życie potoczyło się inaczej. Gdyby dorastał w miejscu, w którym ktoś się nim zaopiekował, w miejscu, gdzie istniałyby jakieś mechanizmy społeczne, które ochroniłyby go przed traumami, uzależnieniem i bezdomnością, gdyby… gdyby żył w lepszym świecie.</div><div style="text-align: justify;"><br /></div><div style="text-align: justify;">Gra jednak nie pozwala nam na budowę lepszego świata. Harry jest koniec końców jednym człowiekiem w dodatku z całym wagonem własnych problemów. Nie znaczy to jednak, że nie ma absolutnie żadnej sprawczości. Każde z nas ma jakąś. W Disco Elysium jest quest, w którym pomagamy grupce młodych ludzi zesquotwać opuszczony kościół, by rozkręcić tam narkotykowy biznes pod przykrywką klubu nocnego. Przy odrobinie uwagi i szczęścia, możemy wywrzeć na nich pozytywny wpływ – zachęcić, by zrezygnowali z handlu dragami i zostali przy muzyce. W ten sposób nie ocalimy całego świata, ale może Martinaise będzie miało nowe, fajne i bezpieczne miejsce dla lokalnej młodzieży. Drobne akty troski oczywiście nie wystarczą, ale są jakimś początkiem – to na takich działaniach opiera się prawdziwa zmiana na lepsze.</div><div style="text-align: justify;"><br /></div><div style="text-align: justify;">A czy prawdziwa zmiana na lepsze jest możliwa? Mark Fisher, który po śmierci Jacquesa Derridy kontynuował rozważania o hauntologii, znany jest ze słów „Łatwiej wyobrazić sobie koniec świata niż koniec kapitalizmu”. Jak to często bywa w tego typu przypadkach, nie on wypowiedział te słowa – najczęściej przypisuje się je Sławojowi Żiżkowi. Marzenia o czymś lepszym niż kapitalizm nie są dziś zbyt często spotykane, a jeśli już – to nie są brane na poważnie. Fisher nazwał to przekonanie „realizmem kapitalistycznym”. To, co mamy teraz jest najlepsze, jakie może być, a jeśli będziemy próbowali czegokolwiek innego, na pewno skończy się to katastrofą. Pozostaje nam zatem trwać przy wadliwym systemie, nie spróbować niczego zmieniać i marzyć o widmach Marksa – ale nie za mocno.</div><div style="text-align: justify;"><br /></div><div style="text-align: justify;">Wiara w lepszy świat jest zatem równie racjonalna, co wiara Leny i jej męża w fazmida, mityczną istotę, na którą od lat polują miejscowi kryptozoologowie. Budowanie komunizmu albo socjalizmu albo czegokolwiek alternatywnego dla wolnorynkowej wersji kapitalizmu, w którym absurdalnie bogaci ludzie stają się jeszcze bogatsi kosztem wszystkim innych jest dosłownie tak samo sensowne jak foliarstwo bandy przygłupów uganiających się za lokalną miejską legendą, o której wszyscy opowiadają niestworzone historie, ale której nikt nigdy nie widział na oczy. W grze możemy nawet pomóc tym kryptozoologom przy ich pracy, porozmawiać z nimi o ich absurdalnych, oderwanych od rzeczywistości teoriach, poprosić Cuno, by przestał niszczyć zastawiane przez nich pułapki na fazmida. I co się okazuje, gdy już zmarnujemy czas na to wszystko?</div><div style="text-align: justify;"><br /></div><div style="text-align: justify;">…fazmid pojawia się w zakończeniu gry. Kim może mu nawet zrobić zdjęcie, udowadniając, że nie jest to tylko alkoholowa delirka Harry’ego.</div><div style="text-align: justify;"><br /></div><div style="text-align: justify;">Czasami niewyobrażalne nie tylko okazuje się rzeczywiste, ale wręcz jest dostępne na wyciągnięcie ręki. Disco Elysium jest bardzo prześmiewczą grą, która nie pozostawia suchej nitki na żadnym z poruszanych tematów, ale nigdy jest grą cyniczną. Scena z fazmidem paradoksalnie jest momentem jej największej szczerości. Mamy więc tego patyczkowatego insekta, który telepatycznie komunikuje się z Harrym, rozmawia z nim i zapewnia mu psychiczny komfort, tłumacząc świat, udzielając dobrych rad i dając nadzieję w walce o, zdawałoby się, niemożliwe.</div><div style="text-align: justify;"><br /></div><div style="text-align: justify;">Świat przedstawiony w Disco Elysium jest zbudowany w trochę podobny sposób, w jaki budowane są światy w klasycznych grach i książkach fantasy. Tak jak George R.R. Martin mocno inspirował się XV-wieczną angielską wojną domową znaną jako Wojna Dwóch Róż, tak twórcy gry w podobny sposób użyli geopolityki środkowej Europy XX wieku.</div><div style="text-align: justify;"><br /></div><div style="text-align: justify;">Strasznie podoba mi się to, że Disco Elysium cały czas subtelnie nawiązuje do swojego erpegowego dziedzictwa. W grze możemy spotkać postać, która nosi przy sobie miecz – klasyczny element wielu rasowych erpegów. Podobnie jak w przypadku Planescape: Torment, w którym nie było prawie żadnych mieczy, Disco Elysium odwróciło znaczenie tego rekwizytu. W tym przypadku miecz jest wyłącznie masowo produkowaną zabawką używaną do prostych, manualnych czynności, symulakr prawdziwego miecza (szeptem: zapamiętacie słowo „symulakr”, przyda nam się na później). Kolejną oznaką tego, że świat przedstawiony poszedł naprzód.</div><div style="text-align: justify;"><br /></div><div style="text-align: justify;">Idea świata fantasy, który poszedł naprzód, wyszedł ze średniowiecza i stał się czymś bardziej przypominającym współczesność od czasu do czasu była eksplorowana w komputerowych erpegach. Takie gry jak Arcanum czy Torment: Tides of Numenera przenosiły gracza do świata fantasy epoki rewolucji przemysłowej albo w odległą, post-humanistyczną przyszłość. O ile jednak Arcanum kreował fantasy w estetyce steampunka a Tides of Numenera fantasy w estetyce twardego science-fiction, o tyle Disco Elysium emuluje mniej więcej teraźniejszość albo przynajmniej bardzo nieodległą przeszłość. To sprawia, że nadprzyrodzone elementy – takie jak bledź albo Super Bogaty Koleś Zakrzywiający Światło – są albo stonowane albo ukryte albo zobrazowane z przymrużeniem oka, jako część satyry, której nie powinniśmy brać na poważnie.</div><div style="text-align: justify;"><br /></div><div style="text-align: justify;">I nagle pojawia się całkowicie irracjonalny, kompletnie nadprzyrodzony fazmid, który stanowi istotny element śledztwa, więc jak najbardziej powinniśmy brać go na poważnie. Żeby zrozumieć jego znaczenie, musimy najpierw wspomnieć o symulakrach. Czym u diabła są symulakry? W tysiąc dziewięćset osiemdziesiątym pierwszym roku francuski filozof Jean Baudrillard opublikował książkę pod tytułem Symulakry i Symulacja, w której przedstawił tę ideę światu. Według Baudrillarda wraz z postępem w utrwalaniu obrazów oraz w dostępie do informacji ludzie przestali wyobrażać i wizualizować sobie niestworzone rzeczy – takie jak smoki, pegazy i kwiaty paproci – a zaczęli wyobrażać sobie rzeczy istniejące. A przynajmniej takie, jakie wydaje im się, że istnieją.</div><div style="text-align: justify;"><br /></div><div style="text-align: justify;">Okej, nie jest to najlepsze wytłumaczenie. Spróbujmy jeszcze raz. Symulakr to reprodukcja rzeczy, która nie istnieje w rzeczywistości. Kopia czegoś, co nie istnieje. Albo dlatego, ponieważ jest wymyślona od podstaw – w takim wypadku symulakrem jest na przykład pluszowy jednorożec – albo dlatego, że jest kopią kopii, nie oryginału. To z kolei oznacza, że pierwotne znaczenie oryginału zaczęło się zacierać, trochę jak skserowane ksero ma niższą jakość niż oryginał. Albo jak plotka powtórzona kilkanaście razy deformuje rzeczywistość, którą pierwotnie opisywała, ponieważ po drodze gubi znaczenie i kontekst. Baudrillard twierdził, że żyjemy w świecie symulakrów, które albo zastąpiły oryginały albo wymieszały się z nimi w taki sposób, że trudno już zauważyć różnicę.</div><div style="text-align: justify;"><br /></div><div style="text-align: justify;">W praktyce oznacza to, że w dawnych czasach – przed rewolucją przemysłową – kopie istniejących rzeczy były w oczywisty sposób symbolami. Kopią człowieka był przedstawiający go pomnik, ale nikt nie był w stanie pomylić jednego z drugim, ponieważ nawet jeśli pomnik wygląda jak człowiek, trochę, to nie zachowuje się jak on. Zachowuje się jak pomnik. Dziś kopią człowieka jest na przykład algorytm. Wiele stron internetowych posiada czat online, w którym można zadać pytanie na temat jakiegoś produktu albo usługi oferowanej przez właścicieli strony albo firmę, którą ta strona reprezentuje. Najczęściej na pytania odpowiada nie żywy człowiek, ale jego kopia - sztuczna inteligencja, która proponuje odpowiedzi na bazie słów kluczowych z pytań, które zadajemy. I dopiero wtedy, jeśli nie uzyskamy satysfakcjonujących odpowiedzi, do akcji wkracza żywy pracownik. Ewentualnie. Czasami zdarza się, że moment przejścia między rozmową z bezdusznym automatem, a żywą osobą jest niedostrzegalny. To właśnie miał na myśli Baudrillard pisząc, że żyjemy w symulakrach.</div><div style="text-align: justify;"><br /></div><div style="text-align: justify;">Autor Symulakrów i Symulacji teoretyzował, że skutkiem ubocznym takiego stanu rzeczy jest zbiorowa utrata wyobraźni abstrakcyjnej. Gdy celem jest to, by znaki stawały się coraz bardziej zbliżone do tego, co oznaczają – kopie jak najwierniej reprezentowały oryginał – siłą rzeczy zaczynamy skupiać się na reprodukcji, nie na tworzeniu. Widzimy to na przykład we współczesnej kulturze popularnej. Fantastycznie widać to w medium gier video, gdzie od niemal samego początku ambicją wielu twórców była możliwie najbardziej realistyczna grafika, fizyka i generalnie odzwierciedlenie istniejącej wokół nas rzeczywistości, najlepiej w stopniu nieodróżnialnym gołym okiem. Obecna mainstreamowa fantastyka mniej skupia się na kreowaniu surrealistycznych światów, a bardziej – znacznie bardziej – na próbach przewidywania przyszłości (jeśli mówimy od science-fiction) lub kreowaniu fikcyjnych wersji realistycznych konfliktów i wydarzeń historycznych (jeśli mówimy o fantasy). Nieprzypadkowo dwiema najważniejszymi markami ostatnich lat reprezentującymi te gatunki są Expanse oraz Gra o Tron, które idealnie wpisują się w tę tendencję. Abstrakcyjne, surrealistyczne i eksperymentalne teksty kultury jak najbardziej istnieją, ale z reguły są one albo niszowe albo są adaptacjami – ośmielę się powiedzieć „symulakrami” – znacznie starszych rzeczy.</div><div style="text-align: justify;"><br /></div><div style="text-align: justify;">Do pewnego stopnia Disco Elysium również wpisuje się w tę tendencję. Świat przedstawiony jest bardzo podobny do naszego. Ludzie mają analogiczne kolory skóry, kraje, organizacje i kultury mają rozpoznawalne i łatwe do zidentyfikowania odpowiedniki w rzeczywistości, a rzeczywistość polityczna aż kipi od nawiązań… w świecie Disco Elysium są nawet Polacy – koncept, który osobiście z bardzo wielu powodów uważam za absolutnie zatrważający. No dobrze, nie „Polacy”, ale nacja będąca luźnym odpowiednikiem Polaków i posługująca się językiem polskim. W grze możemy porozmawiać z jej przedstawicielem, któremu Harry nadaje przydomek „Gorący Kubek”, ponieważ to są jedyne słowa, które był w stanie zidentyfikować w trakcie pogawędki. Pan Kubek powiązany jest z jednym zadaniem pobocznym, w którym istotną rolę gra wódka, ponieważ nawet w fikcyjnych światach pewne rzeczy są niezmienne. Ach, i jeszcze jedno – Gorący Kubek jest czarny i widziałem co najmniej jednego polskiego wcale-nie-rasistę awanturującego się o to na reddicie poświęconym grze. Ponieważ w prawdziwym świecie pewne rzeczy są niezmienne. Niestety.</div><div style="text-align: justify;"><br /></div><div style="text-align: justify;">Jako niebiałego Polaka bardzo cieszy mnie to, że twórcy zaprojektowali grę w taki sposób, by drażnić takich ludzi jak ten tutaj.</div><div style="text-align: justify;"><br /></div><div style="text-align: justify;">No dobrze, mamy więc Elysium będące symulakrem stanowiącym odbicie naszej rzeczywistości w krzywym zwierciadle. Jest przyziemnie, dołująco, dominuje przytłaczający realizm kapitalistyczny. I w finale, tuż po rozmowie z doprowadzonym na skraj wycieńczenia starym rewolucjonistą, który wydaje się symbolicznym ostatnim gwoździem do trumny… pojawia się fazmid. Nagle, przez jeden krótki moment okazuje się, że cuda nadal są możliwe. Że nie wszystko jest opisane, nie wszystko jest znajome, nie wszystko jest pewne. Że można się śmiać z marzycieli, można nazywać ich naiwnymi idealistami, ale… ale marzyciele i idealiści czasami mają rację. Czasami warto się starać. Mimo prób i niepowodzeń.</div><div style="text-align: justify;"><br /></div><div style="text-align: justify;">Tuż przed pojawieniem się napisów końcowych, jeśli udało nam się poprowadzić rozgrywkę w odpowiedni sposób, mamy szansę dowiedzieć się, że RCM, organizacja milicyjna, do której należy Harry, planuje kolejną rewolucję komunistyczną.</div><div style="text-align: justify;"><br /></div><div style="text-align: justify;">Gra ma całe mnóstwo scen, rzeczy i smaczków, o których jeszcze nie wspomniałem – głównie dlatego, bo nie wiedziałem, jak wpleść je w wywód. Porozmawiajmy o nich teraz.</div><div style="text-align: justify;"><br /></div><div style="text-align: justify;">Disco Elysium jest niesamowicie zabawne. Nie pamiętam, kiedy ostatni raz tak często i tak głośno śmiałem się w trakcie gry w jakąś grę. Mogę się mylić, ale to był chyba Tales from the Borderlands, Portal 2 albo Psychonauts. Disco Elysium nie jest grą stricte komediową, ale mimo to bardzo mocno opiera się na absurdzie i surrealizmie i humorze słownym oraz sytuacyjnym. Niektóre postacie są niemal jak wyjęte ze Świata Dysku Terry’ego Pratchetta. Wszystko to pomaga nieco złagodzić dołujący czasami klimat gry. Na szczęście twórcy mają fantastyczne wyczucie i zawsze wiedzą, kiedy powściągnąć humor – o poważnych sytuacjach opowiadają w poważny sposób.</div><div style="text-align: justify;"><br /></div><div style="text-align: justify;">Uwielbiam to, jak gra potrafi kreować drobne, intymne sceny, które na długo zapadają w pamięć, choć najczęściej nie mają prawie żadnego znaczenia dla rozwoju fabuły. Na przykład ta, w której Harry i Kim siedzą na huśtawkach i czekają na rozmarznięcie jeziora, by dobrać się do tkwiącego tam automobilu. Albo stworzenie graffiti. Albo rozmowa z człowiekiem-krabem w opuszczonym kościele. Albo gdy Harry’emu uda się w końcu zaśpiewać karaoke. Każda z tych scen obudowana jest tyloma kontekstami, by miała odpowiedni emocjonalny ciężar, ale jest to zrobione na tyle subtelnie, że nie mamy wrażenia przesady albo cynicznego manipulowania emocjami.</div><div style="text-align: justify;"><br /></div><div style="text-align: justify;">Tytuł gry to mały semantyczny skarb. Okej. Disco Elysium nawiązuje do tytułu popularnej w latach siedemdziesiątych piosenki dyskotekowej zespołu The Trammps, Disco Inferno. Inferno to włoska nazwa Piekła. Elizjum jest grecką nazwą Nieba, w sensie Raju. Na kolejnym poziomie mamy zabawę słowem disco. W grze używane jest ono na określenie gatunku muzyki dyskotekowej, która jest jednym z istotnych motywów przewijających się przez całą grę. Po łacinie disco oznacza myśleć. Tytuł brzmi zatem Myśleć o Raju. Co jest oczywiście centralnym motywem Disco Elysium. Już na poziomie samego tytułu gra jest upakowana przeplatającymi się znaczeniami.</div><div style="text-align: justify;"><br /></div><div style="text-align: justify;">Uwielbiam też w końcu to, że gra otwarcie wyprowadza w pole graczy, którzy mają doświadczenie z komputerowymi erpegami i znają już konwencje tego gatunku. Na przykład większość weteranów będzie próbowała wyczerpać wszystkie dostępne opcje dialogowe… i szybko przekona się, że często jest to złym pomyłem, bo wiele z nich szkodzi postępowi fabuły, a wiele umyślnie prowadzi donikąd. Albo to, że wymaksowanie jakiejś umiejętności – to znaczy osiągnięcie najwyższego możliwego poziomu jej rozwoju – na ogół wcale nie jest dobrym pomysłem. Na przykład po wymaksowaniu Empatii staje się ona niemal bezużyteczna, bo narracja odpowiadająca za tę umiejętność rozczula się nad absolutnie wszystkim. Albo wymaksowanie Autorytetu sprawia, że narracja zachęca gracza do dominowania w absolutnie każdej rozmowie, co nie zawsze jest dobrym pomysłem. Twórcy Disco Elysium wiedzieli, że w ich grę będą grać starzy wyjadacze gatunku i postanowili ich strollować. Co jest absolutnie fantastyczne.</div><div style="text-align: justify;"><br /></div><div style="text-align: justify;">Jestem pewien, że przynajmniej pewna część osób, która nie grała wcześniej w tę grę, a mimo to obejrzała mój wideoesej, zastanawia się teraz, czy jest sens w nią zagrać. Moja odpowiedź brzmi „tak”, ponieważ jest to ten typ doświadczenia, które naprawdę warto poznać samodzielnie, we własnym tempie, eksperymentując z różnymi opcjami dialogowymi, decyzjami i taktykami. Gra nie jest długa, ale poprzez fakt, iż niemal każda z postaci ma całe kilometry ścieżek dialogowych uzależnionych od tego, w jaki sposób będziemy rozmawiać z poszczególnymi postaciami, sprawia, że za każdym razem rozgrywka może wyglądać zupełnie inaczej. możecie mi wierzyć, że mimo wszystko nie wspomniałem jeszcze o całych obszernych partiach gry, takich jak Trybunał czy najlepsza scena teleportacji, jaką kiedykolwiek widziałem w jakiejkolwiek grze czy całych setkach innych drobiazgów.</div><div style="text-align: justify;"><br /></div><div style="text-align: justify;">Nie chcę używać wielkich słów, bo znam samego siebie i zdaję sobie sprawę z tego, że często zdarza mi się ich nadużywać, ale w przypadku Disco Elysium chyba muszę. To jedna z najlepszych gier, w jakie miałem przyjemność grać i jeden z najlepszych tekstów kultury w ogóle, jakie znam. Mamy do czynienia z grą, która na poziomie mechanicznym jest niesamowicie złożonym i jednocześnie bardzo dobrze skonstruowanym systemem rozgrywkowym o porażającej elastyczności, a na poziomie narracyjnym i tematycznym jest o całe lata świetlne nie tylko przed innymi grami, ale kulturą popularną w ogóle. To jedna z tych gier, które powstają raz na dekadę, a i to tylko jeśli mamy szczęście. Jedna z tych gier, którą przeintelektualizowani i pretensjonalni YouTuberzy o zbyt wysokim mniemaniu o sobie będą ją wam rekomendować, a mimo to warto będzie w nią zagrać.</div><div style="text-align: justify;"><br /></div><p><i style="background-color: white; font-family: Arial, Tahoma, Helvetica, FreeSans, sans-serif; font-size: 13.2px; text-align: justify;"></i></p>Misiaelhttp://www.blogger.com/profile/15563488227395440762noreply@blogger.com0tag:blogger.com,1999:blog-2517325296251586105.post-85084915222268184042021-07-10T10:53:00.004+02:002021-07-10T10:55:09.769+02:00Marksizm. Red Faction<div class="separator" style="clear: both; text-align: center;"><a href="https://blogger.googleusercontent.com/img/b/R29vZ2xl/AVvXsEi8qFpMLCZbrQacNzeeJkjizIHRLKot9TSpZADZJh3FzOzhSUo4dvBDc2R-vJByoiaZs4YsHj0aMJNQtljzctpPUQn3v6TCosJNM9qHSrOnX-oBvmlmeP4bg89pLT0GBO22EmOduJbL1hpO/s472/glowa+marksa.jpg" style="margin-left: 1em; margin-right: 1em;"><img border="0" data-original-height="265" data-original-width="472" src="https://blogger.googleusercontent.com/img/b/R29vZ2xl/AVvXsEi8qFpMLCZbrQacNzeeJkjizIHRLKot9TSpZADZJh3FzOzhSUo4dvBDc2R-vJByoiaZs4YsHj0aMJNQtljzctpPUQn3v6TCosJNM9qHSrOnX-oBvmlmeP4bg89pLT0GBO22EmOduJbL1hpO/s16000/glowa+marksa.jpg" /></a></div><br /><div style="text-align: justify;"><i><br /></i></div><div style="text-align: justify;"><i>Niniejszy tekst jest lekko przeredagowanym transkryptem scenariusza videoeseju mojego autorstwa. Filmik można obejrzeć <a href="https://youtu.be/cJRe1um02sg">w tym miejscu.</a> Zachęcam do subskrypcji mojego kanału na YouTube.</i></div><div style="text-align: justify;"><br /></div><div><div style="text-align: justify;">Red Faction to komputerowa gra akcji stworzona przez studio Violition i wydana dwudziestego drugiego maja dwa tysiące pierwszego roku przez THQ. W chwili premiery gra cieszyła się całkiem sporą popularnością. Choć nigdy nie stała się pierwszoligowym megahitem, zarówno gracze, jak i recenzenci chwalili ją za szybką, dynamiczną rozgrywkę oraz unikalny tryb interakcji z otoczeniem. Red Faction był bowiem jedną z pierwszych trójwymiarowych gier video – o ile nie pierwszą w ogóle – które w tak dużym stopniu pozwalały graczom na bardzo swobodne modyfikowanie otoczenia za pomocą ładunków wybuchowych i rakietnic. W praktyce oznaczało to, że gracze byli w stanie niszczyć albo naruszać niektóre fizyczne przeszkody, by w ten sposób ułatwiać sobie podróż przez świat gry albo tworzyć osłony przed ostrzałem wroga. Gra doczekała się kilku kontynuacji, dwóch komiksów oraz pełnometrażowego filmu telewizyjnego nakręconego przy współpracy z kanałem SyFy.</div><div style="text-align: justify;"><br /></div><div style="text-align: justify;">Akcja Red Faction przenosi nas w niedaleką przyszłość, do roku dwa tysiące siedemdziesiątego piątego. Ziemia została dotknięta katastrofą klimatyczną i wyjałowiona z niemal wszystkich zasobów. Jedynym sensownym źródłem surowców naturalnych pozostaje planeta Mars, eksploatowana przez potężną korporację Ultor, która utrzymuje monopol na te kluczowe dla przetrwania ludzkości zasoby. Główny bohater gry, młody mężczyzna o imieniu Parker, przybywa na Marsa, by podjąć pracę w kopalni, skuszony korporacyjną propagandą oferującą mu dobrze płatne zatrudnienie i przygodę życia.</div> <div style="text-align: justify;"><br /></div><div style="text-align: justify;">Na miejscu okazuje się jednak, że robotnicy traktowani są w nieludzki sposób, zmuszani są do katorżniczej, wyczerpującej pracy, a ich prawa pracownicze oraz prawa człowieka są rutynowo łamane. W dodatku kopalnie nawiedza epidemia śmiertelnego wirusa, a szefostwo korporacji nie tylko niczego z tym nie robi, ale także – jak dowiadujemy się nieco później – odpowiada za ten kryzys, świadomie narażając pracowników na zarażanie. Górnicy postanowili założyć tajny związek zawodowy łamane na grupę rewolucyjną o nazwie Frakcja Czerwona, na czele którego stoi jedna z górniczek posługująca się pseudonimem Eos, która dotknięta została częściową niepełnosprawnością z powodu wspomnianego wcześniej wirusa.</div><div style="text-align: justify;"><br /></div><div style="text-align: justify;">Gra rozpoczyna się w momencie, gdy pewnego dnia po zakończeniu pracy Parker jest świadkiem morderstwa dokonanego na wycieńczonym górniku przez jednego z pracowników ochrony odpowiedzialnych za zmuszanie robotników do pracy. To wydarzenie okazuje się punktem zwrotnym i ogniskiem spontanicznego buntu, który szybko przeradza się pełnowymiarową rewolucję robotniczą. Parker dołącza wówczas do Frakcji Czerwonej i z pomocą jednego z sojuszników – czarnoskórego pracownika biurowego imieniem Hendrix – nawiguje przez wydarzenia, starając się przeżyć i pomóc w obaleniu korporacyjnej tyranii.</div><div style="text-align: justify;"><br /></div><div style="text-align: justify;">A gracze mają czelność twierdzić, że gry kiedyś nie były tak bardzo polityczne jak dzisiaj.</div><div style="text-align: justify;"><br /></div><div style="text-align: justify;">Myślę, że wiecie już dokąd to wszystko zmierza. Tak, Red Faction jest grą bezwstydnie wręcz lewicową. Nie oznacza to automatycznie, że jest grą dobrą – osobiście bardzo ją lubię, jednak patrząc na trzeźwo jest to wyjątkowo przeciętna strzelanka, która w dodatku naprawdę źle się zestarzała – ale, przynajmniej dla mnie, oznacza to, że jest grą interesującą. Rzadko zdarza się bowiem natrafić na komercyjną, nie-niezależną grę komputerową tak mocno nawiązującą do idei socjalistycznych. Szczególnie w dzisiejszych czasach, gdy gry video stały się rozrywką masową i siłą rzeczy zwykle trzymają się z dala od potencjalnie kontrowersyjnych ideologii, a ich twórcy regularnie deklarują apolityczność… nawet w grach opowiadających o amerykańskiej inwazji na Irak albo opatrzonych nazwiskiem Toma Clancy.</div><div style="text-align: justify;"><br /></div><div style="text-align: justify;">Na wypadek, gdyby ktoś miał jeszcze jakieś wątpliwości – logo gry zaprojektowane jest na bazie wzniesionej pięści. Jest to tradycyjny symbol wykorzystywany przez socjalistyczne inicjatywy rewolucyjne, związki zawodowe, organizacje antydyskryminacyjne oraz ruchy antyfaszystowskie od co najmniej pierwszej dekady dwudziestego wieku aż do dnia dzisiejszego. Symbolika tego gestu wyraża siłę w solidarności i potencjał tkwiący we wspólnotowym działaniu. Dlatego pięść uniesiona jest w górę, a nie wycelowana w określony cel. Oczywiście można uznać to za zbieg okoliczności, że tradycyjny symbol rewolucji socjalistycznej został wykorzystany w logu gry opowiadającej o robotniczym powstaniu zbrojnym, ale… Nie oszukujmy się. Ta gra w żadnym momencie nie jest subtelna.</div> <div style="text-align: justify;"><br /></div><div style="text-align: justify;">Poza tym przecież od razu wiadomo, że Red Faction jest grą marksistowską. Marksizm jest bowiem wtedy, gdy wciska się do gier kobiety i mniejszości, wszyscy prawdziwi gracze doskonale o tym wiedzą. W Red Faction, jak już mimochodem wspomniałem w trakcie streszczania jej fabuły, są kobiety i mniejszości, więc Red Faction jest grą marksistowską. Koniec dyskusji, dziękuję za uwagę, zapraszam do subskrybowania kanału oraz zapisywania się na moje konto na Patronite, osoby subskrybujące drugi próg otrzymują wcześniejszy dostęp do moich wideoesejów, wczesnych wersji scenariusza i innych materiałów produkcyjnych…</div> <div style="text-align: justify;"><br /></div><div style="text-align: justify;">Dobra, już dobra – bez żartów.</div><div style="text-align: justify;"><br /></div><div style="text-align: justify;">Czy Red Faction jest grą marksistowską? Cóż… określmy najpierw, o czym właściwie mówimy. Marksizm to termin określający kilka powiązanych ze sobą teorii oraz doktryn politycznych i ekonomicznych wypracowanych w dziewiętnastym wieku przez ekonomistę Karla Marxa i Friedricha Engelsa i do dnia dzisiejszego rozwijanych przez intelektualistów, ekonomistów oraz filozofów na całym świecie. Głównym założeniem tych teorii jest obserwacja, że ludzie w społeczeństwie przynależą do różnych klas społecznych w zależności od tego, czy posiadają środki produkcji.</div><div style="text-align: justify;"><br /></div><div style="text-align: justify;">Środki produkcji to, najogólniej rzecz ujmując, rzeczy, które przynoszą dochód. Na przykład kopalnia, w której pracują górnicy albo fabryka, w której produkuje się buty. Osoby, które posiadają środki produkcji Marx nazywał burżuazją. Pozostali ludzie, którzy nie mają środków produkcji określani są jako proletariat. Dzięki posiadaniu środków produkcji burżuazja otrzymuje pasywny dochód – zarabia nie dlatego, że coś robi, ale dlatego, że coś posiada. Proletariat nie posiada środków produkcji, więc musi sprzedawać jedyną wartościową rzecz, którą posiada, czyli własną pracę – na przykład wydobywać minerały w kopalni albo kleić buty w fabryce butów.</div><div style="text-align: justify;"><br /></div><div style="text-align: justify;">To jednak sprawia, że proletariat pracuje nie tylko na siebie, ale i na burżuazję, która nie musi nawet kiwnąć palcem, żeby otrzymywać pasywny dochód z pracy swoich pracowników. Właściciele środków produkcji zabierają więc swoim pracownikom część ich uczciwie zarobionych pieniędzy i oddają sobie. Co nie wydaje się specjalnie uczciwe. Gdyby pewnego dnia wszyscy przedstawiciele burżuazji w czarodziejski sposób zniknęli i nie zostali zastąpieni przez nikogo… nic by się nie zmieniło. Nadal istniałby ich wkład w ten interes, czyli fabryki, kopalnie i manufaktury i pracownicy nadal pracowaliby w nich tak samo jak wcześniej. Co najwyżej zaczęliby rozdzielać między sobą tę nadwyżkę dochodów, którą wcześniej zabierał im burżuj i wszyscy byliby szczęśliwsi.</div><div style="text-align: justify;"><br /></div><div style="text-align: justify;">Gdyby zniknął proletariat i na świecie pozostała sama burżuazja… cóż, w ciągu kilku godzin nastąpiłby upadek cywilizacji ludzkiej, bo nic się samo nie zrobi. Nagle okazałoby się, jak niewiele warte są środki produkcji same w sobie, jeśli nie ma nikogo, kto czyniłby z nich rzeczywisty, fizyczny użytek. A nie tylko czerpał korzyści z samego posiadania.</div> <div style="text-align: justify;"><br /></div><div style="text-align: justify;">Według Marxa taka organizacja klas społecznych sprawia, że burżuazja ma fundamentalną przewagę nad proletariatem. I będzie wykorzystywała tę przewagę, by gromadzić coraz więcej pieniędzy kosztem wszystkich innych, którzy będą pracowali coraz więcej, coraz ciężej i za coraz mniej. I w pewnym momencie proletariat nie wytrzyma i urządzi rewolucję.</div><div style="text-align: justify;"><br /></div><div style="text-align: justify;">Rozumiecie? Jeśli tak to, gratuluję, właśnie zostaliście marksistami. Od teraz ponosicie moralną odpowiedzialność za wszystkie zbrodnie Stalina, Mao i Zandberga. Przynajmniej według liberałów na Twitterze.</div><div style="text-align: justify;"><br /></div><div style="text-align: justify;">To oczywiście skrajnie uproszczone wyjaśnienie marksizmu. Warto w tym miejscu zauważyć, że Marx i Engels odwoływali się w swojej intelektualnej pracy do bardzo konkretnej sytuacji ekonomicznej w bardzo konkretnym miejscu na świecie, więc siłą rzeczy rozpatrywanie tej teorii w oderwaniu od jej kontekstu historycznego może nie być najlepszym pomysłem. Warto też pamiętać, że teoria cały czas ewoluuje, rozwija się, jest rewidowana i poddawana krytyce. Współczesny marksizm w znacznej mierze opiera się na wskazywaniu rzeczy, których Marx nie przewidział, które przewidział błędnie, co przeoczył i gdzie się pomylił.</div><div style="text-align: justify;"><br /></div><div style="text-align: justify;">No dobrze, ale czy Red Faction jest grą marksistowską? To… złożona sprawa. Na pewno jej twórcy mieli bardzo dobre zrozumienie marksistowskiej teorii klas społecznych. W grze poza buntującymi się górnikami oraz szefostwem korporacji – i wynajętymi przez nich najemnikami – mamy też bowiem zaprezentowaną klasę średnią. Główny bohater w niektórych fragmentach gry zapuszcza się bowiem do zabudowań przeznaczonych dla pracowników umysłowych – urzędników, sekretarek, osób prowadzących księgowość oraz odpowiadających za logistykę i funkcjonowanie kopalni. Od razu widzimy, że są traktowani lepiej niż pracownicy fizyczni.</div><div style="text-align: justify;"><br /></div><div style="text-align: justify;">Okej, klasa średnia. Ten termin funkcjonuje w dyskursie publicznym od dawna, ale jego definicja nie jest zbyt precyzyjna. W marksistowskiej teorii klas pojęcie „klasy średniej” nie funkcjonuje w ogóle. Istnieje natomiast pojęcie drobnomieszczaństwa, odnoszące się do małych przedsiębiorców, na przykład właścicieli sklepów albo wykwalifikowanych specjalistów, którzy utożsamiają się z burżuazją i aspirują do dołączenia do tej klasy albo nawet w jakimś stopniu już się nią czują. Choć ekonomicznie znacznie bliżej im jest do proletariatu, bo nawet jeśli posiadają jakieś skromne środki produkcji i zatrudniają do pomocy innych ludzi, to sami pracują ramię w ramię z nimi. Jeśli słysząc to, intuicyjnie przychodzi wam do głowy słowo „libki” to… tak. Drobnomieszczaństwo to libki.</div><div style="text-align: justify;"><br /></div><div style="text-align: justify;">Późniejsze teorie rozwijają pojęcie klas społecznych, uzupełniając je również o takie zmienne jak mobilność na rynku pracy, status społeczny, a nawet sposób spędzania wolnego czasu. Współcześnie klasę średnią definiuje się często za pomocą oceny posiadanego kapitału kulturowego. Kapitał kulturowy to, najogólniej rzecz ujmując, wszystkie niematerialne rzeczy, które podwyższają nasz status społeczny. Może to być urodzenie, wykształcenie, rozpoznawalność, popularność, autorytet, znajomości i wiele innych rzeczy, które fizycznie nie istnieją, ale które w praktyce mogą pomóc komuś w zyskaniu lepszej pozycji ekonomicznej i społecznej. Gdyby jakiś miliarder pewnego dnia w czarodziejski sposób stracił cały swój dobytek – wszystkie pieniądze, wille, diamenty, jachty i tak dalej – nadal miałby znajomości, kontakty i rozpoznawalność, które umożliwiłyby mu bardzo komfortowe przetrwanie bez większego problemu. Gdyby robotnik budowlany z małej miejscowości stracił cały swój dobytek… prawdopodobnie popadłby w nędzę. A na pewno nie odzyskałby stabilności życiowej i ekonomicznej tak szybko i w tak dużym stopniu jak miliarder.</div><div style="text-align: justify;"><br /></div><div style="text-align: justify;">Klasa średnia jest więc mniej więcej gdzieś pośrodku – na ogół nadal musi pracować, ale przez wzgląd na swój kapitał kulturowy jest nieco mniej zagrożona nędzą i nieco łatwiej jest jej z niej wyjść. Oczywiście nie jest to twarda zasada, od której nie ma wyjątków, ale to silna, znacząca tendencja. W wywiadzie udzielonym Krytyce Politycznej socjolog Przemysław Sadura definiuje klasę średnią w następujący sposób:</div><div style="text-align: justify;"><br /></div><div style="text-align: justify;"><br /></div><div style="text-align: justify;"></div><blockquote><div style="text-align: justify;"><i>We współczesnej gospodarce mamy całą grupę osób, która nie pracuje fizycznie w fabryce, jest zatrudniona w sektorze usług, ale nie wykonuje tam prac wymagających specjalnych umiejętności.</i></div><div style="text-align: justify;"><i><br /></i></div><div style="text-align: justify;"><i>Drugie ważne dziś kryterium przynależności do klas średnich to stabilna praca przynosząca dochody na odpowiednim poziomie. Co ciekawe, dziś w Polsce sektorem, który tworzy najwięcej takich miejsc pracy, jest administracja publiczna. Faktyczna klasa średnia w Polsce jest przede wszystkim klasą średnią sektora publicznego, choć to pracownicy korporacji i prywatni przedsiębiorcy odpowiadają jej stereotypowemu wyobrażeniu.</i></div></blockquote><div style="text-align: justify;"></div><div style="text-align: justify;"><br /></div><div style="text-align: justify;"><br /></div><div style="text-align: justify;">W Red Faction klasa średnia nie jest przedstawiona w jakoś wyjątkowo życzliwy sposób. Przede wszystkim jest całkowicie bezużyteczna. Od czas do czasu pracownicy biurowi plączą się po polu walki, chowając się, wymachując rękoma i krzycząc rzeczy w stylu „Jestem po twojej stronie!” albo „Niektórzy moi najlepsi przyjaciele są górnikami!”. Mimo to jednak nie dołączają do rewolucji, w żaden sposób nie pomagają Frakcji Czerwonej, a gdy wykryją głównego bohatera infiltrującego biura korporacji, alarmują ochronę.</div><div style="text-align: justify;"><br /></div><div style="text-align: justify;">Nie jest to niestety nic nowego. Wręcz przeciwnie. Do powstania Spartakusa – niewolniczej rebelii w starożytnym Rzymie siedemdziesiąt lat przed naszą erą – dołączyli głównie zbiegli gladiatorzy oraz niewolnicy z małych wiosek zmuszani do ciężkiej, fizycznej pracy w polu i kopalniach. Gdy dzisiaj myślimy o niewolnictwie w starożytnym Rzymie, odruchowo uznajemy niewolników za jedną spójną klasę społeczną. Sprawa była jednak nieco bardziej skomplikowana. Niewolnicy wykonujący ciężką pracę fizyczną byli łatwo wymienialni – nikt nie przejmował się specjalnie losem pojedynczego niewolnika, ponieważ stosunkowo łatwo było go zastąpić innym.</div><div style="text-align: justify;"><br /></div><div style="text-align: justify;">Z niewolnikami z dużych aglomeracji miejskich sprawa była nieco bardziej złożona. Ich los nadal był straszny, ale był do zniesienia – szczególnie jeśli mieli trochę kapitału kulturowego. Łatwo jest zastąpić krnąbrnego niewolnika, którego jedynym zadaniem jest łupanie skał w kamieniołomach. Znacznie trudniej jest zastąpić niewolnika, który usługuje przy stole, opiekuje się dziećmi i uczy je łaciny albo fechtunku. Zwłaszcza, jeśli taki niewolnik zna już przyzwyczajenia swojego właściciela, dzieci go lubią, a znalezienie kogoś dysponującego podobnymi umiejętnościami jest niełatwe i kosztowne. Tacy niewolnicy mieli odrobinę więcej autonomii i znacznie lepszą pozycję społeczną niż inni niewolnicy. Byli, zachowując wszelkie proporcje, czymś na kształt klasy średniej.</div><div style="text-align: justify;"><br /></div><div style="text-align: justify;">Dlatego w czasie powstania Spartakusa niewolnicy z miast na ogół nie przyłączali się do rebelii. Według historyka, Barry’ego Straussa, autora książki <i>The Spartacus War</i>, byli oni jedyną grupą niewolników, którzy odmówili dołączenia do powstania. Strauss teoretyzuje, że jednym z powodów mógł być właśnie fakt, że miastowi niewolnicy uważali się za lepszych od niewolników zmuszanych do pracy fizycznej, których uznawali za brudną, brutalną, prymitywną, srającą na wydmach hołotę, która za pięćset denarów sprzedałaby własny kraj, a która robi wokół siebie niepotrzebny szum i zamiast walczyć o wyzwolenie powinna grzecznie porozmawiać ze swoimi właścicielami na wolnym rynku idei wypracować zadowalający wszystkich kompromis.</div><div style="text-align: justify;"><br /></div><div style="text-align: justify;">Innymi słowy, libki w siedemdziesiątym roku przed naszą erą miały zaskakująco wiele wspólnego z tymi w dwa tysiące dwudziestym roku naszej ery. Na swój sposób to krzepiące, że w tym wielkim, chaotycznym Wszechświecie mimo wszystko istnieją jednak jakieś stałe. Marx miał bardzo pozytywny stosunek do powstania Spartakusa, a samego Spartakusa nazywał wspaniałym przedstawicielem starożytnego proletariatu. Dla uczciwości muszę jednak wspomnieć, że nie mamy żadnych informacji co do tego, jaki właściwie końcowy cel miało powstanie Spartakusa – czy gladiator chciał po prostu uciec z niewoli, czy kompletnie obalić system społeczny opierający się na niewolniczej pracy.</div> <div style="text-align: justify;"><br /></div><div style="text-align: justify;">Wróćmy jednak do Red Faction. Jak już zostało dowiedzione, klasa średnia – albo jej kulturowy odpowiednik – często jest pasywna i nie ma zbyt wiele rewolucyjnego potencjału. Gra również potwierdza taką wizję świata. Wyjątkiem jest Hendrix, który jako jedyny z przedstawionych w grze urzędników aktywnie i skutecznie wykorzystuje swoją pozycję i swoje umiejętności, by pomóc w obaleniu zarządu korporacji. Zastanawiam się, na ile twórcy gry świadomie podjęli decyzję, by Hendrix był osobą czarnoskórą. Ludzie, którzy należą do grup społecznych narażonych na dyskryminację często wspierają inne dyskryminowane grupy, nawet jeśli sami do nich nie należą – ponieważ na własnej skórze doświadczają różnych mechanizmów opresji i dlatego łatwiej jest im dostrzec nierówności dotykające innych, bo mogą odnieść je do własnych doświadczeń. To między innymi dlatego kobiety na ogół mają liberalną albo lewicową wrażliwość społeczną częściej niż mężczyźni, a organizacje walczące z różnymi formami dyskryminacji wymierzonymi w różne grupy społeczne często ze sobą współpracują.</div><div style="text-align: justify;"><br /></div><div style="text-align: justify;">Jest w grze dość szokujący moment, w którym natrafiamy na ofiary eksperymentów biologicznych przeprowadzanych na zarażonych wirusem robotnikach. Są to całkowicie odczłowieczone monstra, które w innych grach byłyby jedną z odmian przeciwników do wyrzynania w trakcie gry. W Red Faction jest zaledwie kilka tego typu istot. Gra nigdy nie zmusza, ani nawet nie zachęca nas do strzelania do nich, one same nigdy nie atakują niesprowokowane. Do dość subtelne posunięcie, które sygnalizuje nam, że cóż, to nie są potwory. To ludzie skrzywdzeni dosłownym odczłowieczeniem przez ich pracodawców, którzy widzieli w nich po prostu środek produkcji, a nie drugiego człowieka.</div><div style="text-align: justify;"><br /></div><div style="text-align: justify;">Wszystko to każe mi mocno podejrzewać, że przynajmniej kilka osób z zespołu, który stworzył Red Faction czytało Manifest Komunistyczny. Albo nabyło marksistowską optykę w jakiś inny sposób. Czy jednak Red Faction sam w sobie jest marksistowską grą? Eeee… porozmawiajmy o zakończeniu. Gra kończy się skutecznym zaalarmowaniem Ziemi o kryzysowej sytuacji na Marsie oraz sprowadzeniem jednostki wojskowej o nazwie Earth Defence Force, w skrócie EDF która zaprowadzi porządek na planecie i pozbędzie się korporacji Ultor. Red Faction kończy się właśnie w tym momencie. Z kolejnych odsłon serii wiemy, co się stało się dalej – EDF okazało się równie brutalne i skorumpowane, co Ultor i cała zabawa rozpoczęła się od nowa.</div><div style="text-align: justify;"><br /></div><div style="text-align: justify;">To sprawiło, że marsjańska rewolucja Frakcji Czerwonej wykonała obrót i funkcjonalnie niczego nie zmieniła – po prostu kapitalistyczna dyktatura została zastąpiona dyktaturą militarną. Co to dla nas oznacza? No cóż, poza smutną konkluzją, że rewolucje często wykonują obrót warto zauważyć, że rewolucjoniści nie mieli żadnego planu na to, co zrobić po obaleniu korporacji. Po prostu wezwali policję – czyli Earth Defence Force, organizację pełniącą w uniwersum gry rolę sił porządkowych – która uspokoiła sytuację i zagoniła wszystkich z powrotem do roboty na tych samych zasadach co wcześniej. Red Faction uczy nas, że nie wystarczy pokonać złego władcę i zastąpić go dobrym. Nie ma znaczenia jak dobrą, moralną osobę umieścimy na szczycie, jeżeli cały system skonstruowany jest na przemocy, wyzysku i eksploatacji.</div><div style="text-align: justify;"><br /></div><div style="text-align: justify;">Frakcja Czerwona zawiodła, ponieważ obalenie starego porządku rzeczy bez pomysłu na nowy sprawi jedynie, że historia się powtórzy. I dokładnie to widzimy w dalszych odsłonach serii. Frakcja Czerwona jako istniejąca w grze organizacja nie jest zatem marksistowska sama w sobie. Gdyby była, to zamiast oddać władzę EDF stworzyłaby spółdzielnię pracowniczą, a potem metodycznie działała w celu osiągnięcia marsjańskiego socjalizmu. A do tego nie doszło, doszło natomiast do rekuperacji całego przedsięwzięcia i zaorania go przez wojsko.</div><div style="text-align: justify;"><br /></div><div style="text-align: justify;">No dobrze, odpowiedzmy w końcu zatem na pytanie czy gra Red Faction jest marksistowska. No cóż… na pewno jest sens odczytywania jej w taki sposób. Sami twórcy zdają się zachęcać do takich interpretacji, bo w grze cały czas przewijają się symbole i plakaty propagandowe narzucające skojarzenia z socjalistyczną i komunistyczną estetyką. Poza tym, jak już wspomniałem samo logo gry oraz jej nazwa raczej nie są tu zbiegiem okoliczności. Gra przedstawia rewolucję robotniczą jako jednoznacznie pozytywną rzecz, a kapitalistów jako jednoznacznie negatywne postacie.</div> <div style="text-align: justify;"><br /></div><div style="text-align: justify;">Nie chciałbym jednak nieumyślnie stworzyć wrażenia, że mamy u do czynienia z jakąś wyjątkowo przemyślaną i pogłębioną satyrą polityczną albo inteligentnym narzędziem propagandowym. To strzelanka w starym stylu, w której walczy się z wielkimi robotami, a z przeciwników wypadają apteczki i pancerze. Po prostu chciałem zademonstrować, w jaki sposób rozmowa o takich tekstach kultury – termin „tekst kultury” odnosi się nie tylko to tekstów pisanych – może być ciekawym punktem wyjścia do edukacji.</div><div style="text-align: justify;"><br /></div><div style="text-align: justify;">A zatem odpowiedź na pytanie czy Red Faction jest grą marksistowską brzmi… tak. Oczywiście, że tak. W końcu są w niej kobiety i mniejszości.</div></div><div style="text-align: justify;"><br /></div><br /><br /><b>Bibliografia: </b><br /><br />Red Faction:<br /><a href="https://www.gog.com/game/red_faction">https://www.gog.com/game/red_faction</a> <br /><br />Marksizm na Encyklopedii Britannica:<br /><a href="https://www.britannica.com/topic/Marxism">https://www.britannica.com/topic/Marxism</a> <br /><br />Karl Marx, Stanford Encyclopedia of Philosophy:<br /><a href="https://plato.stanford.edu/entries/marx/">https://plato.stanford.edu/entries/marx/</a> <br /><br />Sadura: Polacy dzielą się na klasy, ale to nie klasy dzielą Polaków, Krytyka Polityczna:<br /><a href="https://krytykapolityczna.pl/kraj/sadura-polacy-dziela-sie-na-klasy-ale-to-nie-klasy-dziela-polakow/">https://krytykapolityczna.pl/kraj/sadura-polacy-dziela-sie-na-klasy-ale-to-nie-klasy-dziela-polakow/</a> <br /><br />Piotr Wójcik, Kto w Polsce jest klasą średnią? Wyjaśniamy:<br /><a href="https://krytykapolityczna.pl/kraj/klasa-srednia-w-polsce-explainer/">https://krytykapolityczna.pl/kraj/klasa-srednia-w-polsce-explainer/</a> <br /><br />Barry S. Strauss, The Spartacus War:<br /><a href="https://archive.org/details/spartacuswar00stra/page/45/">https://archive.org/details/spartacuswar00stra/page/45/</a>Misiaelhttp://www.blogger.com/profile/15563488227395440762noreply@blogger.com0tag:blogger.com,1999:blog-2517325296251586105.post-2167993536435423702021-06-25T09:12:00.004+02:002021-06-25T09:15:23.819+02:00Sytuacjoniści<div class="separator" style="clear: both; text-align: center;"><a href="https://blogger.googleusercontent.com/img/b/R29vZ2xl/AVvXsEh49ZT6j8LBhBd_BBrsmx_biSCGBktyaFXxpaigokRbBOZ2Twh07XcwIr4l27K7Toq1XeLVX_rtyOfl2cWNrhMbdc-s1zuEqYcoraTsvog_gE9WeWOYNE75Dvrv2MmbettZqdB9SuQbGxZh/s472/glowa+%25E2%2580%2594+kopia.jpg" imageanchor="1" style="margin-left: 1em; margin-right: 1em;"><img border="0" data-original-height="265" data-original-width="472" src="https://blogger.googleusercontent.com/img/b/R29vZ2xl/AVvXsEh49ZT6j8LBhBd_BBrsmx_biSCGBktyaFXxpaigokRbBOZ2Twh07XcwIr4l27K7Toq1XeLVX_rtyOfl2cWNrhMbdc-s1zuEqYcoraTsvog_gE9WeWOYNE75Dvrv2MmbettZqdB9SuQbGxZh/s16000/glowa+%25E2%2580%2594+kopia.jpg" /></a></div><br /><div style="text-align: justify;"><br /></div><div style="text-align: justify;"><br /></div><div style="text-align: justify;"><i>Dopóki to, co konieczne pozostanie społecznym marzeniem sennym, dopóty sen będzie społeczną koniecznością. Spektakl jest złym snem nowoczesnego społeczeństwa zakutego w kajdany i w gruncie rzeczy wyraża jedynie jego pragnienie snu. Spektakl jest tego snu strażnikiem.</i></div><div style="text-align: justify;"><i><br /></i></div><div style="text-align: justify;"><i>Guy Debord, Społeczeństwo spektaklu</i></div><div style="text-align: justify;"><br /></div> <div style="text-align: justify;"><br /></div><div style="text-align: justify;"><br /></div><div style="text-align: justify;">W dwa tysiące dziewiętnastym roku, w trakcie oficjalnego turnieju gry Heartstone jeden z uczestników, chiński gracz nazwiskiem Ng Wai Chung – posługujący się pseudonimem blitzchung – publicznie wyraził poparcie dla toczących się wówczas antyrządowych protestów w Hong Kongu, wypowiadając na głos slogan „Uwolnić Hong Kong. Rewolucja naszych czasów”. W konsekwencji, korporacja Activision Blizzard odpowiedzialna za powstanie gry Heartstone i organizację turnieju, oficjalnie zdyskwalifikowała blitzchunga z rozgrywek.</div><div style="text-align: justify;"><br /></div><div style="text-align: justify;">Blizzard uzasadnił tę decyzję regulaminem turnieju, który zakazywał, tu cytat, „stawiać w złym świetle lub obrażać określoną grupę społeczną albo w jakikolwiek inny sposób szkodzić wizerunkowi Blizzarda”. W jaki sposób wspieranie prodemokratycznych protestów szkodzi wizerunkowi Blizzarda, tego już się niestety nie dowiedzieliśmy. Gry wyprodukowane przez Activision Blizzard są jednak bardzo popularne w Chinach, dlatego korporacji zależy na dobrych układach z tamtejszym rządem. Większość graczy założyła, że decyzja zdyskwalifikowania blitzchunga podyktowana była właśnie chęcią zachowania tych dobrych relacji.</div><div style="text-align: justify;"><br /></div><div style="text-align: justify;">Odpowiedź na tę kontrowersję ze strony społeczności graczy była interesująca. Poza dość powszechnymi taktykami, takimi jak tworzenie memów czy nawoływanie do bojkotu gier Blizzarda, gracze postanowili uczynić Mei, jedną z bohaterek gry Overwatch, innej bardzo popularnej w Chinach i na całym świecie produkcji Blizzarda, symbol protestów w Hong Kongu. Plan wyglądał następująco – jeśli Mei zostanie trwale skojarzona z antyrządowymi protestami, władze Chin ocenzurują albo zablokują dystrybucję gry z tą bohaterką. A Blizzard ucierpi na tym wizerunkowo i ekonomicznie.</div><div style="text-align: justify;"><br /></div> <div style="text-align: justify;">To bardzo inteligentna i kreatywna taktyka. Co ciekawe, nie jest ona nowa i ma nawet francuską nazwę, którą postaram się teraz wymówić, miejmy nadzieję – nie okaleczając jej przy tym zbyt mocno. Brzmi ona détournement i, w dosłownym tłumaczeniu, oznacza ona przekierowanie. Détournement to powstała w połowie dwudziestego wieku lewicowa praktyka polegająca na przejmowaniu ikonicznych znaków i symboli służących kapitalizmowi i zmienianie ich pierwotnego kontekstu w taki sposób, by nadać im rewolucyjny, antykapitalistyczny wydźwięk.</div><div style="text-align: justify;"><br /></div><div style="text-align: justify;">Jest to przeciwieństwo rekuperacji, o której rozmawialiśmy już na tym kanale, więc zainteresowane osoby odsyłam do stosownego wideoeseju.</div><div style="text-align: justify;"><br /></div><div style="text-align: justify;">Détournement był jedną z praktyk rozwijanych przez głównych bohaterów dzisiejszego wideoeseju, czyli sytuacjonistów. O nich również pokrótce już wspominałem, jednak sam ruch sytuacjonistyczny był na tyle fascynujący, że postanowiłem poświęcić mu oddzielny materiał. Rozsiądźcie się zatem wygodnie, bo ze wszystkich znanych ludzkości odmian lewicowców, sytuacjoniści prawdopodobnie byli najbardziej postrzeleni.</div><div style="text-align: justify;"><br /></div><div style="text-align: justify;">Żeby zacząć w ogóle rozumieć, o co chodziło sytuacjonistom, musimy najpierw pokrótce porozmawiać sobie o marksistowskiej teorii alienacji. Według Karla Marxa to, w jaki sposób w kapitalizmie robione są rzeczy powoduje wyniszczające poczucie odosobnienia u ludzi, którzy te rzeczy robią. To odosobnienie ma kilka różnych wymiarów.</div><div style="text-align: justify;"><br /></div><div style="text-align: justify;">Jeśli jesteś pracownikiem wytwarzającym jakieś określone dobra, najczęściej nie wykonujesz ich od początku do końca, a tylko zajmujesz się tym etapem, za który odpowiadasz, a resztę pracy wykonują inne osoby. To sprawia, że pracownik wyalienowany jest od rzeczy, które robi, ponieważ udział w tym procesie jest tylko częściowy.</div><div style="text-align: justify;"><br /></div><div style="text-align: justify;">Fakt, że nie robi tych produktów dla siebie i po zakończeniu pracy nie są one jego własnością, którą może swobodnie dysponować, tylko własnością jego szefa, sprawia, że pracownik jest wyalienowany od rezultatów swojej pracy.</div><div style="text-align: justify;"><br /></div><div style="text-align: justify;">Fakt, że nie ma wpływu na to, jaki kształt przyjmują rzeczy, które robi i w jaki sposób to robi sprawia, że jest wyalienowany od samego procesu produkcji. Ludzie są bowiem istotami twórczymi, które lubią wkładać własną kreatywność w rzeczy, które robią. W kapitalizmie ta kreatywność musi zostać zduszona i podporządkowana potrzebom rynkowym.</div><div style="text-align: justify;"><br /></div><div style="text-align: justify;">Fakt, iż jest jednym z wielu pracowników, z których każdy może być zwolniony i wymieniony na kogoś innego sprawia, że jest wyalienowany nawet od ludzi, z którymi pracuje, bo musi konkurować z nimi o miejsce pracy, podwyżki, premię czy w ogóle zachowanie swojego stanowiska w sytuacji, gdy nadejdą lata chude i nastąpi redukcja etatów.</div><div style="text-align: justify;"><br /></div><div style="text-align: justify;">Wszystko to – oraz parę innych kwestii, na przykład fakt, że w kapitalizmie tworzy się rzeczy zbędne, a nawet szkodliwe, jeśli tylko są one dochodowe – według Marksa sprawia, że ludzie są nieszczęśliwi, pozbawieni podmiotowości i wyobcowani zarówno od siebie nawzajem, jak i od świata, który współtworzą, często dosłownie własnymi rękoma. Oczywiście, część z tych procesów, które opisywałem wcześniej zachodziłaby również w innych systemach ekonomicznych. Więc na ile ta teoria jest słuszna może i powinno być kwestią dyskusyjną – ale w tym momencie istotne jest dla nas to, że sytuacjoniści wzięli ją na poważnie i rozwinęli w swojej intelektualnej pracy.</div><div style="text-align: justify;"><br /></div><div style="text-align: justify;">Tym rozwinięciem jest idea spektaklu. Sytuacjonici uznali, że o ile tezy Marksa odnośnie alienacji miały jakiś sens w jego czasach, to sto lat później, w połowie XX wieku, gdy funkcjonowali sytuacjoniści, są one już trochę przeterminowane. W międzyczasie kapitalizm rozwinął się i ewoluował. Po tym czasie, według sytuacjonistów, marksistowska alienacja, dotyczy już nie tylko produkcji i pracy, ale w dodatku zmutowała i rozlała się na wszystkie inne aspekty życia społecznego.</div><div style="text-align: justify;"><br /></div><div style="text-align: justify;">Jeden z założycieli ruchu sytuacjonistycznego, Guy Debord nazwał tę mutację spektaklem. Spektakl oznacza według niego ten dominujący stan społeczeństwa, w którym prawie każdy aspekt ludzkiego życia codziennego jest całkowicie podporządkowany wymogom kapitalizmu i idącej za tym nieszczerości oraz wykalkulowanego cynizmu. Na dźwięk słowa spektakl, z pewnością przychodzi wam do głowy jakieś duże wydarzenie medialne. I tak, tego typu wydarzenia są dobrym przykładem tej idei w działaniu.</div><div style="text-align: justify;"><br /></div><div style="text-align: justify;">Istotą spektaklu, o którym pisał Debord jest to, jak kapitalizm zagospodarowuje szczere ludzkie emocje, takie jak na przykład euforia, ekscytacja, poczucie solidarności i zwycięstwa oraz wspólnego przeżywania doświadczeń, by wykorzystać je do pomnażania pieniędzy dla wąskiej klasy posiadaczy kapitału.</div><div style="text-align: justify;"><br /></div><div style="text-align: justify;">Pomyślcie o rozgrywkach piłkarskich, w których emocje kibiców są starannie kultywowane i podtrzymywane, by później znalazło to odzwierciedlenie w sprzedaży biletów na kolejne mecze. Albo – coś nieco bardziej z mojego worka – jak wysokobudżetowe filmy superbohaterskie lub długo wyczekiwane gry video za pomocą marketingu wytwarzają olbrzymie oczekiwania swoich fanów i odbiorców i obiecują im uczestnictwo w czymś wyjątkowym.</div><div style="text-align: justify;"><br /></div><div style="text-align: justify;">Jeśli umawiacie się z grupką przyjaciół na koncert, na który bilety kosztują naprawdę wiele pieniędzy, uczestniczycie w spektaklu. A jeśli jedno z waszych znajomych nie ma pieniędzy na bilet i wyjazd albo nie dostanie wolnego w pracy na ten czas, zostaje wykluczone z ludzkiego wspólnotowego doświadczenia między przyjaciółmi.</div><div style="text-align: justify;"><br /></div><div style="text-align: justify;">Spektakl jest jednak znacznie szerszym pojęciem i media masowe są jedynie jego najbardziej, cóż, spektakularnym przykładem. Ten proces często jednak przyjmuje znacznie bardziej subtelną formę i przejawia się w codziennych kontaktach międzyludzkich. Przykładem spektaklu jest chociażby kasjerka w sklepie, która życzy wam miłego dnia po dokonaniu zakupów albo hostessa na spotkaniu biznesowym, która traktuje was życzliwie i cały czas się do was uśmiecha. Oczywiście, najprawdopodobniej nie robi tego bo jakoś specjalnie cieszy się na wasz widok. Robi to, ponieważ jest to element jej pracy, często wpisany w umowę i z którego może być później rozliczona. A to prowadza pewną wykalkulowaną nieszczerość w kontaktach międzyludzkich.</div><div style="text-align: justify;"><br /></div><div style="text-align: justify;">Spektaklom przeciwstawiane są sytuacje. Sytuacjami nazywamy w tym kontekście szczere ludzkie interakcje oraz doświadczenia odbywające się poza kapitalizmem. Według sytuacjonistów – teraz już wiecie, skąd wzięła się ich nazwa – nasze życia w obecnym systemie ekonomiczno-społecznym są monotonne, sprowadzone do biernego i bezmyślnego podążania za wymogami rynku oraz dawania się mamić za nos za pomocą spektaklu. Dlatego warto włożyć wysiłek w kreowanie w swoim życiu sytuacji, dzięki którym wyrwiemy się z tego zaklętego kręgu i zmienimy świat na lepsze.</div><div style="text-align: justify;"><br /></div><div style="text-align: justify;">To kolejna rzecz, która odróżniała środowisko sytuacjonistów od innych marksistów, takich jak komuniści albo luksemburgiści oraz od anarchistów. Wszyscy oni wyobrażają sobie rewolucję społeczną jako ten wielki, wstrząsający przełom, w którym stary świat zawali się w gruzy i wynurzy się z niego nowa, lepsza utopia. Sytuacjoniści byli natomiast innego zdania. Rewolucja nie musi być tym chaotycznym, brutalnym punktem zwrotnym, który w krótkim czasie zmieni wszystkie podstawy naszego życia. Sytuacjoniści praktykowali coś, co nazywali rewolucją dnia codziennego – małe, intymne i spokojne akty buntu, które zmieniają świat stopniowo, niemal niepostrzeżenie, kawałek po kawałku, za pomocą powolnego, ale systematycznego przekształcania rzeczywistości wokół nas oraz przekształcania nas samych w lepszych ludzi.</div><div style="text-align: justify;"><br /></div><div style="text-align: justify;">Wróćmy jednak do sytuacji. W moim wideoeseju o Dniu Kobiet opisałem krótko jedną z praktyk sytuacjonistów, za pomocą których próbowali rewolucjonizować życie codzienne. Było to derive, czyli w wolnym tłumaczeniu, włóczenie się. Praktyka ta polegała na nieregularnym poświęcaniu wolnego czasu na spacery pozbawione ustalonego celu, samemu lub w małym gronie innych osób. Kilkoro komentatorów pytało mnie później, jaki jest właściwie głębszy sens derive. No cóż, po pierwsze, w trakcie derive z zasady nie poświęcasz czasu na uczestnictwo w kapitalizmie. Nie pracujesz, nie doszkalasz się by być lepszym pracownikiem, nie konsumujesz serialu przed telewizorem ani nie grasz w nic na konsoli. To kawałek czasu wydarty kapitalizmowi i oddany tobie.</div><div style="text-align: justify;"><br /></div><div style="text-align: justify;">Po drugie, brak celowości spaceru sprawia, że otwierasz swój sposób myślenia na działania spoza schematu, w którym żyjesz na co dzień. Nie idziesz do sklepu po jedzenie, nie idziesz do pracy albo szkoły, po prostu idziesz. Po trzecie, zejście z ustalonych ścieżek otwiera cię na sytuacje. Możliwe, że dzięki temu osobliwemu spacerowi znikąd donikąd doświadczysz czegoś, co wzbudzi w tobie nowe refleksje. Może spotkasz kogoś na swojej drodze. Może zobaczysz coś ciekawego. Może podbiegnie do ciebie czyjś pies i da się pogłaskać. A może po prostu zażyjesz spaceru w porze, w której zwykle pracujesz, co wytrąci cię z rutyny i sprawi, że na moment zaczniesz funkcjonować odrobinę inaczej niż zwykle. To samo w sobie też jest sytuacją.</div><div style="text-align: justify;"><br /></div><div style="text-align: justify;">Interesującą odmianą derive, zaproponowaną przez samego Guya Deborda, były tak zwane potencjalne rendezvous. Wyglądało to tak, że jeden sytuacjonista słyszy od drugiego: "Dnia tego i tego, o godzinie takiej i takiej udaj się w to i to miejsce". I wzmiankowany sytuacjonista tam się właśnie udaje, ustalonego dnia, o wyznaczonej godzinie i do konkretnego miejsca. Najczęściej jest to jakaś stosunkowo tłoczna lokacja, jak skwer, park, centrum miasta, punkt turystyczny czy coś podobnego.</div><div style="text-align: justify;"><br /></div><div style="text-align: justify;">Tam, być może czeka na niego inny sytuacjonista, który dostał te same wytyczne i też powiedziano mu, by poszedł w to samo miejsce. Kluczowe jest tu słowo "być może". Jeśli tak, to żaden z nich nie wie o tym drugim, wie tylko że może (ale nie musi) być ktoś drugi, a może i nawet trzeci albo czwarty. A może nie. Może po prostu idziemy w jakieś miejsce, by w nim pobyć i tyle. Ta druga osoba – jeśli jakaś będzie – wie tyle samo.</div><div style="text-align: justify;"><br /></div><div style="text-align: justify;">Zwykle gdy umówieni jesteśmy na spotkanie, niecierpliwimy się, jesteśmy trochę zestresowani, wyczekujemy danej osoby, martwimy się, że jesteśmy spóźnieni albo że jesteśmy za wcześnie. Struktura "potencjalnego rendezvous" uwalnia nas od tego stresu i towarzyskiego zobowiązania, bo jest ono - no właśnie - potencjalne. Gdziekolwiek jesteśmy, jesteśmy tam dla siebie. Inna osoba może do nas dołączyć, może nie dołączyć, może się tam nawet pojawić i siedzieć na ławce po drugiej stronie ulicy przez pół godziny, a ty jej nie zauważysz i rozejdziecie się później we własne strony, nie wiedząc, że była jakaś druga osoba.</div><div style="text-align: justify;"><br /></div><div style="text-align: justify;">Ta określona sytuacja sprawia jednak, że możesz zacząć pytać osoby w pobliżu "Przepraszam, czy to z tobą miałem się spotkać w tym miejscu?". Jeśli trafisz na drugiego sytuacjonistę - hej, super, trochę jakbyście obaj wygrali grę uliczną. Jeśli nie - cóż, porozmawiasz z obcą osobą, z którą w przeciwnym wypadku nigdy nie wszedłbyś w żadną interakcję. I kto wie, jak może potoczyć się taka rozmowa? Może niespodziewanie zyskasz nowego znajomego? Podejrzewam, że wytłumaczenie obcej osobie, dlaczego założyłeś, że miałeś się z nią spotkać może być ciekawym zakotwiczeniem zainteresowania tej osoby.</div><div style="text-align: justify;"><br /></div><div style="text-align: justify;">Żeby była jasność – nikogo nie zachęcam do tego typu aktywności. Zaczepianie obcych ludzi na ulicy bez powodu pięćdziesiąt lat temu na pewno miało trochę inny wydźwięk niż dzisiaj i warto o tym pamiętać. Dlatego zalecałbym zdrowy rozsądek i, może, szukanie sposobów na kreowanie sytuacji we współczesnym świecie. Świecie Internetu, dystansu społecznego oraz szybkiego i nieprzerwanego kontaktu. To mogłoby być interesujące wyzwanie intelektualne.</div><div style="text-align: justify;"><br /></div><div style="text-align: justify;">Jeśli słuchacie tego wszystkiego i dochodzicie do wniosku, że sytuacjoniści byli bandą postrzelonych, zmanierowanych Francuzów, Holendrów i Włochów dorabiających do wszystkiego zupełnie niepotrzebną filozofię i marnujących czas na głupoty… taa, prawdopodobnie macie trochę racji. Sytuacjonistom często zarzucano ubieranie prostych idei w pokrętne słownictwo, tak żeby głoszone przez nich tezy wydawały się mądrzejsze niż są w istocie. Ostatnie dwa miesiące spędziłem na czytaniu artykułów i książek napisanych przez sytuacjonistów i muszę przyznać, że jest w tym ziarno prawdy. Trochę więcej niż ziarno prawdy. Powiedzmy – cały spichlerz prawdy.</div><div style="text-align: justify;"><br /></div><div style="text-align: justify;">Dlatego warto w tym miejscu pamiętać, że sytuacjoniści nie byli wyłącznie ruchem politycznym, ale także – a nawet przede wszystkim – grupą artystyczną. Ich praca polegała mniej na zmienianiu świata za pomocą akcji bezpośrednich, takich jak protesty czy demonstracje, a bardziej na inspirowaniu do zmiany myślenia i działania w świecie codziennym za pomocą sztuki oraz praktyk społecznych. To inspirowanie przybierało różne formy. Poza konwencjonalnymi zajęciami grup artystycznych, takimi jak organizowanie wystaw, publikowanie czasopism i tworzenie dzieł sztuki, sytuacjoniści wypracowywali nowe formy zaangażowania kulturowego. Choćby przywoływany już détournement – czyli odzyskiwanie tekstów kultury stworzonych na potrzeby kapitalistyczne i zmienianie ich znaczenia w taki sposób, by były antykapitalistyczne.</div><div style="text-align: justify;"><br /></div><div style="text-align: justify;">Najciekawszym i chyba najsłynniejszym przykładem tej taktyki w działaniu jest film pod tytułem „Czy dialektyka może kruszyć cegły?”. Jego twórca, Rene Vienet, wziął chiński film akcji Crush z tysiąc dziewięćset siedemdziesiątego drugiego roku i stworzył do niego alternatywną ścieżkę dialogową, kompletnie zmieniając fabułę oryginału. Pierwotnie Crush opowiadał antykolonialną historię Koreańczyków walczących z inwazją Japonii na ich ojczyznę. Vienet użył istniejących scen i wizualiów, ale za pomocą nowych, napisanych od podstaw dialogów, całkowicie zmienił fabułę filmu, który opowiadał teraz o walce proletariatu z biurokracją chińskiego państwowego kapitalizmu. Bohaterowie „Czy dialektyka może kruszyć cegły?” odwoływali się w dialogach do Marksa, Bakunina i komuny paryskiej i otwarcie wypowiadali posłuszeństwo chińskiemu reżimowi.</div><div style="text-align: justify;"><br /></div><div style="text-align: justify;">A zatem, ku zaskoczeniu wielu osób – oraz, muszę przyznać, mojemu – za powstanie pierwszego w historii pełnometrażowego politycznego shitpostingu najprawdopodobniej odpowiadają lewicowcy. Kto by pomyślał? Nie mogę zaprzeczyć, że jestem bardzo dumny. Film, z angielskimi napisami, można obejrzeć na YouTube, w opisie tego materiału zamieszczę stosowny link. Polecam, rzecz jest naprawdę zabawna i bardzo samoświadoma.</div><div style="text-align: justify;"><br /></div><div style="text-align: justify;">No dobrze, ale czy te wygłupy komukolwiek do czegokolwiek się przydały? Poza tym, że grupka studentów, artystów i intelektualistów z krajów zachodniej Europy miała trochę całkiem dobrej zabawy? Okazuje się, że tak. W maju tysiąc dziewięćset sześćdziesiątego ósmego roku Paryż eksplodował rozruchami i masowymi protestami robotników i studentów. Było to wydarzenie o skali niespotykanej w powojennej Francji – strajkowało dziesięć milionów obywateli i obywatelek, stolica kraju została kompletnie sparaliżowana, a ówczesny prezydent Francji, Charles de Gaulle – w naszym kraju znany dziś głównie tego, że ma w Warszawie rondo nazwane swoim nazwiskiem – w pewnym momencie planował nawet wyprowadzić na ulicę wojsko w celu spacyfikowana tłumu.</div><div style="text-align: justify;"><br /></div><div style="text-align: justify;">Przyczyny całego tego zamieszana były, oczywiście, złożone. Powojenne lata były dla Francji czasem bardzo gwałtownej transformacji społecznej. Powszechny dostęp do edukacji sprawił, że znacznie powiększyło się grono studentów oraz ogólnie osób wykształconych, głównie bardzo młodych. Mimo to Francja nadal pozostawała krajem politycznie tkwiącym w przedwojennym sposobie myślenia – przestarzałym, patriarchalnym, od lat rządzonym przez generała oraz prowadzącym wojnę z Algierią, w której to Francja była najeźdźcą i agresorem. W oczywisty sposób zaczęło to doprowadzać do coraz mocniejszych tarć społecznych między władzą i obywatelami. Marna kondycja partii opozycyjnych sprawiła, że nikt nie miał nadziei na zmianę tego stanu rzeczy za pomocą konwencjonalnej polityki parlamentarnej. A bardzo wiele osób czuło, że ta zmiana jest konieczna.</div><div style="text-align: justify;"><br /></div><div style="text-align: justify;">Brzmi niepokojąco znajomo, prawda?</div><div style="text-align: justify;"><br /></div><div style="text-align: justify;">Sytuacjoniści oczywiście nie wywołali tych protestów samodzielnie, warto jednak zauważyć, że sytuacjonistyczne hasła i uprawiana przez nich krytyka imperializmu, kapitalizmu i konsumpcjonizmu znalazła swoje odzwierciedlenie w hasłach protestujących. Szczególnie popularny okazał się sytuacjonistyczny pamflet O ubóstwie studenckiego życia, który wskazywał na wiele problemów społecznych i ekonomicznych dotykających nie tylko studentów. Hasła o transformacji życia codziennego, które cieszyły się popularnością w czasie protestów zainspirowane były sytuacjonistycznymi postulatami o rewolucję dnia codziennego.</div><div style="text-align: justify;"><br /></div><div style="text-align: justify;">To dość kluczowa obserwacja i jeśli macie wynieść z mojego wideoeseju tylko jedną rzecz, to chciałbym, by była nią właśnie ta. Gdy pojawiają się niepokoje społeczne i wielu ludzi odczuwa gniew, frustrację oraz bezsilność, większość z nich szukać będzie wytłumaczenia i kontekstu dla tych negatywnych uczuć. Oczywiście, bezpośrednie przyczyny gniewu społecznego najczęściej są oczywiste i łatwe do wskazania – na przykład rząd podejmuje niepopularną decyzję albo policja używa przemocy wobec jakiejś grupy społecznej albo ceny w sklepach są zbyt wysokie, a płace zbyt niskie, by można było godnie przetrwać w takich warunkach albo coś jeszcze innego. Takie problemy – bo rzadko kiedy jest tylko jeden – są jednak elementem większego problemu ze światem wokół nas. I żeby rewolucja albo nawet reforma, miała sens, musi istnieć diagnoza tego większego problemu oraz propozycja jego rozwiązania. Od tego, którą diagnozę i jaką formę rozwiązania problemu przyjmiemy, zależą rezultaty naszych działań.</div><div style="text-align: justify;"><br /></div><div style="text-align: justify;">Dlatego warto zadbać o jak najlepszą.</div><div style="text-align: justify;"><br /></div> <div style="text-align: justify;"><br /></div><div style="text-align: justify;"><br /></div><div style="text-align: justify;"><b>Bibliografia:</b></div><div style="text-align: justify;"><br /></div><div style="text-align: justify;">Duża baza sytuacjonistycznych tekstów w języku polskim:</div><div style="text-align: justify;"><a href="https://pl.anarchistlibraries.net/category/topic/sytuacjonistyczne?page=1">https://pl.anarchistlibraries.net/category/topic/sytuacjonistyczne?page=1</a></div><div style="text-align: justify;"><br /></div><div style="text-align: justify;">Guy Debord, Społeczeństwo Spektaklu:</div><div style="text-align: justify;"><a href="https://books.google.pl/books/about/The_Society_of_the_Spectacle.html?id=uZcqEAAAQBAJ&printsec=frontcover&source=kp_read_button&redir_esc=y#v=onepage&q&f=false">https://books.google.pl/books/about/The_Society_of_the_Spectacle.html?id=uZcqEAAAQBAJ&printsec=frontcover&source=kp_read_button&redir_esc=y#v=onepage&q&f=false</a></div><div style="text-align: justify;"><br /></div><div style="text-align: justify;">Raoul Vaneigem, Rewolucja życia codziennego:</div><div style="text-align: justify;"><a href="https://pl.anarchistlibraries.net/library/raoul-vaneigem-rewolucja-zycia-codziennego">https://pl.anarchistlibraries.net/library/raoul-vaneigem-rewolucja-zycia-codziennego</a></div><div style="text-align: justify;"><br /></div><div style="text-align: justify;">Can Dialectics Break Bricks? (angielskie napisy):</div><div style="text-align: justify;"><a href="https://youtu.be/mjUNY0433Do">https://youtu.be/mjUNY0433Do</a></div><div style="text-align: justify;"><br /></div><div style="text-align: justify;">The Situationist International (full documentary):</div><div style="text-align: justify;"><a href="https://youtu.be/ncH0-q9OXco">https://youtu.be/ncH0-q9OXco</a></div><div style="text-align: justify;"><br /></div><div style="text-align: justify;">Situationist International, Britannica:</div><div style="text-align: justify;"><a href="https://www.britannica.com/topic/Situationist-International">https://www.britannica.com/topic/Situationist-International</a></div><div style="text-align: justify;"><br /></div> <div style="text-align: justify;"><br /></div><div style="text-align: justify;"><br /></div><div style="text-align: justify;"><br /></div>Misiaelhttp://www.blogger.com/profile/15563488227395440762noreply@blogger.com0tag:blogger.com,1999:blog-2517325296251586105.post-70947787520666512432021-06-12T10:55:00.003+02:002021-06-12T10:55:23.144+02:00F.O.M.O. Avengers<div class="separator" style="clear: both; text-align: center;"><a href="https://blogger.googleusercontent.com/img/b/R29vZ2xl/AVvXsEik71rjfU8najRww6l4CleFGxdQg9c2bt4ESGZ-My0aq6EK1trVvFQQe495RGp6w6EIzveqs09IptZguAx9TqVHRXYFSlMk0p8rGT044g0V-Fr2-76vb1UnwCYdzN1bY05N79oOjVPCSSi4/s472/avad.jpg" imageanchor="1" style="margin-left: 1em; margin-right: 1em;"><img border="0" data-original-height="265" data-original-width="472" src="https://blogger.googleusercontent.com/img/b/R29vZ2xl/AVvXsEik71rjfU8najRww6l4CleFGxdQg9c2bt4ESGZ-My0aq6EK1trVvFQQe495RGp6w6EIzveqs09IptZguAx9TqVHRXYFSlMk0p8rGT044g0V-Fr2-76vb1UnwCYdzN1bY05N79oOjVPCSSi4/s16000/avad.jpg" /></a></div><br /><div style="text-align: justify;"><br /></div><i>Niniejszy tekst jest lekko przeredagowanym transkryptem scenariusza videoeseju mojego autorstwa. Filmik można obejrzeć <a href="https://youtu.be/gbtsyG64Z2Y">w tym miejscu.</a> Zachęcam do subskrypcji mojego kanału na YouTube. <br /></i><div><br /></div><div><br /></div><div style="text-align: justify;">FOMO to skrótowiec wyrażenia <i>Fear Of Missing Out</i> w luźnym tłumaczeniu na język polski oznaczającego „lęk przed przegapieniem”. Jest to specyficzna odmiana fobii społecznej po raz pierwszy opisana w tysiąc dziewięćset dziewięćdziesiątym szóstym roku przez specjalistę od marketingu, doktora Dana Hermana w jego artykule <i>Introducing Short-term Brands: A New Branding Tool for a New Consumer Reality.</i></div><div style="text-align: justify;"><br /></div> <div style="text-align: justify;">Herman – mówiąc w największym skrócie – zauważył, że na przełomie lat osiemdziesiątych i dziewięćdziesiątych konsumenci zaczęli porzucać wierność stabilnym markom z długimi tradycjami i ustaloną renomą na rzecz eksperymentowania z nowościami. Dlatego te stabilne marki powinny przybrać nową taktykę i przystosować się do tych nawyków konsumenckich. Herman zaproponował cykliczne wprowadzanie na rynek nowych wersji swoich produktów, by w ten sposób wzbudzić zainteresowanie nabywców i zarobić na tej krótkotrwałej fali zainteresowania, po czym powtarzać ten proces co jakiś czas. Wypuszczenie limitowanej edycji napoju albo chipsów o jakimś dziwnym, nietypowym smaku może być dobrym przykładem takiej taktyki marketingowej. Ludzie z ciekawości kupią, by przekonać się jak to smakuje, a gdy ten efekt świeżości zacznie opadać, firma odczeka jakiś czas i wypuści na rynek kolejną nowość.</div><div style="text-align: justify;"><br /></div><div style="text-align: justify;">Artykuł zauważył przy tym, iż konsumenci odczuwać będą dzięki temu presję, by być na bieżąco z tym, co się dzieje – kupić nowy produkt i zapoznać się z nim, dopóki jeszcze wszyscy o nim rozmawiają, by wiedzieć, o czym jest mowa i wyrobić sobie własną opinię. To naturalna ludzka potrzeba – uczestniczenie w tym, co dzieje się w otaczającej nas społeczności. Jeśli na HBO pojawi się nowy, niesamowicie popularny serial, o którym twoi koledzy z pracy rozmawiają w trakcie przerwy, chcesz wiedzieć o czym jest mowa, żeby nie zostać wykluczonym z tej rozmowy. Bo to wyjątkowo przykre uczucie, więc jeśli dojdzie do takiej sytuacji, po powrocie do domu wykupisz dostęp do HBO GO i obejrzysz ten serial, by w przyszłości się to nie powtórzyło.</div><div style="text-align: justify;"><br /></div><div style="text-align: justify;">Od momentu publikacji tego artykułu minęło ćwierć wieku i dziś możemy już spokojnie stwierdzić, że tezy Hermana, okazały się wyjątkowo trafne, a zaproponowane przez niego taktyki wyjątkowo korzystne. Przynajmniej z punktu widzenia kapitalizmu. Z punktu widzenia konsumentów natomiast… Cóż, porozmawiamy o tym. A pomoże nam w tym komiks Avengers: Impas – Atak na Pleasant Hill opublikowany przez wydawnictwo Marvel Comics pierwotnie w odcinkach między lutym i czerwcem dwa tysiące szesnastego roku, a w naszym kraju przez wydawnictwo Egmont w dwa tysiące dziewiętnastym roku w zbiorczym tomie. Komiks jest tak zwanym crossoverem – sytuacją, gdy dwie (albo więcej niż dwie) serie komiksowe na jakiś czas zbiegają się ze sobą, by wspólnie opowiedzieć jedną historię, w której główni bohaterowie albo walczą między sobą albo łączą siły przeciwko wspólnemu zagrożeniu – najczęściej jedno i drugie.</div><div style="text-align: justify;"><br /></div><div style="text-align: justify;">W przypadku Ataku na Pleasant Hill akcja rozpoczyna się w jednonumerowym komiksie zatytułowanym Avengers Standoff: Welcome to Pleasant Hill #1, który służy jako prolog całej opowieści. Kolejny jej rozdział rozgrywa się w następnym jednonumerowym komiksie Avengers Standoff: Assault on Pleasant Hill Alpha #1. Następnie akcja zostaje rozbita na kilka równolegle wydawanych komiksowych serii – Agents of S.H.I.E.L.D. (zeszyty trzeci i czwarty), Uncanny Avengers Vol. 3 (numery siódmy i ósmy) All-New, All-Different Avengers (zeszyty siódmy i ósmy – nie mylić z Uncanny Avengers Vol. 3), New Avengers Vol. 4 (zeszyty ósmy, dziewiąty i dziesiąty – nie mylić z Uncanny Avengers Vol. 3 ani z All-New, All-Different Avengers), Howling Commandos of S.H.I.E.L.D. (numer szósty – nie mylić z Agents of S.H.I.E.L.D.), Captain America: Sam Wilson (numery siódmy i ósmy) oraz Illuminati (numer szósty). Cała linia fabularna znajduje swój finał i konkluzję w trzecim jednonumerowym komiksie zatytułowanym Avengers Standoff: Assault on Pleasant Hill Omega #1.</div><div style="text-align: justify;"><br /></div> <div style="text-align: justify;">Wydarzenia z różnych serii częściowo się pokrywają, częściowo rozgrywają się równolegle albo w bardzo krótkim przedziale czasowym, co sprawia, że czytelnik zmuszony jest to żonglowania zeszytami kilku serii równocześnie. Między ósmym i dziewiątym numerem New Avengers Vol. 4 dbający o ciągłość narracji czytelnik musi przeczytać siódmy numer Uncanny Avengers Vol. 3, siódmy numer All-New, All-Different Avengers, szósty numer Howling Commandos of S.H.I.E.L.D., siódmy numer Captain America: Sam Wilson oraz ósmy numer Uncanny Avengers Vol. 3 dokładnie w tej kolejności.</div><div style="text-align: justify;"><br /></div><div style="text-align: justify;">Warto również zaznaczyć, że każdy z tych komiksów stara się być nie tylko integralną częścią wydarzenia, ale również kontynuować własne, indywidualne fabuły. Każda z tych serii ma w końcu swoją historię, która na czas crossovera musi zostać zepchnięta na dalszy plan albo otwarcia zastopowana. To sprawia, że każdy zeszyt zawiera w sobie przynajmniej jakiś element niemający znaczenia dla Avengers Standoff, ale zrozumiały dla osób, które śledziły wcześniejsze numery konkretnej serii. Żeby zrozumieć wszystko, trzeba czytać wszystko.</div><div style="text-align: justify;"><br /></div> <div style="text-align: justify;">Osoby, które nie siedzą w temacie mogą być zdziwione tym, jak bardzo wydawnictwo utrudniło swoim fanom cieszenie się tym komiksem, jednak taka strategia jest powszechnie wykorzystywanym w komiksowym mainstreamie sposobem na wyciągnięcie możliwie najwięcej pieniędzy od swoich czytelników i czytelniczek. Jeśli ktoś jest fanem wyłącznie jednej z wyżej wymienionych serii i nie interesują go pozostałe, zostaje postawiony przed dylematem. Dwa albo trzy zeszyty ze środka jego ulubionej serii nagle stają się przynajmniej częściowo niezrozumiałe.</div><div style="text-align: justify;"><br /></div> <div style="text-align: justify;">Oczywiście można zrezygnować z ich kupna i wznowić śledzenie serii w momencie, gdy crossover się skończy, ale ryzykuje wtedy, że kolejne numery będą się odwoływały do tamtych wydarzeń albo że wprowadzą one istotne zmiany w status quo komiksu. Jeśli zdecyduje się na kupno tylko części komiksów wchodzących w zakres crossoverów, musi liczyć się z tym, że nie zrozumie kontekstu większości wydarzeń, część będzie wydawała się naciągana albo nieusprawiedliwiona narracyjnie. Dopiero zakup wszystkich szesnastu komiksów (które u nas zbiorczo opublikował Egmont) i przeczytanie ich w odpowiedniej kolejności daje stosunkowo precyzyjny obraz całej historii.</div><div style="text-align: justify;"><br /></div> <div style="text-align: justify;">Jeśli ktoś w tym miejscu myśli sobie „No dobrze, ale Egmont wydał to u nas w zbiorczym tomie, wszystko jest poukładane w prawidłowej kolejności, więc kupno komiksu w takiej postaci ma sens, prawda?” No cóż… nie, nie do końca. Tak jak już mówiłem wcześniej każdy numer wchodzący do tego crossovera stara się równolegle dbać o ciągłość narracyjną własnej serii, przez co jakąś część stron poświęca na rozwijanie relacji między postaciami albo intryg, które nie są zrozumiałe dla osób czytających wyłącznie „crossoverowe” numery. Inna sprawa, że Egmont nie wydaje wszystkich serii wchodzących w skład tego crossovera, więc jeśli komuś naprawdę zależy na przeczytaniu wszystkiego, musi korzystać z oryginalnych wydań. Kupując ten tom i tylko ten tom dostajesz monstrum Frankensteina, z którego nie zrozumiesz części zawartości, jeśli nie odrobisz wcześniej pracy domowej. Co będzie bardzo kosztowne i czasochłonne. Pojawia się więc pytanie – czy w ogóle warto?</div><div style="text-align: justify;"><br /></div><div style="text-align: justify;">Odpowiedź brzmi… nie, nie bardzo. Avengers: Impas – Atak na Pleasant Hill jest, w najlepszym razie, przeciętnym komiksem. Punkt wyjścia jego fabuły jest potencjalnie całkiem ciekawy. Agencja S.H.I.E.L.D. stworzyła więzienie dla superzłoczyńców, gdzie osadzeni poddawani są praniu mózgu. Wmawia się im w ten sposób, że są przykładnymi obywatelami sielskiego miasteczka. Część z nich przełamuje to uwarunkowanie i organizuje bunt. W sprawę miesza się kilka grup superbohaterów oraz osób powiązanych z Avengers i S.H.I.E.L.D., które starają się powstrzymać ten kryzys. W całą tę awanturę zamieszana jest również Kobik, dziewczynka dysponująca niemal boskimi mocami przekształcania rzeczywistości, którą S.H.I.E.L.D. wykorzystało do stworzenia tytułowego Pleasant Hill.</div><div style="text-align: justify;"><br /></div><div style="text-align: justify;">W innych okolicznościach to mogłaby być naprawdę fajna historia o naturze kary i resocjalizacji – jak daleko można posunąć się, by zmienić ludzi, ile władzy powinien mieć nad nami system więziennictwa, w jaki sposób rozwiązywać problemy z przestępczością, jak tego nie robić i jaki jest moralny koszt zapewnienia społeczeństwu bezpieczeństwa i czy aby na pewno cena nie jest za wysoka. Oczywiście, nie wymagam od komiksów o superbohaterach, by były moralitetami czy rozprawkami filozoficznymi. Nie po to je czytam. Dlatego byłbym całkowicie usatysfakcjonowany gdyby Avengers: Impas – Atak na Pleasant Hill był po prostu fajną, dynamiczną bijatyką z ikonicznymi bohaterami. Problemem jest fakt, że próbuje być jednocześnie jednym i drugim i, niestety, zupełnie mu to nie wychodzi.</div><div style="text-align: justify;"><br /></div><div style="text-align: justify;">Ale i to samo w sobie nie byłoby takie złe, gdyby nie fakt, że komiks jest niemal niezrozumiały dla osób, które nie siedzą w tym naprawdę głęboko. Ja siedzę, a i tak po pewnym czasie zacząłem się gubić w całym tym galimatiasie. Scenarzyści i redaktorzy próbują ułatwić czytelnikom zrozumienie sytuacji wrzucając do komiksu długie sceny dialogów, w których bohaterowie tłumaczą, co się dzieje. Przez to jednak olbrzymia część Avengers: Impas – Atak na Pleasant Hill poświęcona jest nie fabule crossovera tylko opowiadaniu o rzeczach, które działy się przed nim.</div><div style="text-align: justify;"><br /></div><div style="text-align: justify;">W pewnym momencie ktoś może zdecydować, że machnie ręką na cały ten crossover i po prostu wznowi lekturę po tym, jak się skończy i sytuacja się uspokoi. Problem polega jednak na tym, że sytuacja nigdy się nie uspokaja na dłużej niż kilka miesięcy. Avengers: Impas sam w sobie stanowi bowiem narracyjną podbudowę do kolejnego dużego wydarzenia w świecie komiksowym, czyli Civil War II (który równocześnie stanowi coś w rodzaju sequela Civil War), które z kolei prowadzi do niesławnego Secret Empire, w którym Kapitan Ameryka wskutek przepisania rzeczywistości przez Kobik (dziewczynkę z Avengers: Impas) staje się zakonspirowanym agentem Hydry. Na tym oczywiście nie koniec, ponieważ Secret Empire jest ogniwem, w którym zakotwiczono antologię komiksów Pokolenia stanowiącą z kolei pomost do… widzicie już, o co chodzi. To się nie kończy. Nigdy.</div><div style="text-align: justify;"><br /></div><div style="text-align: justify;">Próba olania absolutnie wszystkiego i ograniczenia się tylko do jednej serii jest z góry skazana na niepowodzenie. Jeśli czytacie komiksową serię Agents of S.H.I.E.L.D. (bo jesteście jedną z tych osób, które naprawdę lubią ten serial), już w trzecim i czwartym zeszycie akcja przerwana jest przez crossover Avengers: Impas. Zeszyty siódmy, ósmy, dziewiąty i dziesiąty poświęcone są wydarzeniom z Civil War II. Później seria się kończy, prawdopodobnie z uwagi na niezadowalające wyniki sprzedaży. Oznacza to, że przez połowę czasu jej trwania scenarzysta musiał skupiać się nie na tworzeniu złożonej, interesującej fabuły, ale dopasowaniu swoich pomysłów do tego, co tworzyli w międzyczasie inni.</div><div style="text-align: justify;"><br /></div><div style="text-align: justify;">A wiecie, co jest w tym wszystkim najzabawniejsze (o ile ma się wisielcze poczucie humoru)? To, że w porównaniu z wieloma innymi eventami czy crossoverami ze świata Marvela Avengers: Impas wcale nie jest aż tak skomplikowany. Rzut oka na <a href="https://en.wikipedia.org/wiki/Secret_Wars_(2015_comic_book)#Titles">listę komiksów</a> wchodzących w zakres Secret Wars – największego komiksowego wydarzenia ostatnich kilku lat, a niewykluczone, że i w historii tego medium w ogóle – sprawia, że Atak na Pleasant Hill wydaje się niemal trywialny.</div><div style="text-align: justify;"><br /></div><div style="text-align: justify;">Komiksy głównego nurtu – mówiąc „głównego nurtu” mam tu na myśli wydawnictwa Marvel oraz DC Comics, dwóch największych wydawnictw komiksowych w USA – są od początku do końca zaprojektowane w taki sposób, by w możliwie największym stopniu eksploatować swoich nabywców, wywierając na nich presję zakupu jak największej liczby komiksowych serii, zeszytów, jednozeszytówek, miniserii i wydań zbiorczych. Dzieje się tak z prostego powodu. Po wielkim kryzysie na amerykańskim rynku komiksowym w latach dziewięćdziesiątych – co samo w sobie jest fascynującą historią, ale zostawmy to dzisiaj – komiksy stały się bardzo niszowym hobby. Nie zrozumcie mnie źle – postacie i historie z komiksów oczywiście nadal są szalenie popularne dzięki gadżetom, kreskówkom i kinowym adaptacjom. Ale same komiksy? Baza regularnych czytelników kurczy się od lat, co wymusza na wielkich wydawcach chwytania się każdej brzytwy, która uchroni ich przed utonięciem.</div><div style="text-align: justify;"><br /></div><div style="text-align: justify;">Jedną z najpowszechniejszych taktyk jest właśnie wywieranie presji na swojej najwierniejszej grupie odbiorców, by zawsze czuli, że coś im ucieka. Bardzo rzadkie są sytuacje, gdy Marvel albo DC Comics wydają serię, którą można po prostu przeczytać od początku do końca, niespecjalnie przejmując się czymkolwiek poza nią. To zawsze musi być element jakiejś większej całości i zawsze do pełnego zrozumienia fabuły wymagana jest znajomość czegoś innego – innego komiksu, innej miniserii, innego crossovera. Często te powiązania nie są oczywiste, szczególnie dla świeżych odbiorców, co zmusza do nieustannego poszukiwania i wywiera presję, by być na bieżąco ze wszystkim – szukania list komiksów potrzebnych do zrozumienia kontekstu, czytania fanowskich Wikipedii, prowadzenia tabelek i zasięgania opinii osób, które w tym siedzą. Dla kilku znanych mi fanów komiksów dużą część ich hobby pochłania de facto praca domowa, którą muszą najpierw odrobić, by w pełni cieszyć się tym jednym komiksem, który chcą przeczytać.</div><div style="text-align: justify;"><br /></div><div style="text-align: justify;">Jestem tak stary, że byłem fanem komiksów zanim miał premierę Iron Man, który zapoczątkował Kinowe Uniwersum Marvela. Już w tamtych czasach ludzie – którzy wiedzieli, że orientuję się w tym temacie – pytali mnie, od czego zacząć czytanie komiksów Marvela. Moja odpowiedź brzmiała wówczas „wcale”, właśnie z powodu tego galimatiasu. W dzisiejszych czasach brzmi ona „wcale” ale jeszcze bardziej, bo problem nawarstwiał się przez te wszystkie lata. Nie znaczy to, że Marvel nie wydaje wartych uwagi komiksów, tylko że aby dobrać się do nich najczęściej trzeba włożyć w to naprawdę wiele pracy.</div><div style="text-align: justify;"><br /></div><div style="text-align: justify;">Czy w crossoverach jest coś złego z zasady? Nie. Sam bardzo je lubię. Dobrze zrobione crossovery dostarczają poczucia, że historia dzieje się w dużym, złożonym świecie, w którym równolegle rozgrywają się inne opowieści o innych postaciach, potrafią w sensowny sposób rozbudować sylwetki charakterologiczne bohaterów biorących udział w tych historiach, skonfrontować je z innymi, równie rozbudowanymi postaciami i zaobserwować, jak wyglądał będzie rezultat. Problem pojawia się w momencie, w którym crossovery robi się nie dlatego, że mają sens, ale dlatego – wyłącznie dlatego – że się sprzedadzą. Po pewnym czasie zabawa związana z czytaniem komiksów zmienia się w nużącą pracę, bo aby cieszyć się jedną serią trzeba przynajmniej mieć świadomość, co dzieje się co czterech innych. To jak piramida finansowa, z tą różnicą, że oprócz pieniędzy wkłada się w nią czas, uwagę i zaangażowanie. I, jak w przypadku piramid finansowych, zwykle kończy się to olbrzymim rozczarowaniem.</div><div style="text-align: justify;"><br /></div><div style="text-align: justify;">No dobrze, ale komiksy to niszowe hobby – czemu zawracam nim głowę normalnym ludziom? Cóż, po pierwsze, to mój kanał na YouTube więc mogę mówić sobie na nim o czym tylko mam ochotę, po drugie… ta taktyka wylewa się na inne media. Dość powszechną krytyką nowszych filmów i seriali Marvela jest to, że więcej czasu poświęcają one na zaczynanie wątków, które będą kontynuowane w następnych filmach i seriali niż na opowiadanie własnych historii. Seriale superbohaterskie produkowane przez stację CW już od dawna korzystają z podobnej taktyki.</div><div style="text-align: justify;"><br /></div><div style="text-align: justify;">To tylko jeden z licznych przykładów tego, jak współczesna kultura popularna wykorzystuje FOMO w celu utrzymania przy sobie konsumenta. Dan Olson z anglojęzycznego kanału Folding Ideas stworzył jakiś czas temu wideoesej, w którym opowiadał, w jaki sposób twórcy gry komputerowej Fortnite żonglują płatną zawartością w wewnętrznym sklepie tej produkcji, by gracz nigdy do końca nie wiedział, jak długo taka albo inna rzecz będzie dostępna do zakupu – i tym samym wywierając presję, by kupił jak najwięcej i jak najszybciej, ponieważ wycofany produkt już nigdy nie wróci na wirtualną półkę.</div><div style="text-align: justify;"><br /></div> <div style="text-align: justify;">W połowie XX wieku Theodor Adorno i Max Horkheimer - przedstawiciele nurtu filozoficznego znanego jako Szkoła Frankfurcka – opublikowali książkę pod tytułem Dialektyka Oświecenia, w której, między innymi, przedstawili ideę przemysłu kulturalnego. Opiera się ona na założeniu, że traktowanie kultury w sposób przemysłowy, jak produkt projektowany przez rzemieślników dokładnie na potrzeby rynkowe, jest niespecjalnie dobre. Takie podejście skutkuje bowiem rozwodnieniem kultury, stłumieniem odważnych, indywidualnych głosów artystycznych na rzecz bezpiecznych, powtarzalnych produktów, które nie mówią niczego interesującego o świecie, nie kwestionują opinii odbiorców, nie zadają trudnych pytań i nie proponują kontrowersyjnych odpowiedzi – bo to niedochodowe.</div><div style="text-align: justify;"><br /></div><div style="text-align: justify;">Warto w tym miejscu podkreślić, że Adorno i Horkheimer mówiąc o przemyśle kulturalnym nie mówili o mediach masowych jako takich. Wręcz przeciwnie. To, że dostęp do kultury jest szeroki i swobodny dla wszystkich jest czymś dobrym. Problem jest założenie, że kulturę produkuje się w cyniczny sposób całkowicie podporządkowany wymaganiom rynku. Że tworzy się rzeczy nie dlatego, że ktoś chciał je stworzyć albo że ktoś chciał, by zostały stworzone, ale dlatego, że przyniosą dochód. Jak ten nieszczęsny Avengers: Impas – Atak na Pleasant Hill. Nikt nie chciał tego komiksu. Jako historia nie wyróżnia się niczym z setek innych crossoverów, jako komiks narobił jedynie wiele niepotrzebnego zamieszania, które nie doprowadziło do niczego konstruktywnego. Ale to komiks o Avengers, więc czytelnicy komiksów o Avengers będą czuli się zobligowani, by go kupić, by przypadkiem nie przegapić czegoś, bez czego nie będą w stanie cieszyć się kolejnymi komiksami.</div><div style="text-align: justify;"><br /></div><div style="text-align: justify;">I tak zupełnie na marginesie dodam jeszcze, że – wbrew temu, co czasami można o nich usłyszeć i przeczytać w Internecie – Adorno i Horkheimer nie próbowali zniszczyć cywilizacji zachodu. Oczywiście ich tezy dotyczyły sytuacji w powojennej Europie i Stanach Zjednoczonych Ameryki Północnej, nie zmienia to jednak faktu, że te diagnozy przynajmniej do pewnego stopnia można przełożyć również na nasze czasy. Osobiście kłóciłbym się, że współcześnie te diagnozy są jeszcze bardziej trafne niż były siedemdziesiąt lat temu.</div><div style="text-align: justify;"><br /></div><div style="text-align: justify;">Książka Dialektyka Oświecenia została u nas wydana kilka razy, więc nie ma większych problemów z jej dostępnością. Za jej najświeższe wydanie odpowiada Krytyka Polityczna, więc pozycja jest dość łatwo dostępna również poza kręgami akademickimi. To bardzo istotna książka dla osób interesujących się teorią kultury, więc jak najbardziej zachęcam. Ach, i Adorno w jednym momencie narzeka w niej na muzykę jazzową, ponieważ oczywiście, że tak.</div><div style="text-align: justify;"><br /></div><div style="text-align: justify;">Jeśli z jakiegoś powodu zamiast grubej, nudnej książki o filozofii napisanej przez dwóch starych dziadów siedemdziesiąt lat temu wolicie przeczytać jakiś komiks superbohaterski – nie wiem, może ktoś ma takie dziwne preferencje – to szczerze polecam Invincible autorstwa Roberta Kirkmana. Jest u nas wydawany przez Egmont i, w przeciwieństwie do komiksów Marvela, jest to zamknięta seria bez żadnych znaczących rozgałęzień. Sięgacie po pierwszy tom, potem po drugi i tak aż do końca, nie przejmując się niczym poza tym. Jest absolutnie fantastyczny. Niedawno ukazał się pierwszy sezon jego animowanej adaptacji, która dość wiernie trzyma się swojego komiksowego pierwowzoru, więc polecam również i ją.</div><div style="text-align: justify;"><br /></div><div style="text-align: justify;">Jeśli koniecznie chcecie przeczytać coś z wydawnictwa Marvel, zachęcam do odczekania jeszcze kilku miesięcy do czasu, aż Egmont wyda w naszym kraju pierwszy tom cyklu Nieśmiertelny Hulk. Czytałem ten komiks w oryginale i jest to jeden z tych rzadkich momentów, gdy nowy komiks o ikonicznej postaci Marvela naprawdę robi z nią coś mądrego, unikalnego i fascynującego. W dodatku jest fantastycznie napisany i narysowany. Nadal cierpi na kilka grzechów głównych komiksów głównego nurtu, ale tym razem warto przejść nad nimi do porządku dziennego, ponieważ historia oraz to, w jaki sposób została opowiedziana, w pełni nam to wynagradza.</div><div style="text-align: justify;"><br /></div><div style="text-align: justify;"><b>Bibliografia:</b></div><div style="text-align: justify;"><br /></div><div style="text-align: justify;">Introducing Short-term Brands: A New Branding Tool for a New Consumer Reality</div><div style="text-align: justify;"><a href="https://www.researchgate.net/publication/263327722_Introducing_Short-term_Brands_A_New_Branding_Tool_for_a_New_Consumer_Reality">https://www.researchgate.net/publication/263327722_Introducing_Short-term_Brands_A_New_Branding_Tool_for_a_New_Consumer_Reality</a></div><div style="text-align: justify;"><br /></div><div style="text-align: justify;">Dialektyka oświecenia.</div><div style="text-align: justify;"><a href="https://wydawnictwo.krytykapolityczna.pl/dialektyka-oswiecenia-horkheimer-adorno-137">https://wydawnictwo.krytykapolityczna.pl/dialektyka-oswiecenia-horkheimer-adorno-137</a></div><div style="text-align: justify;"><br /></div> Misiaelhttp://www.blogger.com/profile/15563488227395440762noreply@blogger.com0tag:blogger.com,1999:blog-2517325296251586105.post-28220884474547355802021-05-28T15:58:00.002+02:002021-05-28T15:58:22.765+02:00Praca bez sensu. David Graeber<p> </p><div class="separator" style="clear: both; text-align: center;"><a href="https://blogger.googleusercontent.com/img/b/R29vZ2xl/AVvXsEjqAprxiPVyCdYELHejklIRd_TMkzr-j2oB5mj5kR1Jg8_VoWmzmW9wPFEktZv1WOyhBdGvdgZEg2mDfroCwB78Ol_ikPKgMNMiVQTgMWCmrhagdZfIpNVgVCA9_tIdK327pVow2nBPMLJb/s472/bracabezsensu.jpg" imageanchor="1" style="margin-left: 1em; margin-right: 1em;"><img border="0" data-original-height="265" data-original-width="472" src="https://blogger.googleusercontent.com/img/b/R29vZ2xl/AVvXsEjqAprxiPVyCdYELHejklIRd_TMkzr-j2oB5mj5kR1Jg8_VoWmzmW9wPFEktZv1WOyhBdGvdgZEg2mDfroCwB78Ol_ikPKgMNMiVQTgMWCmrhagdZfIpNVgVCA9_tIdK327pVow2nBPMLJb/s16000/bracabezsensu.jpg" /></a></div><br /><div class="separator" style="clear: both; text-align: justify;"><i>Niniejszy tekst jest lekko przeredagowanym transkryptem scenariusza videoeseju mojego autorstwa. Filmik można obejrzeć <a href="https://youtu.be/5ACRnZry8DM">w tym miejscu.</a> Zachęcam do subskrypcji mojego kanału na YouTube.</i></div><div style="text-align: justify;"><i><br /></i></div><div><div style="text-align: justify;">Popuśćmy wodze fantazji. Wyobraźmy sobie, że istnieje świat, w którym nic nie trzeba robić, by mieć zapewnione bezpieczne, dostanie życie. Niech to będzie świat, w którym jedzenie rośnie na drzewach i tych drzew jest tyle, że wystarczy dla wszystkich i jeszcze trochę zostanie. Że rośliny, wyrastając z ziemi, magicznie przybierają postać przestronnych wygodnych, gotowych do zamieszkania domów. Że woda płynąca w strumieniach jest jednocześnie lekarstwem na wszystkie możliwe choroby i jest tej wody więcej niż ktokolwiek będzie w stanie wypić.</div><div style="text-align: justify;"><br /></div> <div style="text-align: justify;">Czy w takim czysto teoretycznym świecie, w którym ludzka praca jest niepotrzebna do przeżycia, nadal powinniśmy wymagać od ludzi, by za pomocą pracy zasłużyli sobie na przetrwanie? Czy powinien istnieć jakiś komitet albo organizacja, której zadaniem jest gromadzenie tych wszystkich dóbr i wydzielanie ich wyłącznie osobom, które zasługują sobie na nie swoją ciężką pracą? Jeśli tak, to… dlaczego? Na czym powinna polegać ta praca i czemu właściwie służyć? Czy to będzie coś na zasadzie kopania wielkiego dołka, który nie jest nikomu do niczego potrzebny, a przy okazji dewastuje okolicę i sprawia, że ludzie wpadają do niego po ciemku? Czy wartość ludzkiego życia powinna być w takiej sytuacji przywiązywana do tego, ile i jak ciężko pracuje dany człowiek? Czy w ogóle powinna być do tego przywiązywana? I czy jest tu i teraz?</div><div style="text-align: justify;"><br /></div> <div style="text-align: justify;">Okej, zostawmy to. Porozmawiajmy o serialu Doctor Who.</div><div style="text-align: justify;"><br /></div><div style="text-align: justify;">W siódmym odcinku jedenastego sezonu brytyjskiego serialu fantastycznonaukowego Doctor Who główna bohaterka wraz ze swoimi towarzyszami przybywa na księżyc planety Kandoka, gdzie mieści się siedziba międzygalaktycznej korporacji Kerblam. Korporacja ta, ewidentnie wzorowana na Amazonie, zajmuje się produkcją i dystrybucją wszelkiego rodzaju produktów w całym wszechświecie. Z czasem jej działalność zaczęła w coraz większym stopniu opierać się na automatyzacji produkcji. Sprawiło to, że planety, na których działa Kerblam dotknął specyficzny kryzys ekonomiczny – ich mieszkańcy nie są w stanie znaleźć sobie żadnej pracy, ponieważ Kerblam produkuje i rozprowadza na nich absolutnie wszystko… i robi to już niemal wyłącznie za pomocą androidów oraz innych maszyn, które sprawiają, że ludzka praca jest tam zwyczajnie niepotrzebna.</div><div style="text-align: justify;"><br /></div><div style="text-align: justify;">Rząd jednej z planet, na których działa Kerblam wyprosił od korporacji parytet, dzięki któremu część pracowników musi być ludźmi. I to właściwie jedyny powód, dla którego pracują tam żywe, ludzkie istoty. Bez nich proces byłby całkowicie zautomatyzowany i praca wykonana byłaby szybciej. Ale wtedy ludzie na planecie nie mieliby absolutnie żadnej możliwości zarobienia na chleb dla siebie i swoich dzieci, bo Kerblam obsługuje absolutnie wszystko, a nikt nie jest w stanie z nim konkurować.</div><div style="text-align: justify;"><br /></div><div style="text-align: justify;">Fabuła odcinka – i tu zaczynają się spoilery, więc jeśli komuś zależy na poznaniu całej intrygi samodzielnie, oto ostatnie ostrzeżenie – obraca się wokół jednego z nielicznych ludzkich pracowników, których zatrudnia Kerblam. Próbuje on dokonać zamachu terrorystycznego, by skompromitować korporację i doprowadzić do jej upadku, bo wierzy, że dzięki temu problem z gigantycznym bezrobociem i nędzą na jego ojczystej planecie zostanie rozwiązany. Doktor powstrzymuje go, kierownictwo korporacji obiecuje, że wprowadzi racjonalne parytety na miejscach pracy dla ludzkich pracowników, by zapobiec problemowi.</div><div style="text-align: justify;"><br /></div> <div style="text-align: justify;">Nie jest to mój ulubiony odcinek tego serialu – którego, notabene, jestem wielkim fanem i polecam go osobom lubiącym lekkie, przygodowe science-fiction – ale mimo wszystko porusza temat, o którym chcę dzisiaj opowiedzieć i robi to w sposób, który jest dla nas użyteczny. Mowa tu o zjawisku ekonomiczno-społecznym znanym jako technologiczne bezrobocie.</div><div style="text-align: justify;"><br /></div><div style="text-align: justify;">Technologiczne bezrobocie to fenomen, który następuje w sytuacji gdy szybki i gwałtowny rozwój technologiczny powoduje, że część dotychczasowej pracy wykonywanej przez ludzi nie jest już potrzebna albo jest potrzebna w znacznie mniejszym stopniu. Doprowadza to do sytuacji, w której jakaś grupa społeczna pozostaje bez pracy, ponieważ zajęcie, którym do tej pory zarabiała na życie wykonują teraz maszyny.</div><div style="text-align: justify;"><br /></div><div style="text-align: justify;">Z historii wiemy, że takie zjawiska w istocie zachodzą i mają co najmniej krótkoterminowy wpływ na ludzkie życie. W czasach Rewolucji Przemysłowej, gdy wynaleziono i rozpowszechniono zautomatyzowane krosna tkackie, osoby zajmujące się krawiectwem i tkaniem ręcznym musiały znaleźć sobie inne zajęcie, ponieważ nie były w stanie konkurować z manufakturami krawieckimi produkującymi ubrania szybciej i taniej. W dzisiejszych czasach upowszechnianie się kas samoobsługowych w supermarketach zaczyna sprawiać, że zawód kasjera powoli robi się bezużyteczny.</div><div style="text-align: justify;"><br /></div><div style="text-align: justify;">Rozwój technologiczny i idąca za nim automatyzacja postępuje bez przerwy. I dotyczy to nie tylko prostych, manualnych prac, ale to one automatyzowane są w pierwszej kolejności. Jeśli właściciel sieci supermarketów ma do wyboru albo zatrudnienie tysiąca kasjerów, którym będzie musiał płacić pensje, opłacać ubezpieczenia, dawać płatne urlopy albo zakup tysiąca elektronicznych kas, które nie wymagają takich kosztów i wystarczy kilka osób do ich konserwacji oraz ewentualnych napraw… wybierze te drugie. I jego konkurent również. I wszyscy pozostali także. I zanim się obejrzymy nastąpi wielka apokalipsa niewydawania grosza reszty w Biedronce. A tysiące kasjerów straci pracę i będzie musiało szukać sobie nowej. Która też pewnie szybko zostanie zautomatyzowana.</div><div style="text-align: justify;"><br /></div> <div style="text-align: justify;">Automatyzacje to problem nie tylko klasy robotniczej oraz zawodów skupionych na wykonywaniu prostych, manualnych czynności. Klasę średnią również to czeka. Algorytmy automatyzujące biurokrację powstają cały czas. I jasne, zawsze będzie potrzebna ludzka kontrola, bo żaden algorytm nie jest i nigdy nie będzie uniwersalny, ale to oznacza trwałe wyeliminowanie wielu stanowisk pracy. Na wielu frontach.</div><div style="text-align: justify;"><br /></div><div style="text-align: justify;">W dwa tysiące dwudziestym roku na stronie internetowej brytyjskiego Guardiana opublikowany został artykuł w całości stworzony przez Sztuczną Inteligencję. To bardzo spójny i dobrze napisany tekst, który – jeśli wierzyć redakcji Guadriana – wymagał tylko kosmetycznych poprawek, a jego redagowanie nie różniło się niczym od redagowania materiałów nadesłanych przez żywych autorów.</div><div style="text-align: justify;"><br /></div><div style="text-align: justify;">Z ciekawości postanowiłem przeprowadzić eksperyment, by przekonać się, na ile sztuczna inteligencja będzie w stanie napisać tekst literacki. W tym celu wykorzystałem AI Dungeon – tekstową grę przygodową, która operuje zaawansowaną sztuczną inteligencją w celu dynamicznego generowania treści dla graczy. Po wpisaniu dowolnej komendy, sztuczna inteligencja tworzy dalszy ciąg przygód dla gracza kierując się nie wcześniej przygotowanym tekstem, ale budując nowe narracje za pomocą wskazówek od osoby grającej. AI Dungeon wykorzystuje tę samą technologię, którą posłużono się, by stworzyć artykuł dla Guardiana.</div><div style="text-align: justify;"><br /></div><div style="text-align: justify;">Moje zabawy z płatną, zaawansowaną wersją programu wywarły na mnie dość duże wrażenie. Sztuczna Inteligencja jest w stanie wygenerować całe akapity dostatecznie dobrze napisanej, sensownej prozy, która po redakcji spokojnie uszłaby jako znośny tekst literacki. Miałem okazję kilka razy w życiu uczestniczyć w procesie selekcji tekstów nadsyłanych do polskich wydawnictw przez aspirujących pisarzy. Możecie mi wierzyć, że proza wygenerowana przez AI Dungeon jest lepiej napisana, bardziej zrozumiała i zachowująca więcej logiki niż spora część tego, co aspirujący pisarze nadsyłają do wydawnictw literackich.</div><div style="text-align: justify;"><br /></div><div style="text-align: justify;">Jestem przekonany, że spokojnie byłbym w stanie zautomatyzować mój własny proces twórczy za pomocą tego algorytmu. Gdyby, powiedzmy, Disney albo BBC albo Blizzard zlecił mi napisanie powieści na licencji którejś z ich popularnych marek, bez problemu byłbym w stanie wygenerować w ten sposób pełnowymiarową i przygotowaną do redakcji powieść w jakieś dwa tygodnie. Jasne, to nie byłaby wybitna powieść, ale wątpię, by odstawała jakoś specjalnie jakością od tego, co zwykle drukuje się na licencji StarCrafta, Doctora Who czy Gwiezdnych Wojen.</div><div style="text-align: justify;"><br /></div> <div style="text-align: justify;">Zmierzam do tego, że powinniśmy zautomatyzować polskich pisarzy fantastyki. Przynajmniej niektórych. W sumie to można by zautomatyzować cały polski fandom fantastyki. Ale tak już poważnie – jestem w stanie wyobrazić sobie sytuację, w której za dziesięć, piętnaście lat właściciel wydawnictwa filtruje najnowsze trendy w popkulturze na Twitterze, używa ich jako wytycznych dla sztucznej inteligencji, wybiera określone parametry i po godzinie otrzymuje dziewięćset stron wygenerowanego tekstu, który potem jest redagowany, przycinany i przepisywany przez redaktora, po czym ląduje na półkach sklepowych i staje się bestsellerem.</div><div style="text-align: justify;"><br /></div><div style="text-align: justify;">Trochę zboczyłem z tematu. Chodzi mi o to, że każda gałąź przemysłu w jakimś stopniu podlega procesowi automatyzacji – nawet te, wydawałoby się, najbardziej unikalne czynności, jak sztuka i literatura, w których ludzki czynnik intuicyjnie wydaje się kluczowy i niezastąpiony. W oczywisty sposób problem ten dotyka najmocniej osoby z klasy robotniczej, które najczęściej nie mają zbyt wielu alternatyw w kwestii zatrudnienia. A ludzka praca z roku na rok staje się coraz mniej warta, bo coraz więcej rzeczy mamy zautomatyzowanych.</div><div style="text-align: justify;"><br /></div><div style="text-align: justify;">To z kolei sprawia, że coraz mniej ludzi musi pracować. Z czym wiąże się pewien problem, ponieważ potrzebujmy pracy, by zarabiać na życie. Co się stanie, gdy automatyzacja pójdzie tak daleko, że do zaspokojenia wszystkich naszych potrzeb wymagana będzie praca tylko niewielkiej liczby ludzi? Co, jeśli większość ludzi nie będzie mogła znaleźć sobie żadnej pracy, nie dlatego, że jest zła, głupia, leniwa i roszczeniowa, ale dlatego, że nie będzie już do wykonania żadnej pracy, której maszyny nie będą w stanie wykonać szybciej, lepiej i dokładniej?</div><div style="text-align: justify;"><br /></div><div style="text-align: justify;">Większość ekonomistów zgadza się, że skutki technologicznego bezrobocia zawsze są krótkotrwałe, ponieważ zautomatyzowane zawody zawsze są zastępowane przez nowe – rzeczywistość stawia przed nami nowe wyzwania, a co za tym idzie, pojawiają się nowe prace, które zastępują wymarłe zawody. I nie wątpię, że tak jest, sam jednak mam trzy główne wątpliwości, na które nie odnalazłem do tej pory zadowalającej odpowiedzi.</div><div style="text-align: justify;"><br /></div> <div style="text-align: justify;">Po pierwsze – te nowe zawody też zostaną zautomatyzowane. A cały czas robimy się coraz lepsi w automatyzacji, więc będzie to postępowało bardzo szybko. Jestem pewien, że będzie pojawiało się zapotrzebowanie na nowe, nieznane wcześniej usługi oraz prace, ale na tym etapie będzie to po prostu kwestią zmodyfikowania istniejącego już algorytmu albo zaprojektowania samodzielnych narzędzi, a nie otwierania nowego rynku pracy na szeroką skalę.</div><div style="text-align: justify;"><br /></div> <div style="text-align: justify;">Po drugie – nawet jeśli to prawda, nawet jeśli będą pojawiały się nowe zajęcia, to prędzej czy później na pewnym etapie kwestie czysto egzystencjalne (czyli produkcja i dystrybucja towarów pierwszej potrzeby, takich jak jedzenie, ubrania czy lekarstwa) będziemy mieli maksymalnie zautomatyzowane. Już teraz produkujemy globalnie znacznie więcej jedzenia niż potrzebujemy – jesteśmy w stanie wykarmić dziesięć miliardów ludzi. Na Ziemi żyje obecnie siedem i pół miliarda. W wielu miejscach na świecie liczba osób bezdomnych jest niższa niż liczba nadających się do zamieszkania pustostanów. Wielkie koncerny odzieżowe znane są z niszczenia niesprzedanych markowych ubrań, by zachować ich ekskluzywną wartość rynkową. Nawet jeśli dziś nie jesteśmy jeszcze w stanie zakończyć biedy – a są przesłanki, że do pewnego stopnia owszem, jesteśmy – w pewnym momencie dojdziemy do tego punktu. I problemem nie będą wtedy kwestie ekonomiczne i logistyczne, ale wyłącznie brak dobrej woli.</div><div style="text-align: justify;"><br /></div><div style="text-align: justify;">Po trzecie – jaką konkretnie mamy pewność, że nowe prace, które pojawią się w zastępstwo starych, w ogóle będą miały jakiś sens? Istnieje nieskończona liczba rzeczy, które mogą robić ludzie, ale podejrzewam, że liczba sensownych, potrzebnych rzeczy jest raczej ograniczona. Tę kwestię zostawiłem sobie na sam koniec, ponieważ David Graeber, autor opublikowanej w dwa tysiące osiemnastym roku książki Praca bez sensu ma całkiem interesującą odpowiedź na to pytanie.</div><div style="text-align: justify;"><br /></div> <div style="text-align: justify;">Według Graebera, w ciągu kilku ostatnich dekad wykształcił się specyficzny typ pracy zarobkowej zwany przez niego bullshit jobs, bzdurne prace. Są to wszystkie prace zarobkowe, które nie przynoszą żadnych korzyści ani społeczeństwu, ani osobom zlecającym tę pracę, ani osobom ją wykonującym. Gdyby pewnego dnia wszyscy ludzie wykonujący bzdurną pracę zniknęli i nikt ich nie zastąpił, świat nie zrobiłby się od tego ani odrobinę gorszy. A niewykluczone, że w przypadkach stałby się trochę lepszy.</div><div style="text-align: justify;"><br /></div><div style="text-align: justify;">Pomyślcie o telemarketerach zatrudnionych w celu telefonicznego naciągania przypadkowych ludzi na różne podejrzane oferty. Albo menadżerach średniego szczebla, którzy często jedynie spowalniają pracę zbędnymi uwagami. Albo pracownikach biurowych w dużych korporacjach, którzy w praktyce pracują przez dwie, trzy godziny dziennie, a resztę czasu poświęcają udawaniu produktywności, by nikt się ich nie czepiał. Albo grafika komputerowego tworzącego banery reklamowe na strony internetowe, które użytkownicy Internetu i tak będą potem ukrywać za pomocą AdBlocka.</div><div style="text-align: justify;"><br /></div> <div style="text-align: justify;">Takich bzdurnych prac istnieje zaskakująco wiele i jestem pewien, że samodzielnie potraficie wymienić dziesiątki przykładów. Możliwe, że sami i same wykonywaliście albo wykonujecie taką pracę. Wiem, że ja wykonywałem takie prace wielokrotnie w moim życiu. I zarabiałem wtedy znacznie więcej niż pielęgniarki, śmieciarze, pracownicy piekarni i inni ludzie, który w odróżnieniu ode mnie wykonują naprawdę użyteczne oraz potrzebne prace.</div><div style="text-align: justify;"><br /></div><div style="text-align: justify;">W trakcie pandemii w mediach popularne stało się sformułowanie essential workers, pracownicy kluczowi. Określa ono te osoby, których praca jest niezbędna do funkcjonowania społeczeństwa – lekarzy, pielęgniarki, kasjerów, osoby zaangażowane w transport i produkcję żywności oraz przedstawicieli i przedstawicielek wielu innych zawodów. Te zawody z reguły łączy jedna rzecz – są bardzo nisko płatne. Oznacza to, że skonstruowaliśmy społeczeństwo, w którym ludzie, od których zależy funkcjonowanie tego społeczeństwa zyskują z niego najmniej.</div><div style="text-align: justify;"><br /></div><div style="text-align: justify;">To kolejna kwestia – bzdurne prace często są lekkie w tym sensie, że nie wymagają dużego zaangażowania, energii ani doświadczenia i jednocześnie na ogół bywają co najmniej nieźle płatne. Wydawać by się więc mogło, że to raj na ziemi, prawda? Otóż nie. Jak wynika z wywiadów przeprowadzonych przez Graebera na potrzeby jego książki… oraz z moich własnych doświadczeń i doświadczeń wielu osób, z którymi rozmawiałem… bzdurne prace często są okropnym, wyniszczającym doświadczeniem. Dzieje się tak, ponieważ ludzie lubią być użyteczni. Świadomość, że robi się coś całkowicie bezużytecznego albo wręcz szkodliwego dla społeczeństwa, jest dla wielu ludzi absolutnie druzgocząca albo wpędzająca w marazm lub depresję.</div><div style="text-align: justify;"><br /></div><div style="text-align: justify;">Wyobraźcie sobie, że jesteście szeregowym pracownikiem biurowym, który przygotowuje raporty ze świadomością, że nikt nigdy ich nie przeczyta. Albo wypełnia bazy danych informacjami, które są całkowicie bezużyteczne. Albo tworzy duże bloki tekstu na branżowe strony internetowe nie po to, by ktokolwiek je czytał, ale po to, by algorytmy wyłapywały umieszczone tam słowa kluczowe, dzięki którym Google będzie pozycjonowało linki do tej strony wyżej na liście wyszukiwania. I nawet nie chodzi o to, że taka praca jest żmudna lub monotonna albo że zajmuje dużo czasu. Problemem jest świadomość bezsensu takiej pracy.</div><div style="text-align: justify;"><br /></div><div style="text-align: justify;">A takiej pracy jest bardzo dużo. I z upływem lat będzie jej coraz więcej. Chyba, że wpadniemy na jakiś inny sposób organizacji życia społecznego. Ale to wymagać będzie olbrzymiej kulturowej zmiany w kwestii tego, jak postrzegamy ludzką pracę oraz jej wartość. I prędzej czy później będziemy musieli to zrobić, w przeciwnym wypadku wylądujemy na księżycu planety Kandoka.</div><div style="text-align: justify;"><br /></div> <div style="text-align: justify;">Istnieje dość powszechne przekonanie, że ludzie z zasady nienawidzą pracować i jeśli nie zmusi się ich do tego groźbą śmierci głodowej, będą leżeli do góry brzuchem albo pasożytowali na pracy innych ludzi. Kapitalizm jest systemem ekonomiczno-społecznym, który utrzymuje się na tym założeniu – musimy mieć nad głowami realną groźbę biedy, bezdomności i śmierci, w przeciwnym wypadku ludzie nie będą się bali dostatecznie mocno, by chodzić do pracy.</div><div style="text-align: justify;"><br /></div><div style="text-align: justify;">Kilka miesięcy temu Polski Instytut Ekonomiczny przeprowadził sondę, w której zapytał Polaków, czy nadal chodziliby do pracy, gdyby otrzymywali od państwa środki do życia potrzebne do przetrwania. Siedemdziesiąt trzy procent ankietowanych odpowiedziało, że tak, jak najbardziej. W tym samym badaniu jedynie dwadzieścia dwa procent uznało, że gdyby inni ludzie dostali takie samo świadczenie, to oni też postąpiliby podobnie. Oznacza to, że Polacy generalnie mają bardzo wysokie mniemanie o sobie samych i bardzo niskie o innych Polakach. Czyli zero zaskoczenia. Uwierzcie mi, ciężko się robi lewicową politykę w takich warunkach.</div><div style="text-align: justify;"><br /></div> <div style="text-align: justify;">Badanie Polskiego Instytutu Ekonomicznego dotyczyło bezwarunkowego dochodu podstawowego znanego też jako bezwarunkowy dochód gwarantowany. Niewykluczone, że słyszałyście już o tej idei. W największym skrócie chodzi w niej o to, że każdy obywatel kraju otrzymuje środki potrzebne do przeżycia i… i tyle. Nie ma żadnego „ale”. Otrzymujesz od państwa środki wystarczające do przeżycia, niezależnie od tego czy ich potrzebujesz czy nie. Jeśli ktoś chce zarobić więcej, bo na przykład zamarzy mu się wycieczka dookoła świata, weźmie dodatkową pracę. A jeśli ktoś wykonywał bzdurną albo nawet szkodliwą pracę, po prostu z niej odejdzie i zajmie się czymś pożytecznym dla siebie albo dla innych. W dość naturalny sposób okaże się wtedy, które prace są konieczne, które potrzebne, a bez których spokojnie się obejdziemy.</div><div style="text-align: justify;"><br /></div><div style="text-align: justify;">Graeber w swojej książce przywołuje wiele historii osób, które wykorzystywały bzdurność swojej pracy, by w miarę bezpiecznie się od niej migać i zamiast tego zajmować się czymś pożytecznym – na przykład uczeniem się języków obcych, aktywnością wolontaryjną albo tworzeniem sztuki. Tego typu alternatywny sposób spędzania czasu w pracy bez sensu często zakłócany jest koniecznością udawania, że jest się zajętym, pozorowania ciężkiej pracy przed innymi.</div><div style="text-align: justify;"><br /></div><div style="text-align: justify;">Jestem prawie pewien, że w tym momencie czyta mnie jakaś osoba wykonująca pracę bez sensu, jednocześnie udając że jest bardzo zajęta. Nie przejmuj się, osobo, ja cię nie wydam. Rób swoje.</div><div style="text-align: justify;"><br /></div><div style="text-align: justify;">Osobiście nie jestem entuzjastą bezwarunkowego dochodu gwarantowanego. Widziałem wiele bardzo sensownej krytyki tego konkretnego rozwiązania, również z lewej strony politycznego spektrum. Wiele obaw sprowadza się do przewidywań, że po wprowadzeniu takiego dochodu kapitaliści po prostu podniosą ceny wszystkiego i w praktyce nic się nie zmieni, a jeśli już – to na gorsze. Pytanie, na ile jest to problem bezwarunkowego dochodu gwarantowanego, a na ile tej wersji kapitalizmu, którą mamy obecnie. Prawdopodobnie możecie domyśleć się, jaką ja mam na to odpowiedź.</div><div style="text-align: justify;"><br /></div><div style="text-align: justify;">Tym niemniej, cały czas przeprowadzane są eksperymenty społeczne na małą skalę, które testują sensowność takiego rozwiązania. Bo jakiegoś rozwiązania będziemy potrzebowali. Pod koniec odcinka Kerblam!, po wyeliminowaniu zagrożenia, Doctor wymogła na włodarzach fabryki, by zrezygnowali z automatyzacji i powrócili do ludzkich pracowników… co serial najwyraźniej uznaje za pozytywną zmianę, bo tak właśnie została przedstawiona. Jeśli mam być szczery, to strasznie dołujące, bo pokazuje, że łatwiej wyobrazić sobie kosmitę podróżującego po czasie i przestrzeni za pomocą wehikułu, który jest większy w środku, niż koniec kapitalizmu. Nawet w sytuacji, gdy koniec kapitalizmu będzie najlepszym rozwiązaniem.</div><div style="text-align: justify;"><br /></div><div style="text-align: justify;">Jestem pewien, że mnóstwo osób nadal ma olbrzymie wątpliwości co do całej idei bzdurnych prac i idących za tym wniosków. Doskonale to rozumiem i dlatego mocno polecam lekturę książki Graebera. Została ona opublikowana w naszym kraju przez wydawnictwo Krytyki Politycznej i jest dość powszechnie dostępna w księgarniach oraz sklepach wysyłkowych. Książka została napisana na postawie wcześniejszego felietonu autora, który został u nas przetłumaczony i przedrukowany na łamach Nowego Obywatela i na stronie internetowej czasopisma można legalnie oraz za darmo przeczytać ten tekst po polsku. I naprawdę warto to zrobić, ja jednak polecał będę całą książkę, która zagłębia się w temat znacznie mocniej, porusza więcej zagadnień związanych z fenomenem bzdurnych prac i, przede wszystkim, jest fantastycznie napisana. Ze wszystkich książek, które do tej pory polecałem na moim kanale ta najbardziej nadaje się dla normalnych ludzi. Graeber często odwołuje się do działających na wyobraźnię przykładów z życia oraz do kultury popularnej, co sprawia, że jego argumenty są bardzo czytelne i zrozumiałe mimo tego, że często są dość złożone. Bardzo mocno polecam.</div><p class="MsoNoSpacing" style="text-align: justify;"><span style="font-family: Cambria, serif;"> </span></p>
<p class="MsoNoSpacing" style="text-align: justify;"><b style="mso-bidi-font-weight: normal;"><span style="font-family: "Cambria","serif"; mso-ascii-theme-font: major-latin; mso-hansi-theme-font: major-latin;">Bibliografia:<o:p></o:p></span></b></p>
<p class="MsoNoSpacing" style="text-align: justify;"><a href="https://www.huffpost.com/entry/post_733_b_692546"><span style="font-family: "Cambria","serif"; mso-ascii-theme-font: major-latin; mso-hansi-theme-font: major-latin;">https://www.huffpost.com/entry/post_733_b_692546</span></a><span style="font-family: "Cambria","serif"; mso-ascii-theme-font: major-latin; mso-hansi-theme-font: major-latin;"><o:p></o:p></span></p>
<p class="MsoNoSpacing" style="text-align: justify;"><a href="https://www.theguardian.com/society/2014/feb/23/europe-11m-empty-properties-enough-house-homeless-continent-twice"><span style="font-family: "Cambria","serif"; mso-ascii-theme-font: major-latin; mso-hansi-theme-font: major-latin;">https://www.theguardian.com/society/2014/feb/23/europe-11m-empty-properties-enough-house-homeless-continent-twice</span></a><span style="font-family: "Cambria","serif"; mso-ascii-theme-font: major-latin; mso-hansi-theme-font: major-latin;"><o:p></o:p></span></p>
<p class="MsoNoSpacing" style="text-align: justify;"><a href="https://medium.com/@jeremyerdman/we-produce-enough-food-to-feed-10-billion-people-so-why-does-hunger-still-exist-8086d2657539#:~:text=However%2C%20global%20food%20production%20is,this%20excess%2C%20hunger%20still%20exists"><span style="font-family: "Cambria","serif"; mso-ascii-theme-font: major-latin; mso-hansi-theme-font: major-latin;">https://medium.com/@jeremyerdman/we-produce-enough-food-to-feed-10-billion-people-so-why-does-hunger-still-exist-8086d2657539#:~:text=However%2C%20global%20food%20production%20is,this%20excess%2C%20hunger%20still%20exists</span></a><span style="font-family: "Cambria","serif"; mso-ascii-theme-font: major-latin; mso-hansi-theme-font: major-latin;">.<o:p></o:p></span></p>
<p class="MsoNoSpacing" style="text-align: justify;"><a href="https://www.strike.coop/bullshit-jobs"><span style="font-family: "Cambria","serif"; mso-ascii-theme-font: major-latin; mso-hansi-theme-font: major-latin;">https://www.strike.coop/bullshit-jobs</span></a><span style="font-family: "Cambria","serif"; mso-ascii-theme-font: major-latin; mso-hansi-theme-font: major-latin;"><o:p></o:p></span></p>
<p class="MsoNoSpacing" style="text-align: justify;"><a href="https://pie.net.pl/dochod-podstawowy-nowy-pomysl-na-panstwo-opiekuncze/"><span style="font-family: "Cambria","serif"; mso-ascii-theme-font: major-latin; mso-hansi-theme-font: major-latin;">https://pie.net.pl/dochod-podstawowy-nowy-pomysl-na-panstwo-opiekuncze/</span></a><span style="font-family: "Cambria","serif"; mso-ascii-theme-font: major-latin; mso-hansi-theme-font: major-latin;"><o:p></o:p></span></p>
<p class="MsoNoSpacing" style="text-align: justify;"><a href="https://nowyobywatel.pl/2013/09/23/fenomen-gowno-wartych-prac/"><span style="font-family: "Cambria","serif"; mso-ascii-theme-font: major-latin; mso-hansi-theme-font: major-latin;">https://nowyobywatel.pl/2013/09/23/fenomen-gowno-wartych-prac/</span></a><span class="MsoHyperlink"><span style="font-family: "Cambria","serif"; mso-ascii-theme-font: major-latin; mso-hansi-theme-font: major-latin;"><o:p></o:p></span></span></p>
<p class="MsoNoSpacing" style="text-align: justify;"><span style="font-family: Cambria, serif;"> </span></p><i></i></div>Misiaelhttp://www.blogger.com/profile/15563488227395440762noreply@blogger.com0tag:blogger.com,1999:blog-2517325296251586105.post-71175049919278710532021-05-14T15:06:00.007+02:002021-05-28T14:11:45.132+02:00Filozofia porażki. Struś Pędziwiatr<p> <a href="https://blogger.googleusercontent.com/img/b/R29vZ2xl/AVvXsEisHj-YVDYcgicuDOl0x95NaAVLM5r3mvZgQ3GTH8Juu2T6mTecqZP9RXg1ZRKtRWrRSqXOI-axPAzV5f3uQiPnJJndcbErKfSGr1q3wmQc-QBQkb9u5_vgVodhIIRXHzL5fNdkjoZdyYUQ/s472/g%25C5%2582owa+%25E2%2580%2594+kopia+%25283%2529.jpg" style="margin-left: 1em; margin-right: 1em; text-align: center;"><img border="0" data-original-height="265" data-original-width="472" src="https://blogger.googleusercontent.com/img/b/R29vZ2xl/AVvXsEisHj-YVDYcgicuDOl0x95NaAVLM5r3mvZgQ3GTH8Juu2T6mTecqZP9RXg1ZRKtRWrRSqXOI-axPAzV5f3uQiPnJJndcbErKfSGr1q3wmQc-QBQkb9u5_vgVodhIIRXHzL5fNdkjoZdyYUQ/s16000/g%25C5%2582owa+%25E2%2580%2594+kopia+%25283%2529.jpg" /></a></p><div style="text-align: justify;"><i>Niniejszy tekst jest lekko przeredagowanym transkryptem scenariusza videoeseju mojego autorstwa. Filmik można obejrzeć <a href="https://youtu.be/5ACRnZry8DM">w tym miejscu.</a> Zachęcam do subskrypcji mojego kanału na YouTube.</i></div><div style="text-align: justify;"><i><br /></i></div><div style="text-align: justify;"><br /></div><div style="text-align: justify;"><br /></div><div style="text-align: justify;">Historia serii kreskówek o Kojocie Wilusiu i Strusiu Pędziwietrze sama w sobie jest bardzo ciekawa. Żeby jednak zrozumieć jej znaczenie, musimy najpierw porozmawiać o samych początkach komercyjnej animacji w USA. W pierwszej połowie dwudziestego wieku funkcjonowało kilka różnych amerykańskich studiów animacyjnych. Część z nich padła, część przetrwała, część egzystowała na granicy rentowności, jednak z czasem wyłoniło się z tego porządku dwóch głównych graczy – animacyjne studio Warner Bros. oraz oczywiście Disney. To pierwsze bardzo długo nie było w stanie wypracować własnej artystycznej tożsamości, dzięki której jego animacje różniłyby się od tych disnejowskich. Jeśli obejrzycie losową animację studia animacyjnego Warner Bros. z lat dwudziestych i losową animację Disneja z tego samego okresu, prawdopodobnie nie będziecie w stanie wskazać tego, które studio wyprodukowało którą. W obu pojawią się bowiem urocze zwierzątka robiące urocze rzeczy w rytm utworów muzycznych z dźwiękowej biblioteki tego albo drugiego studia.</div><div style="text-align: justify;"><br /></div><div style="text-align: justify;">Z czasem zaczęło się to oczywiście zmieniać. Jednym z punktów zwrotnych okazał się rok 1942. Wtedy bowiem odbyła się premiera krótkiego filmu animowanego The Dover Boys at Pimento University or The Rivals of Roquefort Hall, w skrócie The Dover Boys at Pimento University, a w jeszcze większym skrócie – Dover Boys. Była to dziewięciominutowa produkcja Warner Bros. w reżyserii Chucka Jonesa. Jones postanowił bardzo radykalnie odejść od dotychczasowej formuły kreskówek swojego studia. Bohaterami Dover Boys byli ludzie, co wówczas było rzadkością, zaś sama animacja była otwartą parodią serii książek młodzieżowych The Rover Boys. Co jednak najważniejsze, Jones dokonał w tej produkcji wielu bardzo ryzykowanych decyzji artystycznych. Jedną z nich było umyślne ograniczenie liczby indywidualnych klatek, przez co animacja była… nawet nie mniej płynna, ale po prostu wyglądała inaczej. Kolejnym wybiegiem był tak zwany smear, czyli technika, w której nie animuje się ruchów postaci klatka po klatce, ale zamiast tego tworzy się sekwencję klatek ze smugami obrazującymi stany przejściowe między kolejnymi pozami postaci.</div><div style="text-align: justify;"><br /></div><div style="text-align: justify;">Co ważne, choć te techniki były mniej kosztowne od tradycyjnych, Jones nie zrobił tego dla oszczędności. Zrobił to, ponieważ studio poprosiło go o coś, co odróżni kreskówkę od tych disnejowskich. I wygląda na to, że mocno przesadził, bo przed premierą szefowie studia Warner Bros. chcieli go zwolnić – uznali, że Dover Boys wyglądają tanio i tandetnie, szczególnie w porównaniu z płynnymi, przesyconymi detalami animacjami Disneja. Na szczęście dla Jonesa z powodu II Wojny Światowej bardzo trudno było znaleźć dla niego zastępstwo i ostatecznie pozwolono mu kontynuować pracę. I bardzo dobrze, że to zrobiono, bo z czasem Chuck Jones stał się wiodącym głosem w przemyśle animacji, odpowiedzialnym za reżyserię wielu kultowych kreskówek.</div><div style="text-align: justify;"><br /></div> <div style="text-align: justify;">Pod bardzo wieloma względami Dover Boys stali się punktem odniesienia dla dalszej twórczości Jonesa. Jego późniejsze kreskówki na ogół nie były już aż tak mocno wystylizowane, ale nadal bardzo chętnie brały się za parodiowanie popularnych ówcześnie rzeczy, takich jak filmy awanturnicze, westerny czy pulpowe science-fiction oraz często opierały się na absurdalnym humorze.</div><div style="text-align: justify;"><br /></div> <div style="text-align: justify;">I tu dochodzimy do Kojota Wilusia i Strusia Pędziwiatra. Zanim zacznę, prawdopodobnie powinienem zasygnalizować, że tytułowy struś w oryginale nie jest strusiem – to wymysł polskiego tłumacza. W oryginalnej wersji pędziwiatr przynależy do gatunku kukawki kalifornijskiej, małego ptaka zamieszkującego południowozachodnie rejony USA oraz Meksyk. Ja, dla uproszczenia nadal mam zamiar nazywać go Strusiem, o tym wszystkim wspominam tylko po to, by osoby, które chcą napisać komentarz informujący mnie o tej ciekawostce nie musiały marnować swojego cennego czasu. Kojot szczęśliwie jest kojotem w obu wersjach.</div><div style="text-align: justify;"><br /></div><div style="text-align: justify;">Pierwsza animacja z serii kreskówek o Kojocie i Struiu, Fast And Furry-ous również była parodią. I to na dwóch poziomach. Na pierwszym z nich parodiowała filmy dokumentalne obrazujące życie dzikich zwierząt. Na drugim, nieco głębszym, była to parodia kreskówek typu „kot ściga mysz”, w których mamy do czynienia z drapieżnikiem polującym na mniejsze zwierzę, w których ten pierwszy jest antagonistą i postacią negatywną, a to drugie postacią pozytywną której widz odruchowo kibicuje i sympatyzuje z nią. Jones pomyślał, że interesująco byłoby odwrócić ten schemat i to drapieżnika uczynić postacią, której widz współczuje. Okazało się, że pomysł bardzo spodobał się widzom i Kojot szybko zdobył olbrzymią popularność, która przysporzyła mu kolejnych animacji z nim i Strusiem Pędziwiatrem w roli głównej. I cierpień. Wielu, wielu cierpień.</div><div style="text-align: justify;"><br /></div> <div style="text-align: justify;">To w ogóle jest jeden ze znaków rozpoznawczych tego reżysera. Jones lubił brać istniejące już postacie i przepisywać ich charakter w taki sposób, by ponosiły one spektakularne porażki. Prosiak Porky na przykład bardzo długo był warnerowskim odpowiednikiem Myszki Mikiego, pozbawionym charakteru i osobowości everymanem. Jones zrobił z niego coś w rodzaju ostatecznego popychadła, wiecznie pokrzywdzonego przez los i wszystkie inne postacie, którym wszedł w drogę. Podobnie sprawa miała się z Kaczorem Daffym. Wczesny Daffy był… eee… szajbusem wprowadzającym chaos i zniszczenie wszędzie, gdzie tylko się pojawił. W kreskówkach Chucka Jonesa Daffy został chciwym egoistą, który wiecznie pakował się w kłopoty przez swoje wady. W jednej z moich ulubionych kreskówek, Duck Amuck, Daffy jest dosłownie torturowany i upokarzany przez samo medium animacji, w którym istnieje. Jones, w większym albo mniejszym stopniu, zrobił to wszystkim bohaterom kreskówek, które tworzył – może z wyjątkiem Królika Bugsa, choć i jemu nie zawsze się upiekło – ale to Kojot jest tu ucieleśnieniem tej osobliwej filozofii cierpienia.</div><div style="text-align: justify;"><br /></div> <div style="text-align: justify;">Kojot jest bohaterem tragicznym. Wiemy, że nigdy nie złapie i nie zje Strusia – w sumie nigdy byśmy tego nie chcieli, bo wtedy kreskówka by się skończyła – i że jego starania są z góry skazane na porażkę. Kojot jednak tego nie wie. Albo wie i nie dopuszcza do świadomości. Rezultatem jest nieprzerwany ciąg bolesnych i upokarzających porażek. Co jednak najciekawsze, te porażki rzadko kiedy wynikają z winy głównego bohatera. Po prostu cały świat wokół Kojota funkcjonuje w taki sposób, by uniemożliwić mu schwytanie Strusia. Reguły grawitacji zmieniają się bez żadnego ostrzeżenia, namalowane na skale dziury automatycznie stają się rzeczywiste albo nierzeczywiste – w zależności od tego, jak bardzo będzie to działało na niekorzyść głównego bohatera.</div><div style="text-align: justify;"><br /></div><div style="text-align: justify;">Tragedią Kojota jest to, że on sam nigdy nie uświadomi sobie, że najlepszą rzeczą, jaką może zrobić jest zrezygnowanie z pościgu za Strusiem i zajęcie się czymś innym. Wiemy, że Kojot jest bardzo pomysłowy, zaradny i zdeterminowany, a to są pozytywne cechy charakteru, które pozwalają na poradzenie sobie w większości sytuacji życiowych. Gdyby zrezygnował z tego skazanego na porażkę pościgu, byłoby mu lepiej w życiu. Na tym polega tragizm tej postaci. Desperacko stara się osiągnąć swój cel w świecie, który zbudowany w taki sposób, by uniemożliwić mu osiągnięcie tego celu.</div><div style="text-align: justify;"><br /></div><div style="text-align: justify;">Co ciekawe, jednym z powodów tak dużej liczby kreskówek z Kojotem i Strusiem jest fakt, iż były one stosunkowo proste w produkcji. Wszystko opierało się bowiem tylko na dwóch bohaterach w jednej scenerii, bez dialogów i z możliwością częstego i łatwego wykorzystywania tych samych teł oraz całych fragmentów animacji. W dodatku Jones często stosował różne sztuki w celu uniknięcia animowania niektórych segmentów, na przykład prezentując upadek Kojota z dużej wysokości, w taki sposób, by wystarczyło namalować małą, ruchomą kropkę bez wielu szczegółów. Albo zamiast sceny poturbowania Kojota widzieliśmy tylko statyczny krajobraz i słyszeliśmy dźwięki, po czym na plan wchodził już upokorzony i przeorany główny bohater.</div><div style="text-align: justify;"><br /></div><div style="text-align: justify;">Pamiętacie smear? Ten sposób animowania ruchu nie klatka po klatce, ale za pomocą rozmazanych segmentów przejściowych? Łapy Strusia, które rozmywają się od prędkości i zlewają w jedną wstęgę są chyba najsłynniejszym przykładem wykorzystania tej techniki oszczędnej animacji.</div><div style="text-align: justify;"><br /></div><div style="text-align: justify;">Dzięki temu wszystkiemu Jonesowi udawało się zaoszczędzać budżet i w międzyczasie produkować od czasu do czasu znacznie bardziej ambitne i kompleksowe projekty. Jednym z nich był na przykład krótki film animowany What’s Opera, Doc?, powszechnie uznawany za jedną z najważniejszych – jeśli nie najważniejszą – kreskówkę w historii zachodniej animacji. Na pewno ją kojarzycie.</div><div style="text-align: justify;"><br /></div><div style="text-align: justify;">Kreskówki ze Strusiem Pędziwiatrem i Kojotem Wilusiem mają w sobie pewną uniwersalną ponadczasowość. W cierpieniu Kojota, który nie jest w stanie zrealizować zamierzonego celu, bo dosłownie cały świat sprzysiągł się przeciwko niemu, jest coś, co mocno przemawia do wielu widzów. Kreskówki Jonesa bardzo często mają w sobie zaskakujące mądre i dojrzałe morały. Jeśli seria o Strusiu Pędziwietrze czegoś nas uczy, to z pewnością tego, że czasami zasady gry uniemożliwiają nam odniesienie sukcesu. I wtedy pozostaje nam już wyłącznie śmiech.</div><div style="text-align: justify;"><br /></div><div style="text-align: justify;"><b>Porażka</b></div><div style="text-align: justify;"><br /></div> <div style="text-align: justify;">Porażka to stan, w którym znajdujemy się, gdy nie udało nam się zrealizować wyznaczonego albo zamierzonego celu. Najczęściej łączy się to z niewypełnieniem kryteriów wymaganych do odniesienia sukcesu albo złamanie ustalonych zasad w trakcie ich wypełniania. Te kryteria i zasady nie muszą być wyraźnie i precyzyjnie określone, choć bardzo często są. Porażkę ponosimy wtedy, gdy nie uda nam się zaliczyć jakiegoś etapu w grze video i nasza postać zginie. Albo wtedy, gdy spieprzymy sobie relację z drugą osobą. Albo gdy staramy się o pracę i jej nie dostaniemy. Albo gdy przypalimy mleko. Jeśli jesteście… eee… ludzkimi istotami, które funkcjonują w rzeczywistości, na pewno macie na swoim koncie całe mnóstwo porażek różnego kalibru. Nie da się przejść przez życie bez doświadczenia porażki.</div><div style="text-align: justify;"><br /></div> <div style="text-align: justify;">Samo ponoszenie porażki ma wpływ na nastrój człowieka. Nawet jeśli ta porażka nie ma żadnych realnych konsekwencji. Jeśli spotkam się ze znajomymi pograć w planszówki i spektakularnie przegram kilka razy z rzędu – prawdopodobnie przez chwilę będę w trochę kwaśnym nastroju, nawet jeśli celem gry jest spędzenie czasu ze znajomymi, a nie odniesienie zwycięstwa i nie ponoszę żadnych rzeczywistych konsekwencji moich porażek. Bo porażki w bardzo dużej mierze dzieją się w naszych głowach i zawsze wiąże się z nimi jakiś emocjonalny koszt. Nie zawsze wielki, ale zawsze jakiś.</div><div style="text-align: justify;"><br /></div><div style="text-align: justify;">Jaki konkretnie – to już oczywiście zależy od wielu rzeczy. Od tego, jak bardzo zależało komuś na zwycięstwie. Od tego, jaka była nagroda za odniesienie sukcesu. Od tego, jakie są konsekwencje porażki. Od tego, jak blisko było się osiągnięcia sukcesu. Oraz od wielu innych kwestii, w zależności od sytuacji oraz od osoby, która poniosła porażkę. Istotne jest, by pamiętać o tym, że porażki i zwycięstwa bardzo często są subiektywne, zależne od kontekstu i oczekiwań danej osoby. Jeśli początkujący sportowiec, który nigdy wcześniej nie znalazł się na podium, zajmie drugie miejsce – uzna to za sukces. Jeśli dotychczasowy czempion, który nigdy wcześniej nie dał się nikomu pokonać, zajmie drugie miejsce – uzna to za porażkę.</div><div style="text-align: justify;"><br /></div><div style="text-align: justify;">W moim wideoeseju o depresji, wspominałem o tym, że według filozofa i teoretyka kultury, Marka Fishera – tak, znowu wracamy do Fishera, przyzwyczajcie się – współczesna rzeczywistość ekonomiczno-społeczna jest tak silnie nastawiona na konkurencję i rywalizację, że doświadczenia porażki są właściwie nieustanne. A to przekłada się na epidemię zaburzeń depresyjnych u ludzi zmuszonych żyć w takim świecie. O ile Fisher – według mnie – trafnie zdiagnozował problem w swojej książce Realizm Kapitalistyczny (jak zwykle polecam), o tyle jego diagnoza pozostawia nas w jeszcze większym poczuciu porażki niż wcześniej.</div><div style="text-align: justify;"><br /></div><div style="text-align: justify;">Na szczęście – i wbrew temu, co może się czasami wydawać – Mark Fisher nie jest jedynym teoretykiem, którego czytałem w moim życiu. Pozwólcie, że przedstawię wam Jacka Halberstama, amerykańskiego kulturoznawcę i profesora Uniwersytetu Kalifornijskiego w Berkeley. Halberstam od wielu lat zajmuje się analizą subkultur, mediów wizualnych oraz teorią płci. Wydaje mi się, że w tym momencie powinienem wspomnieć o tym, iż Halberstam jest osobą niebinarną, posługującą się dowolnymi zaimkami, jednak z tego co zauważyłem w trakcie pracy nad tym wideoesejem, zdecydowanie faworyzującą męskie formy gramatyczne. Dlatego mam zamiar określać go właśnie za ich pomocą.</div><div style="text-align: justify;"><br /></div><div style="text-align: justify;">Porażka i jej doświadczanie często pełnią pozytywną funkcję społeczną. Nikt nie lubi przegrywać, więc doświadczenie porażki wysyła naszemu ego istotną, jednoznaczną informację – staraj się bardziej. W idealnych okolicznościach porażka jest po prostu kolejnym krokiem w rozwoju. Jak w szczególnie trudnych grach video pokroju Dark Souls albo The Binding of Isaac, gdzie ponoszenie porażek motywuje gracza do nieustannego rozwijania swoich umiejętności. Najlepiej to ujął mistrz Yoda w najbardziej kontrowersyjnym gwiezdnowojennym filmie:</div><div style="text-align: justify;"><br /></div><div style="text-align: justify;">„Najlepszą nauczycielką, porażka jest”.</div><div style="text-align: justify;"><br /></div> <div style="text-align: justify;">Co jednak, jeśli okoliczności nie są idealne? Co, jeśli reguły gry, w której musimy uczestniczyć uzależniają zwycięstwo nie od naszych starań, a od innych rzeczy, na które nie mamy wpływu i nie mamy nad nimi kontroli? Co, jeśli raz za razem będziemy robić wszystko dokładnie tak jak trzeba, jeśli raz za razem będziemy dawać z siebie sto procent, a mimo to raz za razem będziemy przegrywać? Według Fishera skutkiem jest jedynie marazm, depresja i nieuniknione poczucie beznadziei. Halberstam jednak… Halberstam ma trochę inną odpowiedź.</div><div style="text-align: justify;"><br /></div><div style="text-align: justify;"><b>Queerowa czasowość</b></div><div style="text-align: justify;"><br /></div> <div style="text-align: justify;">Porozmawiajmy o pewnej intrygującej i stosunkowo świeżej idei zwanej queerową czasowością. Jest to obserwacja faktu, że osoby nieheteronormatywne często doświadczają upływu czasu w nieco inny sposób niż reszta. Oczywiście, dla każdego i każdej z nas sekunda trwa dokładnie tyle samo – ale nie oznacza to, że odczuwalny upływ czasu zawsze dla wszystkich jest identyczny. Godzina spędzona w kolejce do lekarza obiektywnie trwa dokładnie tyle samo, co godzina spędzona na udanej randce albo w trakcie zajmującej rozgrywki w World of Warcraft. Ale gdybym zapytał Was, przy której z tych czynności czas mija Wam szybciej, prawdopodobnie byłbym w stanie zgadnąć Waszą odpowiedź. Okoliczności i konteksty tego, co się wokół nas dzieje – co dzieje się nam – mają olbrzymi wpływ na to, w jaki sposób doświadczamy upływu czasu.</div><div style="text-align: justify;"><br /></div> <div style="text-align: justify;">Rozumiecie już o co mi chodzi, prawda? Otóż ta zasada działa nie tylko w skali mikro. Życie posiada pewien ustalony przez otaczającą nas kulturę rytm. Od większości osób oczekujemy, że w pewnym momencie swojego życia zaczną realizować utrwalony scenariusz – w okresie nastoletnim zaczną umawiać się na randki, pójdą na studia albo od razu podejmą pracę, wyprowadzą się z domu, założą rodzinę, spłodzą drzewo, posadzą dom i wybudują dzieci… znacie tę śpiewkę. Ten wzorzec podtrzymywany jest przez całą naszą kulturę, od filmów i seriali po ulotki reklamowe. Plan na życie z jasno wytyczonym kierunkiem i kolejnymi punktami do odhaczenia.</div><div style="text-align: justify;"><br /></div><div style="text-align: justify;">Dla większości osób queerowych – gejów, lesbijek, osób biseksualnych, aseksualnych, osób trans albo w jakikolwiek inny sposób niewpisujących się w heteronormatywność – jest to scenariusz niemożliwy do realizacji. Jako homoseksualny nastolatek nie będziesz się próbował umawiać się na randki, jeśli każda próba takiego umówienia się może skończyć się dla ciebie pobiciem albo co najmniej olbrzymią stygmą społeczną ze strony otoczenia. To sprawia, że swoje pierwsze związki przeżywasz dopiero później, na ogół na studiach, gdy przeprowadzasz się do innego miejsca, obracasz się w nowym towarzystwie i masz większą szansę poznać kogoś kompatybilnego. A po poznaniu – podtrzymać ten związek. Problem polega jednak na tym, że i tak nie będziesz w stanie go sformalizować, co też może mieć wpływ na to, jak wygląda dynamika takiego związku.</div><div style="text-align: justify;"><br /></div><div style="text-align: justify;">Dla osób queerowych ten plan, o którym mówiłem wcześniej zwyczajnie nie działa. Pod pewnymi względami musimy dorastać szybciej niż pozostałe osoby w porównywalnym wieku, pod innymi względami wolniej, a pod jeszcze innymi zwyczajnie nie pozwala się nam dorastać w normalny sposób. To z kolei sprawia, że nasze doświadczanie czasu, w perspektywie życiowej, jest trochę inne. Te wszystkie symboliczne momenty wchodzenia w dorosłość i zaliczania kolejnych etapów życia – pierwszy pocałunek, pierwsza randka, pierwszy raz, małżeństwo, wspólne mieszkanie, wychowywanie dziecka – albo odbywają się nie w takim czasie, w jakim zwykło się tego po nas spodziewać, albo nie w takich okolicznościach, w jakich powinny albo nie odbywają się w ogóle, bo społeczeństwo zwyczajnie na to nie pozwala.</div><div style="text-align: justify;"><br /></div><div style="text-align: justify;">A za tym często idzie również poczucie porażki. Porażki, na którą na ogół jesteśmy skazani. Nie dlatego że jest z nami coś nie tak, ale dlatego, że z regułami jest coś nie tak. Można sobie z tym radzić na różne sposoby. Próbować wypierać swoją queerowość i realizować heteronormatywny scenariusz, ale to zwykle kończy się bardzo nieszczęśliwym życiem. Można chodzić na jakieś kompromisy z rzeczywistością… albo zacząć się organizować i spróbować zmienić zasady gry na uczciwsze.</div><div style="text-align: justify;"><br /></div><div style="text-align: justify;">Wydaje mi się, że podobne doświadczenia z osobliwym przeżywaniem czasu często mają również inni ludzie niewpisujący się w ogólnie rozumianą normatywność – osoby z trwałymi niepełnosprawnościami, osoby na spektrum autyzmu, osoby z doświadczeniami przemocy albo jakimikolwiek cechami, które utrudniają im funkcjonowanie w społeczeństwie. Znam osoby z niepełnosprawnościami ruchowymi, które są sfrustrowane tym, że traktuje się je jak dzieci, mimo tego, że są dorosłe, sprawne intelektualnie, a często realizują się na gruncie akademickim. To, że czasami wymagają asysty przy niektórych czynnościach, nie usprawiedliwia traktowania ich z góry. Osoby głuche często traktowane są protekcjonalnie, tylko z powodu trudności w komunikacji z innymi.</div><div style="text-align: justify;"><br /></div> <div style="text-align: justify;">Swoją drogą, kilka lat temu z pewnym zaskoczeniem dowiedziałem się, że ludzie głusi preferują określenie „osoba głucha” bardziej niż „osoba niesłysząca”. Do tamtej pory wydawało mi się, że jest na odwrót, że ten drugi termin jest delikatniejszy. Tymczasem sprawa jest nieco bardziej skomplikowana. Głusi ludzie nie chcą być definiowani przez to, czego im brakuje, tylko przez to, jacy są. Podobną kwestią jest używanie sformułowania „osoby z niepełnosprawnościami” zamiast „osoby niepełnosprawne”. Niepełnosprawność nie powinna być cechą definiującą człowieka – bo takie osoby są córkami, mężami, artystami, intelektualistkami, działaczami społecznymi, fankami gier planszowych i całym mnóstwem innych rzeczy. Niepełnosprawność to coś, co mają – a nie coś, czym są.</div><div style="text-align: justify;"><br /></div> <div style="text-align: justify;">Domyślam się, że dla wielu ludzi takie rozróżnienia mogą wydawać się bezsensownym czepialstwem i pedantyzmem. Jednak dla osób należących do nieuprzywilejowanych grup mniejszościowych bardzo ważne jest to, jak są postrzegane przez otoczenie – jak się o nich mówi i jak się o nich myśli. Ta pierwsza rzecz ma olbrzymi wpływ na tę drugą, dlatego promowanie pozytywnego języka jest tak bardzo istotne. Język jest bowiem narzędziem, które kształtuje świat w naszych głowach. Za pomocą języka informujemy innych ludzi, w jaki sposób ich postrzegamy i w jaki sposób chcemy być postrzegani. To są właśnie te reguły gry – niektóre z tych reguł – o których mówiłem wcześniej.</div><div style="text-align: justify;"><br /></div><div style="text-align: justify;">To jest zresztą powód, dla którego umyślnie używam na moim kanale takich sformułowań jak „osoby o konserwatywnej wrażliwości społecznej” albo „osoby o wolnorynkowej wrażliwości gospodarczej” na określenie konserwatystów i prawicowców. Bo wiem, że tacy ludzie od czasu do czasu oglądają moje materiały i uznałem, że warto jest zaznaczać, że – nawet jeśli radykalnie nie zgadzam się z nimi w wielu kwestiach i prawdopodobnie nigdy nie będziemy w stanie być przyjaciółmi – to nadal uważam ich za ludzi z indywidualną wrażliwością. I chcę, żeby o tym wiedzieli. Najlepsza YouTuberka w historii ludzkości, Natalie Wynn, powiedziała kiedyś, że prawdziwa empatia zaczyna się od prawdziwego zrozumienia. Zgadzam się w stu procentach, przy czym uważam, że odwrotność również jest prawdą – prawdziwe zrozumienie nie jest możliwe bez empatii.</div><div style="text-align: justify;"><br /></div> <div style="text-align: justify;"><br /></div><div style="text-align: justify;"><br /></div><div style="text-align: justify;"><b>Camp</b></div><div style="text-align: justify;"><br /></div> <div style="text-align: justify;">Camp to porażka zmieniona w estetykę. To Adam West w stroju Batmana wykonujący słynny taniec batusi na tle kartonowych dekoracji. To suwak na gumowym kostiumie potwora, z którym walczą Power Rangers. Albo rewia mody prezentująca całkowicie niepraktyczne i zabawne w swojej przesadzonej ekstrawagancji ubrania. Albo każda sekunda, którą Wiliam Shatner spędził na planie serialu Star Trek. Albo pan Kleks w kosmosie. Camp w stanie czystym jest nieuświadomioną porażką. W swoim słynnym eseju z tysiąc dziewięćset sześćdziesiątego czwartego roku Susan Sontag pisała:</div><div style="text-align: justify;"><br /></div> <div style="text-align: justify;"><blockquote>Czyste przykłady kampu są nieumyślne; są śmiertelnie poważne. Secesyjny rzemieślnik, który robi lampę z owiniętym wokół niej wężem, nie kpi ani nie próbuje być czarującym. Powiada z całą powagą „Volia, to orientalne!”</blockquote></div><div style="text-align: justify;"><br /></div> <div style="text-align: justify;">Estetyka campu to przesada i teatralna niegustowność – ale przesada i teatralna niegustowność, która mimo to (albo – właśnie przez to) wywołuje jakieś pozytywne emocje. To porażka w osiągnięciu celu, ale jednocześnie przypadkowe osiągnięcie trochę innego celu. Jak wspomniany już Batman z lat sześćdziesiątych. Oczywiście, nikt nie uznaje Adama Westa w przyciasnym kostiumie za poważnego superbohatera, ale przez sam absurdalny urok całej tej estetyki ogląda się go przyjemnie.</div><div style="text-align: justify;"><br /></div> <div style="text-align: justify;">Camp tradycyjnie kojarzony jest z kulturą queer. I nie ma w tym niczego dziwnego. Jak już mówiłem, jeśli jesteś osobą nieheteronormatywną, doświadczenie porażki jest czymś, z czym musisz się mierzyć często. To coś, co po pewnym czasie trzeba zacząć oswajać i zaakceptować jako nieodłączną część życia. A skoro tak, to równie dobrze można zrobić z tym coś ciekawego. Przestać patrzeć na to jak na ciężar, a zacząć jak na inspirację. I jasne, wyglądasz wtedy jak pajac, ale… ludzie lubią patrzeć na pajaców, więc w jakimś sensie i tak jesteś do przodu. Camp jest o tyle wyzwalający, że pozwala na przekraczanie granic – w tym wypadku granic konwencjonalnej estetyki.</div><div style="text-align: justify;"><br /></div> <div style="text-align: justify;">To powoli zbliża nas do sedna całej sprawy. Czasami porażka sama w sobie może być zwycięstwem trochę innego rodzaju. Może obnażyć absurd zasad, które uznajemy za naturalne i oczywiste, bo na horyzoncie nigdy nie pojawiło się nic, co zakwestionowałoby te zasady. Może się okazać, że niektóre z tych granic istnieją tylko z przyzwyczajenia i ich przekroczenie może przynieść nam coś pozytywnego. Albo że niektóre z tych granic służą utrzymywaniu nieuzasadnionej władzy przez osoby, które tę nieuzasadnioną władzę posiadają i za wszelką cenę usiłują ją zachować.</div><div style="text-align: justify;"><br /></div><div style="text-align: justify;"><br /></div><div style="text-align: justify;"><br /></div><div style="text-align: justify;"><b>Millenialsi</b></div><div style="text-align: justify;"><br /></div><div style="text-align: justify;">„Millenialsi” potoczne określenie pokolenia osób urodzonych na przełomie lat osiemdziesiątych i dziewięćdziesiątych dwudziestego wieku. Określanie precyzyjnych ram czasowych w przypadku pokoleń jest trochę bezsensowne, bo sednem jest tu nie data na akcie urodzenia, a coś, co nazywamy formatywnymi wydarzeniami. Formatywnymi wydarzeniami nazywamy rzeczy, które wydarzyły się w trakcie naszego życia i miały dominujący wpływ na to, jak to życie wygląda i jak się ono toczy. Dla Millenialsów jednym z takich formatywnych wydarzeń był kryzys ekonomiczny z dwa tysiące siódmego roku, który sprawił, że to pokolenie wchodziło w dorosłość pod wieloma względami w znacznie trudniejszych warunkach niż wcześniejsze. W naszym kraju skutki tego kryzysu nie od razu były odczuwalne, ale w żadnym wypadku nie oznacza to, że ominął on Polskę..</div><div style="text-align: justify;"><br /></div><div style="text-align: justify;">Nie będę rozwodził się nad detalami, bo nie o tym jest ten wideoesej. Zainteresowane osoby odeślę jednak do wideoeseju Michaliny Kobly, która fantastycznie rozebrała ten temat na części pierwsze. Zamieszczę link w opisie i generalnie polecam cały jej kanał. Zyskanie stabilnej pracy pozwalającej na godne przetrwanie stało się bardzo trudne, bo rynek stawał się coraz mniej sprzyjający pracownikom, a coraz bardziej pracodawcom. Zakup nawet bardzo skromnego mieszkania stał się finansowym zobowiązaniem na całe życie, na co wiele osób nie mogło i nadal nie może sobie pozwolić</div><div style="text-align: justify;"><br /></div><div style="text-align: justify;">Wszystko to dzieje się w klimacie polityki neoliberalizmu, która – tak jak pisał Mark Fisher, oraz dziesięć tysięcy publicystów i teoretyków przed nim i po nim – bardzo silny nacisk kładzie na indywidualną odpowiedzialność za własny stan. Jeśli jesteś inteligentny, zaradny, przedsiębiorczy i pracowity, zostaniesz człowiekiem sukcesu. Jeśli jesteś leniwy, głupi, zły i roszczeniowy – zostaniesz człowiekiem porażki. Każdy jest kowalem swojego losu. Problem polega na tym, że trudno jest być kowalem swojego losu, jeśli nie stać nas nawet na młotek i kowadło. I to prawda, że indywidualny wysiłek oraz pracowitość liczą się w dużym stopniu – ale indywidualny wysiłek, pracowitość i determinacja nie zdadzą się na wiele, jeśli zasady gry są nieuczciwe.</div><div style="text-align: justify;"><br /></div><div style="text-align: justify;">Wszystko to sprawiło, że Millenialsi zaczęli przeżywać coś w rodzaju queerowej czasowości rozciągniętej na całe pokolenie. Brak stabilnej pracy najczęściej oznacza brak możliwości zakupu mieszkania. Brak mieszkania oznacza dużą część dorosłego życia spędzoną w rodzinnym domu albo w mieszkaniach wynajmowanych wspólnie ze współlokatorami, po studencku. Istnieją badania wykazujące, że Millenialsi uprawiają znacząco mniej seksu niż poprzednie pokolenia – widziałem wiele artykułów pochylających się nad tym problemem i szukających odpowiedzi na to, czemu tak się dzieje. Odpowiedź jest natomiast bardzo prosta – nie mają gdzie. Brak własnego kąta, gdzie można zachowywać się swobodnie, bez świadomości, że za ścianą rodzice oglądają Mazurską Noc Kabaretową albo współlokator w pokoju obok streamuje rozgrywkę w Leauge of Legends przekłada się na rzadsze okazje do cimcirimci.</div><div style="text-align: justify;"><br /></div><div style="text-align: justify;">Wypowiedziałem to słowo tylko dlatego, bo jeśli zbyt często będę wypowiadał słowo „seks” algorytmy YouTube’a pomyślą, że ten materiał jest o czymś, o czym nie jest i zablokują mi możliwość publikacji. Obiecuję, że już nigdy więcej nie wypowiem tego słowa na głos. Prawdopodobnie w całym moim życiu.</div><div style="text-align: justify;"><br /></div><div style="text-align: justify;">Oczywiście niestabilność zatrudnienia, wyższy koszt życia i znacznie trudniejszy dostęp do własnego mieszkania powoduje więcej problemów. W okolicach dwa tysiące szesnastego roku portale informacyjne i publicystyczne zaczęły publikować artykuły zastanawiające się, czemu Millenialsi „zabijają” kolejne segmenty rynku – „zabijanie” oznacza w tym kontekście niekupowanie tych albo innych produktów przez co ich producenci mają niższe zyski. Ta zagadka też ma dość oczywiste rozwiązanie. Jeśli ma się bardzo niewiele pieniędzy nawet na podstawowe życiowe potrzeby, nie wydaje się ich na dobra luksusowe.</div><div style="text-align: justify;"><br /></div><div style="text-align: justify;">Mimo to Millenialsi często posądzani są o rozrzutność. W dwa tysiące siedemnastym roku australijski deweloper i milioner Tim Gurner poradził Millenialsom, by – jeśli chcą zaoszczędzić na własne mieszkanie – przestali jeść tosty z awokado. W odpowiedzi portal CafeBabel dokonał obliczeń wykazujących, że oszczędzanie w ten sposób nie jest specjalnie racjonalną taktyką. Aby zaoszczędzić w ten sposób sumę, która umożliwi zakup mieszkania w Warszawie, trzeba byłoby rezygnować z tostów z awokado przez pięćdziesiąt cztery lata. W Paryżu – sto czterdzieści trzy lata. W Londynie? Czterysta siedemdziesiąt trzy lata. Nie jestem pewien, czy przeżyłbym czterysta siedemdziesiąt trzy lata bez tostów z awokado. Jestem prawie pewien, że nie przeżyłbym czterystu siedemdziesięciu trzech lat nawet z nimi. Problemem nie jest tu rozrzutność. Przynajmniej nie w skali pokoleniowej.</div><div style="text-align: justify;"><br /></div><div style="text-align: justify;">A zatem mamy dwie możliwe odpowiedzi na zagadkę, czemu Millenialsi są w gorszym stanie ekonomicznym, społecznym i psychicznym niż poprzednie pokolenia. Z jednej strony możemy wziąć słowa neoliberałów za dobrą monetę i uznać, że Millenialsi to po prostu rozpieszczona, leniwa i roszczeniowa banda nieudaczników, która chce mieć wszystko podane na złotej tacy, w przeciwnym wypadku będzie potykała się o własne nogi. Z drugiej strony możemy zastanowić się, na ile cała ta sytuacja jest wynikiem indywidualnych błędów i porażek poszczególnych Millenialsów, a na ile trudnej sytuacji ekonomicznej i społecznej, w jakiej przyszło im wchodzić na rynek pracy. No cóż, ja jako Millenials prawdopodobnie nie jestem specjalnie obiektywny, ale skłaniałbym się raczej ku bramce numer dwa.</div><div style="text-align: justify;"><br /></div><div style="text-align: justify;">Wcześniej porównałem sytuację Millenialsów do sytuacji osób queerowych. Tak samo jak osoby nieheteronormatywne porównują się do swoich heteronormatywnych rówieśników i rówieśniczek, Millenalsi porównują się do swoich rodziców, a nawet do nieco starszego rodzeństwa, które załapało się jeszcze na lepszą sytuację ekonomiczną. A przykładając do siebie tę samą miarkę, nie wypadają na tle tych grup korzystnie. Nie z własnej winy, ale dlatego, bo każe się im grać według tych samych zasad, nawet jeśli w tej sytuacji te zasady nie dają realnej szansy na odniesienie sukcesu. I mówiąc „sukces” nawet nie mam na myśli bycia milionerem, ale… stosunkowo komfortowe warunki życia i finansową stabilność, która powinna być w naszym społeczeństwie standardem, a dla ogromnej części moich rówieśników – i bardzo wielu osób starszych oraz młodszych – nie jest. I, jeśli reguły gry nie ulegną znaczącej zmianie, prawdopodobnie już nigdy nie będzie.</div><div style="text-align: justify;"><br /></div><div style="text-align: justify;">Zmierzam do tego, że prawdopodobnie będziemy potrzebowali nowego pomysłu na organizację otaczającego nas świata. Bo stary nie będzie już działał w takiej sytuacji. Niektóre osoby mogą stwierdzić, że właśnie teraz obserwujemy, jak powoli przestaje działać i jesteśmy zmuszani do gry w nową grę według dawnych zasad. Nic dziwnego, że tak wiele osób tak często przegrywa. A gdy porażka staje się codziennością, coś musi się zmienić.</div><div style="text-align: justify;"><br /></div><div style="text-align: justify;"><br /></div><div style="text-align: justify;"><b>Podsumowanie</b></div><div style="text-align: justify;"><br /></div><div style="text-align: justify;">Mark Fisher miał bardzo pesymistyczną wizję całej tej sytuacji – realizm kapitalistyczny był dla niego pułapką bez wyjścia, głęboką studnią, w której wszyscy utknęliśmy i nie jesteśmy w stanie się z niej wydostać. Jack Halberstam patrzy na tę sytuację z nieco innej perspektywy. Dla niego doświadczanie porażki może – i powinno – być punktem wyjścia dla kwestionowania reguł i granic, w ramach których definiuje się takie rzeczy jak zwycięstwo czy porażka oraz aktywne negowanie tych granic. Właśnie w celu obnażania tego, jak często są one oderwane od rzeczywistości i nieuczciwe.</div><div style="text-align: justify;"><br /></div><div style="text-align: justify;"><br /></div><div style="text-align: justify;">Pracując przy tym wideoeseju w dużej mierze opierałem się na książce Przedziwna sztuka porażki Jacka Halberstama. Tu ciekawostka – kiedy kilka lat temu wydała ją w naszym kraju Krytyka Polityczna, poproszono mnie o napisanie krótkiego tekstu na tył okładki. Później okazało się jednak, że źle zrozumiałem prośbę. Myślałem, że chodzi o jakiś bardzo krótki, hasłowy tekst, tymczasem pozostałe osoby poproszone o podobną rekomendację rozpisały się na wiele akapitów. To sprawia, że na tylnej części okładki znajduje się naprawdę fantastyczny, błyskotliwy i elokwentnie napisany tekst autorki bloga Chujowa Pani Domu, która strzeliła rekomendację na cztery akapity… a zaraz pod spodem dosłownie osiem słów ode mnie. Daje to niezamierzony efekt komiczny. Cóż, można powiedzieć, że poniosłem ciekawą porażkę.</div><div style="text-align: justify;"><br /></div> <div style="text-align: justify;"><br /></div><div style="text-align: justify;"><br /></div><div style="text-align: justify;">Sama książka jest naprawdę bardzo dobra. Choć muszę ostrzec, że Halberstam ma dość specyficzny styl pisania w dużym stopniu oparty na dygresjach. Czasami zdarza mu się też zabrnąć w techniczny, akademicki żargon i to może odstraszyć część osób, które sięgną po Przedziwną sztukę porażki. A byłaby to wielka szkoda, bo książka wypełniona jest interesującymi obserwacjami oraz analizami zarówno kultury, jak i społeczeństwa. Niektóre z nich wydają mi się odrobinę naciągane – Halberstam uważa na przykład, że filmy animowane Pixara są przełomowe w kwestii kulturowego oswajania porażki. To właśnie z tego powodu przywołałem w tym wideoeseju kreskówki z serii Zwariowane Melodie i Strusia Pędziwiatra, chciałem trochę wejść w polemikę z tą tezą i pokazać, że pixarowa rewolucja, o której pisze autor, niekoniecznie jest aż tak rewolucyjna. Nie zmienia to jednak faktu, że jako całość Przedziwna sztuka porażki jest znakomitą rzeczą i naprawdę bardzo ją polecam.</div><div style="text-align: justify;"><br /></div> <div style="text-align: justify;"><br /></div><div style="text-align: justify;"><br /></div><div style="text-align: justify;"><b>Bibliografia:</b></div><div style="text-align: justify;"><br /></div><div style="text-align: justify;">Przedziwna sztuka porażki, Jack Halberstam:</div><div style="text-align: justify;"><a href="https://wydawnictwo.krytykapolityczna.pl/przedziwna-sztuka-porazki-jack-halberstam-468">https://wydawnictwo.krytykapolityczna.pl/przedziwna-sztuka-porazki-jack-halberstam-468</a></div><div style="text-align: justify;"><br /></div><div style="text-align: justify;">Krótka definicja porażki w Słowniku języka polskiego PWN:</div><div style="text-align: justify;"><a href="https://sjp.pwn.pl/sjp/porazka;2505221.html">https://sjp.pwn.pl/sjp/porazka;2505221.html</a></div><div style="text-align: justify;"><br /></div><div style="text-align: justify;">Dłuższa definicja w słowniku Merriam-Webster:</div><div style="text-align: justify;"><a href="https://www.merriam-webster.com/dictionary/failure">https://www.merriam-webster.com/dictionary/failure</a></div><div style="text-align: justify;"><br /></div><div style="text-align: justify;">Queerowa czasowość:</div><div style="text-align: justify;"><a href="https://daily.jstor.org/queer-time-the-alternative-to-adulting/">https://daily.jstor.org/queer-time-the-alternative-to-adulting/</a></div><div style="text-align: justify;"><br /></div><div style="text-align: justify;">Susan Sontag „Notatki o campie” (wersja angielska):</div><div style="text-align: justify;"><a href="https://monoskop.org/images/5/59/Sontag_Susan_1964_Notes_on_Camp.pdf">https://monoskop.org/images/5/59/Sontag_Susan_1964_Notes_on_Camp.pdf</a></div><div style="text-align: justify;"><br /></div><div style="text-align: justify;">Millenialsi i ich mniejsza skłonność do łóżkowych uniesień:</div><div style="text-align: justify;"><a href="https://nationalpost.com/opinion/why-millennials-arent-having-sex">https://nationalpost.com/opinion/why-millennials-arent-having-sex</a></div><div style="text-align: justify;"><br /></div><div style="text-align: justify;">Co „zabili” Millenialsi:</div><div style="text-align: justify;"><a href="https://www.cbinsights.com/research/millennials-killing-industries/">https://www.cbinsights.com/research/millennials-killing-industries/</a></div><div style="text-align: justify;"><br /></div><div style="text-align: justify;">Cafe Babel: Pozwólmy millenialsom jeść tosty z awokado:</div><div style="text-align: justify;"><a href="https://cafebabel.com/pl/article/pozwolmy-millenialsom-jesc-tosty-z-awokado-5ae00bccf723b35a145e7ede/">https://cafebabel.com/pl/article/pozwolmy-millenialsom-jesc-tosty-z-awokado-5ae00bccf723b35a145e7ede/</a></div><div style="text-align: justify;"><br /></div><div style="text-align: justify;">We produce enough food to feed 10 billion people. So why does hunger still exist?</div><div style="text-align: justify;"><a href="https://medium.com/@jeremyerdman/we-produce-enough-food-to-feed-10-billion-people-so-why-does-hunger-still-exist-8086d2657539">https://medium.com/@jeremyerdman/we-produce-enough-food-to-feed-10-billion-people-so-why-does-hunger-still-exist-8086d2657539</a></div><div style="text-align: justify;"><br /></div><div style="text-align: justify;">Michalina Kobla, KLASIZM, INBIZM, LAPTOPIZM W POLSCE A.D. 2021</div><div style="text-align: justify;"><a href="https://youtu.be/9p3o-5u2was">https://youtu.be/9p3o-5u2was</a></div>Misiaelhttp://www.blogger.com/profile/15563488227395440762noreply@blogger.com0tag:blogger.com,1999:blog-2517325296251586105.post-23263582976912192152021-04-30T20:09:00.003+02:002021-04-30T20:11:14.113+02:00Przemoc. Max Weber<div class="separator" style="clear: both; text-align: center;"><a href="https://blogger.googleusercontent.com/img/b/R29vZ2xl/AVvXsEj9eSHOWNK6cePqlkqILml3ldjlZ6-gnmx1Cqt8zyWdm2VqBHEBvwzJkSkRPdQhNW9ASroCaFOCxrF1yuUC0KFOMGKC-6h0Jar9rTod2r_MzY82T1wK-DC7yEA_L5bYgmMKuX3GZvlJ8RAy/s470/przem.jpg" style="margin-left: 1em; margin-right: 1em;"><img border="0" data-original-height="264" data-original-width="470" src="https://blogger.googleusercontent.com/img/b/R29vZ2xl/AVvXsEj9eSHOWNK6cePqlkqILml3ldjlZ6-gnmx1Cqt8zyWdm2VqBHEBvwzJkSkRPdQhNW9ASroCaFOCxrF1yuUC0KFOMGKC-6h0Jar9rTod2r_MzY82T1wK-DC7yEA_L5bYgmMKuX3GZvlJ8RAy/s16000/przem.jpg" /></a></div><br /><div style="text-align: justify;"><i>Niniejszy tekst jest lekko przeredagowanym transkryptem scenariusza videoeseju mojego autorstwa. Filmik można obejrzeć <a href="https://youtu.be/5ACRnZry8DM">w tym miejscu.</a> Zachęcam do subskrypcji mojego kanału na YouTube.<br /></i></div><div style="text-align: justify;"><br /></div><div style="text-align: justify;"><br /></div><div style="text-align: justify;">Nikt nie jest przeciwko przemocy.</div><div style="text-align: justify;"><br /></div> <div style="text-align: justify;">Wiem, jak to brzmi. I zdaję sobie sprawę, że aby to, co przed chwilą powiedziałem miało sens, potrzebna jest cała masa dodatkowego kontekstu. Właśnie dlatego nie piszę twitta czy komentarza na Facebooku, ale nagrywam piętnastominutowy wideoesej na YouTube. I mam nadzieję, że znajdziecie w sobie dostatecznie wiele dobrej woli, by wysłuchać go do końca, zanim napiszecie komentarz. Z góry dziękuję.</div><div style="text-align: justify;"><br /></div><div style="text-align: justify;">Nikt nie jest przeciwko przemocy. Jestem pewien, że wiele osób w pierwszym odruchu się ze mną nie zgodzi. Lubimy myśleć o sobie jako o osobach moralnych, sprzeciwiających się i potępiających każdy akt przemocy. Jestem pewien, że gdybym zapytał dziesięć losowych osób, czy są przeciwko każdej przemocy, wszystkie odpowiedziałyby bez wahania, że tak, zdecydowanie. Problem polega jednak na tym, że w ten sposób każda z tych osób by skłamała. Okej, kłamstwo jest tu może zbyt dużym słowem, bo zakłada umyślne wprowadzanie w błąd. Tymczasem skłonny jestem przyjąć, że każda osoba, która twierdzi, że jest przeciwko przemocy, mówi to szczerze. Problemem jest jednak fakt, że istnieją rodzaje przemocy, o których zwykle nie myślimy w takich kategoriach. A według mnie, powinniśmy.</div><div style="text-align: justify;"><br /></div> <div style="text-align: justify;">Zanim jednak przejdziemy dalej, zdefiniujmy słowo „przemoc”. Według Słownika Języka Polskiego PWN przemoc to „przewaga wykorzystana w celu narzucenia komuś swojej woli, wymuszenia czegoś na kimś.” To bardzo zwięzła i precyzyjna definicja. Nieco dłuższą definicję proponuje Światowa Organizacja Zdrowia, według której przemoc to:</div><div style="text-align: justify;"><br /></div><div style="text-align: justify;">Celowe użycie siły fizycznej lub władzy, sformułowane jako groźba lub rzeczywiście użyte, skierowane przeciwko samemu sobie, innej osobie, grupie lub społeczności, które prowadzi do wysokiego prawdopodobieństwa spowodowania obrażeń cielesnych, śmierci, szkód psychologicznych, wad rozwoju lub braku elementów niezbędnych do normalnego życia i zdrowia.</div><div style="text-align: justify;"><br /></div><div style="text-align: justify;">Obie te definicje są właściwie i to nimi będę się posługiwał, mówiąc o przemocy. Warto w tym miejscu wprowadzić pewne rozróżnienie między przemocą i agresją. Agresję odróżnia od przemocy brak celowości i przemyślanego działania – dzikie zwierzę albo człowiek który nie panuje nad sobą, który atakuje nas z jakiegoś powodu nie robi tego z rozmysłem. Nawet jeśli używa przemocy, by osiągnąć jakiś cel, na przykład przepędzić nas z jakiegoś miejsca, nie mamy gwarancji, że po osiągnięciu tego celu przestanie być agresywny i zostawi nas w spokoju. Ujmując to inaczej – przemoc, to agresja, którą od początku do końca trzymamy na smyczy.</div><div style="text-align: justify;"><br /></div><div style="text-align: justify;">Dla uczciwości muszę też podkreślić, że bardzo często przemoc ma dość nieostre granice. Szczególnie w przypadku takich form przemocy jak przemoc psychologiczna albo emocjonalna. Jeśli wywieram na kimś psychiczną presję, to jak daleko mogę posunąć się w tym wywieraniu, by nie zmieniło się ono w przemoc? Wszystko oczywiście zależy od wielu różnych czynników i każda sytuacja jest inna, warto jednak o tym pamiętać. Jest to coś, o czym ja sam często myślę w moich interakcjach z innymi ludźmi i do czego zachęcam również wszystkich innych.</div><div style="text-align: justify;"><br /></div> <div style="text-align: justify;">No dobrze, ale o co właściwie chodzi? Jak przemoc może być dobra? No cóż, jeśli podbiegnę do starszej pani, która właśnie odchodzi od bankomatu, uderzę ją w twarz i wyrwę jej torebkę, będzie to akt przemocy w celu zaboru mienia, zgadza się? Zgadza się. Ale jeśli na ten widok ktoś inny podbiegnie do mnie, uderzy mnie w twarz i wyrwie mi torebkę, by odebrać to mienie i zwrócić je jej pierwotnej właścicielce, to również będzie akt przemocy. Wyjęte z kontekstu oba te akty przemocy wyglądają tak samo – w obu doszło do uderzenia drugiej osoby i odebrania jej przedmiotu, którego nie chciała oddać. Oba są aktami przemocy. Kontekst sprawia jednak, że jeden z tych czynów ocenimy negatywnie, a drugi pozytywnie.</div><div style="text-align: justify;"><br /></div><div style="text-align: justify;">Ktoś może intuicyjnie powiedzieć, że ten drugi akt – uderzenie kogoś i wyrwanie mu torebki, by odzyskać skradzioną własność i oddać ją osobie, która została z niej okradziona – nie jest przemocą. Problem polega na tym, że… owszem, jest. Nie myślimy o nim jak o przemocy, ponieważ jest to coś, z czym (mam nadzieję) wszyscy się zgadzamy, że było to słuszne postępowanie, a wszyscy mamy głęboko wdrukowane, że przemoc jest zła, więc pojawia się dysonans. Nie zmienia to jednak faktu, że takie działanie dokładnie wpisuje się w obie te definicje przemocy, które przetoczyłem chwilę temu. Jest to przewaga wykorzystana w celu narzucenia komuś swojej woli, konkretnie – wymuszenia na kimś oddania skradzionej rzeczy. Jest to celowe użycie siły fizycznej na innej osobie, które prowadzi do spowodowania obrażeń cielesnych.</div><div style="text-align: justify;"><br /></div><div style="text-align: justify;">Jeśli w tym momencie myślicie, że w takim wypadku potrzebujemy lepszej definicji przemocy, to – po pierwsze, zgadzam się w stu procentach, ale obawiam się, że sprawa nie jest taka prosta. W przywołanym przeze mnie przykładzie pojawiły się dwa akty przemocy. I oba wyglądają identycznie. W obu zachodzi do tych samych czynów (uderzenie kogoś i zabranie mu torebki), oba mają takie same cele (odebranie torebki) i takie same rezultaty (ktoś jest uderzony i odebrano mu rzecz, którą wcześniej posiadał). Tym, co sprawia, że jeden z nich jest odbierany pozytywnie, a drugi negatywnie nie jest sam czyn. Jest nim kontekst, w jakim się odbywa – kto jest ofiarą przemocy i w jakim celu ten konkretny akt przemocy jest wykonywany.</div><div style="text-align: justify;"><br /></div><div style="text-align: justify;">Konteksty są jednak śliską i skomplikowaną sprawą. Osobiście nie wydaje mi się, by mądrym było założenie, że każdy akt przemocy odbywający się ze szlachetnych pobudek i w szlachetnym celu automatycznie przestaje być przemocą. Wiem, że bardzo wielu ludzi odruchowo tak właśnie uważa. Sam przez bardzo długi czas współdzieliłem to intuicyjne rozróżnienie. Dzisiaj jednak zdecydowanie bardziej przemawia do mnie założenie, że przemoc jest czymś, co powinniśmy traktować z podejrzliwością i bardzo ostrożnie. Nawet jeśli zgadzamy się, że jakaś konkretna forma przemocy jest złem koniecznym.</div><div style="text-align: justify;"><br /></div><div style="text-align: justify;">W trakcie researchu do tego materiału natrafiłem na jeszcze jedną, interesującą definicję przemocy pochodzącą do sprawy z ciekawej strony. Została przedstawiona przez autora kanału PBS w dwa tysiące szesnastym roku i brzmi ona „Przemoc to odebranie komuś wyboru”. Podoba mi się w tej definicji fakt, że – w przeciwieństwie do poprzednich wymienionych przeze mnie definicji – skupia się nie na osobie, która dopuszcza się aktu przemocy, ale na osobie albo osobach, które przemocy doświadczają i to przez ich pryzmat interpretuje cały proces. Warto pamiętać o tym, że aby doszło do aktu przemocy, muszą w nim uczestniczyć co najmniej dwie osoby – sprawca i ofiara. Jeśli ktoś z własnej woli krzywdzi samego siebie, z zasady nie jest to przemoc, tylko agresja. Autoagresja.</div><div style="text-align: justify;"><br /></div><div style="text-align: justify;">Oczywiście muszę zaznaczyć, że każda definicja, którą tu przytoczyłem jest niedoskonała. Nasze rozumienie przemocy jest bowiem konstruktem społecznym – czymś co istnieje, ale czego znaczenie w dużej mierze podlega interpretacji i te interpretacje mogą się różnić w zależności od tego, z której strony spojrzymy na tę sprawę. To sprawia, że nasze rozumienie przemocy jest nieesencjonalne – nie da się stworzyć idealnej, uniwersalnej definicji przemocy, która wyznaczy precyzyjną granicę co jest przemocą, a co nią nie jest. Najlepsze, co możemy zrobić w tej sytuacji, to spojrzeć na sprawę z możliwie wielu perspektyw, by mieć jak najlepsze jej zrozumienie i starać się funkcjonować na podstawie tego zrozumienia.</div><div style="text-align: justify;"><br /></div><div style="text-align: justify;">No dobrze, skoro w ogólnych zarysach, ustaliliśmy już, o czym dziś mówimy, przejdźmy w końcu do rzeczy. Przemoc jest niesamowicie szerokim i skomplikowanym zagadnieniem. Tym razem zajmiemy się jednak jego bardzo drobnym wycinkiem.</div><div style="text-align: justify;"><br /></div><div style="text-align: justify;">Maximilian Karl Emil Weber, filozof, socjolog i historyk żyjący na przełomie dziewiętnastego i dwudziestego wieku, wskazał i opisał bardzo interesującą obserwację dotyczącą przemocy. W swojej książce wydanej w tysiąc dziewięćset osiemnastym roku, Polityka jako zawód i powołanie Weber zwrócił uwagę na fakt, iż przemoc – a konkretnie, monopol na systemowe używanie przemocy – jest podstawą każdego nowoczesnego państwa.</div><div style="text-align: justify;"><br /></div> <div style="text-align: justify;">Co jest prawdą. Niektórzy ludzie mogą twierdzić, że żyjemy w społeczeństwie potępiającym wszelkie formy przemocy, ale prawda jest znacznie bardziej skomplikowana. Takie organizacje jako policja czy wojsko używają przemocy, by – w teorii – pilnować porządku wewnątrz państwa oraz dbać o jego interesy poza jego granicami. Straż graniczna przemocą powstrzymuje ludzi przed nieuprawnionym wkroczeniem do kraju. Straż więzienna przemocą trzyma w zakładach karnych ludzi, co do których sąd uznał, że powinni tam przebywać.</div><div style="text-align: justify;"><br /></div><div style="text-align: justify;">Nie zawsze tak było. W czasach feudalnych prawo to było rozproszone między wasali, którzy służyli królowi, ale poza tym mieli wolną rękę w kwestii tego, wobec kogo używają przemocy i w jakim stopniu to robią – nawet jeśli robili to między sobą, wobec innych wasali tego samego króla. Poza tym istniała również instytucja kościoła, która też dzierżyła prawo do używania przemocy, na przykład wobec heretyków lub innowierców. Dopiero z czasem, gdy krystalizowały się idee nowoczesnej państwowości, przemoc w coraz większym stopniu znajdowała się w rękach scentralizowanej władzy. I to ta władza miała – i nadal ma – monopol na przemoc.</div><div style="text-align: justify;"><br /></div><div style="text-align: justify;">Istnieje wiele teorii na temat tego, czym właściwie jest państwo. Według Webera, kluczowym czynnikiem definiującym państwo jest właśnie rządowy monopol na używanie przemocy. Monopol oznacza w tym kontekście wyłączne prawo do decydowania, kto może używać przemocy, w jakim stopniu i w jakim celu.</div><div style="text-align: justify;"><br /></div><div style="text-align: justify;">Wspomniałem już o takich organizacjach jak policja, wojsko czy straż graniczna. Przedstawiciele tych zawodów w ramach swoich obowiązków służbowych mają prawo do używania przemocy wobec innych ludzi. W idealnej sytuacji dzieje się to wyłącznie wtedy, gdy ta przemoc służy zapobiegnięciu innej, większej przemocy. Czy tak się dzieje w praktyce, to… już zupełnie inne pytanie. Pytanie, na które zdecydowanie nie powinniście odpowiadać w sekcji komentarzy.</div><div style="text-align: justify;"><br /></div> <div style="text-align: justify;">Warto o tym pamiętać, szczególnie w świetle tego, o czym mówiłem wcześniej – większość z nas odruchowo nie myśli o działaniach organizacji państwowych w kategoriach przemocy. A to może prowadzić do bardzo dziwnych konstrukcji myślowych. Jeśli osoba cywilna kogoś zamorduje, nazywamy ją mordercą. Jeśli policjant, w mundurze, w czasie wykonywania obowiązków służbowych, kogoś zamorduje… część osób, duża część osób, zacznie desperacko szukać usprawiedliwienia tego morderstwa. Na przykład demonizując zamordowaną przez policjanta osobę, przywołując argumenty równi pochyłej i generalnie robiąc wszystko, by uznać to zdarzenie za właściwe. Nawet jeśli w ewidentny sposób takim nie jest.</div><div style="text-align: justify;"><br /></div><div style="text-align: justify;">I, na poziomie emocjonalnym, to ma sens. Lubimy myśleć, że żyjemy w sprawiedliwym świecie i jeśli będziemy przestrzegać prawa, nic nam nie grozi. Dlatego gdy stróże tego porządku rzeczy zrobią coś ewidentnie niewłaściwego, wielu i wiele z nas woli nie nazywać tego przemocą ani nie traktować tego jako przemoc i interpretować tę sytuację na korzyść sprawcy, nawet jeśli taka interpretacja nie ma żadnego sensu.</div><div style="text-align: justify;"><br /></div><div style="text-align: justify;">To jest właśnie niebezpieczeństwo wiążące się z niewłaściwym rozumieniem przemocy. Tak, policja, wojsko i służby uprawnione przez państwo do korzystania ze środków przymusu bezpośredniego używają przemocy. I powinniśmy nazywać to po imieniu oraz myśleć o tym jak o przemocy, w przeciwnym wypadku trudniej nam będzie kwestionować sytuacje, w których ta przemoc przestaje być uzasadniona.</div><div style="text-align: justify;"><br /></div><div style="text-align: justify;">Sednem naszych dzisiejszych rozważań jest odczarowanie przemocy. Nam, lewicowcom często zarzuca się naiwny i oderwany od rzeczywistości idealizm, więc proszę bardzo, macie tu dawkę ciężkiego lewicowego cynizmu. Nie da się mieć świata bez przemocy, dopóki wszyscy na świecie nie będziemy dosłownymi świętymi. A na to się nie zanosi. Dlatego najlepsze, co możemy robić w tej sytuacji, to zdawać sobie sprawę z tego, że przemoc jest nieodłączną częścią naszego życia i robić wszystko, by minimalizować jej wpływ oraz pociągać do odpowiedzialności osoby i instytucje, które jej nadużywają.</div><div style="text-align: justify;"><br /></div> <div style="text-align: justify;">Osobiście uważam, że przemoc jest środkiem, po który powinniśmy sięgać dopiero na samym końcu, gdy wszystkie nieprzemocowe sposoby rozwiązania sytuacji zawiodą i jasnym będzie, że będą zawodziły dalej. I ani chwili wcześniej. Nie jest to oczywiście twarda zasada – jeśli ktoś jest bity na ulicy, prawdopodobnie najlepszym rozwiązaniem byłoby jak najszybsze użycie przemocy, by to bicie przerwać – ale raczej ogólne założenie.</div><div style="text-align: justify;"><br /></div><div style="text-align: justify;"><br /></div><div style="text-align: justify;"><b>Bibliografia:</b></div><div style="text-align: justify;"><br /></div><div style="text-align: justify;">Definicja przemocy PWN:</div><div style="text-align: justify;"><a href="https://sjp.pwn.pl/sjp/przemoc;2510670.html">https://sjp.pwn.pl/sjp/przemoc;2510670.html</a></div><div style="text-align: justify;"><br /></div><div style="text-align: justify;">Definicja przemocy WHO:</div><div style="text-align: justify;"><a href="https://prawo.uni.wroc.pl/sites/default/files/students-resources/Drugie%20zaj%C4%99cia.pdf">https://prawo.uni.wroc.pl/sites/default/files/students-resources/Drugie%20zaj%C4%99cia.pdf</a></div><div style="text-align: justify;"><br /></div><div style="text-align: justify;">Max Weber, Polityka jako zawód i powołanie:</div><div style="text-align: justify;"><a href="https://www.znak.com.pl/towar/polityka-jako-zawod-i-powolanie-wybor-pism-max-weber-1724">https://www.znak.com.pl/towar/polityka-jako-zawod-i-powolanie-wybor-pism-max-weber-1724</a></div><div style="text-align: justify;"><br /></div> <div style="text-align: justify;"><br /></div><div style="text-align: justify;"><br /></div> Misiaelhttp://www.blogger.com/profile/15563488227395440762noreply@blogger.com0tag:blogger.com,1999:blog-2517325296251586105.post-51858299144066022282021-04-16T20:49:00.011+02:002021-04-16T20:51:28.560+02:00Dlaczego nie pójdę do lasu budować anarchizmu. Diggerzy<div style="text-align: justify;"><i><div class="separator" style="clear: both; text-align: center;"><a href="https://blogger.googleusercontent.com/img/b/R29vZ2xl/AVvXsEjznu7CovIv9Bs9eHN0Ph_pIhJnCXG-YheSYu8DNHQDKjcwKi2IkOcMg57UVhdOP7-N7Ve1If3xliH3v2VUHNxYgxIMaQKB19N5a-7BuSN4K4-3oD_5tnM71F9cnio3osA5ITkKbuibporv/s470/dig.jpg" style="margin-left: 1em; margin-right: 1em;"><img border="0" data-original-height="264" data-original-width="470" src="https://blogger.googleusercontent.com/img/b/R29vZ2xl/AVvXsEjznu7CovIv9Bs9eHN0Ph_pIhJnCXG-YheSYu8DNHQDKjcwKi2IkOcMg57UVhdOP7-N7Ve1If3xliH3v2VUHNxYgxIMaQKB19N5a-7BuSN4K4-3oD_5tnM71F9cnio3osA5ITkKbuibporv/s16000/dig.jpg" /></a></div><br />Niniejszy tekst jest lekko przeredagowanym transkryptem scenariusza videoeseju mojego autorstwa. Filmik można obejrzeć <a href="https://youtu.be/dNMmTKnj21c">w tym miejscu.</a> Zachęcam do subskrypcji mojego kanału na YouTube.</i></div><div style="text-align: justify;"><br /></div><div style="text-align: justify;"><br /></div><div style="text-align: justify;">Gdy rozmawiam o moich poglądach politycznych z osobami spoza mojego kręgu znajomych – czego staram się unikać, ale od czasu do czasu dochodzi do takich sytuacji – zawsze mam świadomość, że prędzej czy później może paść pasywno-agresywne pytanie, które słyszałem już dziesiątki razy i na pewno usłyszę jeszcze wielokrotnie. Brzmi ono mniej więcej w taki sposób: „Jeśli ci tak źle w kapitalizmie, to czemu nie pójdziesz gdzieś do lasu i nie założysz sobie własnej anarchistycznej społeczności?”</div><div style="text-align: justify;"><br /></div><div style="text-align: justify;">I w tym momencie mogę zrobić kilka różnych rzeczy. Mogę stracić cierpliwość, nazwać mojego rozmówcę libkiem, obrazić go w jakiś sposób i kazać przeczytać kilka grubych książek napisanych dwieście lat temu przez starych dziadów z siwymi brodami, o których nigdy nie słyszał i których nie da się czytać, żeby nie umrzeć przy tym z nudów, a potem odejść zadowolony z siebie. Ze wstydem przyznam, że kilka razy w moim życiu zdarzyło mi się tak zachować.</div><div style="text-align: justify;"><br /></div><div style="text-align: justify;">Z drugiej strony mogę spróbować go w jakiś sposób zaorać. Mógłbym na przykład zapytać go, do jakiego konkretnie lasu mam sobie pójść, skoro każdy spłachetek ziemi jest czyjąś własnością prywatną albo publiczną własnością państwa. I jeśli rozbiję sobie mój anarchistyczny namiot na jakimś nieużywanym odludziu, to właściciel tego odludzia przyjdzie mnie stamtąd wygonić i do tego naśle na mnie policję, wojsko, prokuraturę i Sprawę dla reportera. A nie ma takiego odludzia, na którym mi by to nie groziło.</div><div style="text-align: justify;"><br /></div><div style="text-align: justify;">Albo mógłbym powiedzieć mu, że każdy, absolutnie każdy nowy system społeczny powstał w ścisłym związku z poprzednim – albo jako jego ewolucja albo przeciwnie, w kontrze do niego, jako jego negacja. Kapitalizm powstał przy wykorzystaniu idei, zasobów, struktur i wynalazków stworzonych w feudalizmie, feudalizm powstał przy wykorzystaniu idei, zasobów, struktur i wynalazków stworzonych przez prymitywne społeczności rolnicze, prymitywne społeczności rolnicze powstały jako stabilniejsza alternatywa dla społeczności zbieracko-łowieckich i tak dalej.</div><div style="text-align: justify;"><br /></div><div style="text-align: justify;">Krystalizowanie się nowych pomysłów na organizację ludzkiego życia zawsze jest długim i złożonym procesem, w trakcie którego cały czas pojawiają się nowe idee, które z różnych powodów zyskują popularność albo nie, czasami wracają stare pomysły, które wcześniej nie miały warunków na działanie, ale teraz sprawdzają się lepiej, bo te warunki rozwinęły się w międzyczasie, czasami jest kilka różnych pomysłów, które ze sobą konkurują, a wszystko to jest mocno rozłożone w czasie, bez wyraźnego początku i końca. Domaganie się, żebym poszedł sobie gdzieś daleko i przeprowadził ten proces od zera, sam czy nawet w małej, ale odizolowanej grupie osób, jest nieracjonalnym wymaganiem. Żaden system społeczny nie powstał w taki sposób i żaden nie powstanie.</div><div style="text-align: justify;"><br /></div><div style="text-align: justify;">Mógłbym też w końcu nie przejmować się tym, wyruszyć ramionami i zmienić temat, bo to w końcu niezobowiązująca rozmowa na w zasadzie mało istotny w tym momencie temat. Jeśli rzecz dzieje się na jakiejś imprezie albo w podobnych okolicznościach, to byłoby najlepsze, najbardziej dyplomatyczne rozwiązanie. Ale tego oczywiście nie mogę zrobić, bo jestem kłótliwym lewakiem, który potrafi sześć godzin bez przerwy spierać się z innym lewakiem, z którym zgadzam się w dziewięćdziesięciu dziewięciu przecinek dziewięciu procentach, a co dopiero z kimś o innych poglądach, albo – jeszcze gorzej – z libkiem bez uświadomionych poglądów.</div><div style="text-align: justify;"><br /></div><div style="text-align: justify;">Tymczasem samo pytanie „Jeśli ci tak źle w kapitalizmie, to czemu nie pójdziesz gdzieś do lasu i nie założysz sobie własnej anarchistycznej społeczności?” jest o tyle ciekawe, że pierwsi ludzie, których w sensowny sposób można nazwać anarchistami, dokładnie to właśnie zrobili. Historia tego, w jaki sposób do tego doszło i jak to się skończyło, jest natomiast absolutnie fascynująca, a w dodatku sama w sobie mimochodem odpowiada na wiele pytań i wątpliwości, które często mają ludzie zadający takie pytania jak „Czemu nie pójdziesz do lasu?”</div><div style="text-align: justify;"><br /></div><div style="text-align: justify;">Zanim jednak zaczniemy, muszę wyjaśnić jedną kwestię. Słowo „anarchia” ma w języku polskim dwa znaczenia – jedno potoczne i jedno techniczne. W potocznym znaczeniu „anarchia” jest synonimem chaosu, bezprawia i bezsensownej przemocy. Jako techniczny termin „anarchia” jest natomiast nazwą pewnego bardzo szerokiego lewicowego nurtu intelektualnego. W tym sensie anarchistami są takie osoby jak jedna z najlepszych pisarek fantasy w historii, autorka cyklu powieściowego „Ziemiomorze” Ursula Le Guin oraz jeden z najlepszych scenarzystów komiksowych w historii Alan Moore, znany z takich komiksów jak <i>Watchmen, Batman: Zabójczy Żart</i> i <i>V jak Vendetta.</i></div><div style="text-align: justify;"><br /></div><div style="text-align: justify;">W najogólniejszych zarysach, głównym założeniem anarchizmu jest minimalizowanie pionowych hierarchii społecznych – czyli „ja mówię tobie, co masz robić” – na rzecz poziomych hierarchii społecznych – czyli „oboje ustalamy, co robić wspólnie”. Kluczowym słowem jest tutaj „minimalizowanie”. Nie – całkowita eliminacja. Anarchiści generalnie zgadzają się, że niektóre hierarchie są konieczne do istnienia funkcjonującego społeczeństwa, a niektóre czasami są przydatne. Bardzo małe dzieci prawdopodobnie nie powinny mieć takiego samego głosu jak rodzice w kwestii tego w jaki sposób zarządzać domowym budżetem, a w przypadkach gdy kluczowe jest podejmowanie szybkich, ważnych decyzji, bo nie ma czasu na negocjacje i konsultacje, powinno powołać się osobę, która będzie za to odpowiedzialna, przynajmniej do momentu, gdy sytuacja kryzysowa minie.</div><div style="text-align: justify;"><br /></div> <div style="text-align: justify;">Odmian anarchizmu istnieje całe mnóstwo, ponieważ różne grupy niekoniecznie zgadzają się ze sobą co do tego, które konkretnie hierarchie są konieczne, a które nie. I tak, wiem, że część anarchistów będzie miała do mnie pretensje o to, że mocno upraszczam bardzo złożoną filozofię, ideologię i praktykę polityczną, jaką jest anarchizm, ale ten wideoesej jest o czymś nieco innym, tutaj przywołuję jedynie absolutne podstawy by mój dalszy wywód miał jakiś sens. Jeśli naprawdę was to boli, to nazwijcie mnie libkiem w komentarzach. W moim wideoeseju będę używał takich słów jak „anarchia” oraz „anarchizm” w ich technicznym, nie potocznym znaczeniu. </div><div style="text-align: justify;"><br /></div> <div style="text-align: justify;">No dobrze, ale przejdźmy do rzeczy. Nasza historia zaczyna się w Anglii, w połowie siedemnastego wieku. Karl Marx urodzi się dopiero za jakieś dwieście lat, Róża Luksemburg za prawie dwieście pięćdziesiąt, a Adriana Zandberga nie było jeszcze nawet w bardzo odległych planach. Był to interesujący moment w historii – feudalizm powoli przestawał się sprawdzać i lada chwila, za raptem sto lat, miała rozpocząć się era przemysłowa. To z kolei sprawiało, że pojawiało się bardzo wiele grup szukających nowych pomysłów na organizację społeczeństwa.</div><div style="text-align: justify;"><br /></div><div style="text-align: justify;">Jedną z takich grup byli diggerzy, często uznawani za protoplastów anarchistów. Co ciekawe, wywodzili oni swoje przekonania nie ze współcześnie rozumianej lewicowej teorii – która jeszcze nie istniała i nie zaistnieje przez co najmniej sto pięćdziesiąt lat – ale z religii. Diggerzy byli bowiem odłamem chrześcijan, którzy traktowali swoją wiarę naprawdę poważnie. Nie tylko jako obyczaj i tradycję, ale także – przede wszystkim – jako sposób życia.</div><div style="text-align: justify;"><br /></div> <div style="text-align: justify;">Część z was słyszała pewnie kiedyś mema o tym, że Jezus Chrystus był lewakiem, bo zadawał się z robotnikami i pracownicami seksualnymi, zachęcał do dzielenia się między sobą, opowiadał się po stronie wykluczonych, których traktował jak równych sobie, sprzeciwiał się przemocy i miał bardzo chłodny stosunek do kupców… Znam wielu chrześcijan, którzy nie lubią tego mema, bo nie uważają tej interpretacji za właściwą, ale diggerzy tak właśnie myśleli. I, co więcej, postanowili wprowadzić swoje przekonania religijne w praktykę.</div><div style="text-align: justify;"><br /></div><div style="text-align: justify;">Co zatem zrobili? Znaleźli jakiś kawałek nieużytków – ziemi, która do nikogo nie należała, ponieważ była tak jałowa, że aby ją uprawiać, trzeba byłoby włożyć w to mnóstwo wysiłku – i osiedlili się tam, zapraszając do swojej społeczności każdą osobę, która chciała. Nie było żadnych warunków. Jeśli chcesz się osiedlić w wiosce diggerów – po prostu przyjdź, pomożemy ci się tu zadomowić i będziemy nawzajem o siebie dbać.</div><div style="text-align: justify;"><br /></div><div style="text-align: justify;">Warto w tym miejscu dodać, iż diggerzy nie planowali się grodzić. Grodzenie ziem, było w ówczesnej Anglii dość powszechną praktyką, w ramach której właściciele ziemscy zagarniali sąsiadujące z nimi ziemie, na których mieszkali ludzie, którzy nie byli w stanie im w tym przeszkodzić. Jeśli miałeś kawałek ziemi, na której pasłeś swoje zwierzęta i twój bogatszy sąsiad chciał ci ją zabrać, a ciebie stamtąd wypędzić, to – o ile nie miałeś pieniędzy na wynajęcie kogoś, kto go powstrzyma i nie byłeś w stanie obronić się sam – mógł to bezkarnie zrobić.</div><div style="text-align: justify;"><br /></div><div style="text-align: justify;">Diggerzy robili coś zupełnie odwrotnego. Zamiast grodzić zajęty kawałek terenu, zapraszali na niego każdą osobę, która była zainteresowana. Co, jak można się domyślić, bardzo zaniepokoiło lokalnych właścicieli ziemskich. I nic dziwnego. Jeśli byłeś parobkiem, pracującym dla właściciela ziemskiego, twój los nie wyglądał specjalnie różowo – najprawdopodobniej byłeś skazany na pracę dla swojego pana, który zabierał ci większość tego, co udało ci się zrobić, a ty nie miałeś żadnej alternatywy. Gdy pojawili się diggerzy ze swoją wioską, nagle ta alternatywa się pojawiła. Mogłeś dalej pracować na swojego pana albo mogłeś pójść do diggerów, dołączyć do ich społeczności, pomagać innym diggerom i zyskiwać od nich pomoc.</div><div style="text-align: justify;"><br /></div><div style="text-align: justify;">Jeśli byłeś takim parobkiem, sytuacja nagle zrobiła się o wiele lepsza, przez sam fakt, że pojawiła się dla ciebie alternatywa. Jeśli jednak byłeś właścicielem ziemskim… cóż, szybko zacząłeś zdawać sobie sprawę, że coraz więcej twoich parobków tęsknie spogląda na horyzont, na wioskę diggerów. I jak tak dalej pójdzie, niedługo zabraknie ci rąk do pracy. I kto wtedy będzie uprawiał twoją ziemię, dbał twoje plony i pasł twoje zwierzęta?</div><div style="text-align: justify;"><br /></div><div style="text-align: justify;">Lokalni właściciele ziemscy szybko donieśli na diggerów ówczesnym władzom, które wysłały tam przedstawiciela armii, sir Thomasa Fairfaxa. To trochę wystraszyło diggerów, ale okazało się, że niepotrzebnie. Fairfax przybył na miejsce, rozejrzał się, porozmawiał z niektórymi członkami tej społeczności oraz jej założycielami… po czym wzruszył ramionami i uznał, że nie dzieje się tam nic złego. Po prostu grupa ludzi założyła wioskę i stara się jakoś sobie radzić w tych trudnych czasach. Nie sprawiają nikomu kłopotów, nikogo nie atakują, nie zbroją się do walki – po prostu tam są i sobie żyją. Nie było powodów mieszać w to wojska.</div><div style="text-align: justify;"><br /></div><div style="text-align: justify;">Przez kilka następnych miesięcy diggerzy byli nękani najazdami bandyckich grup wynajmowanych przez jednego z lokalnych właścicieli ziemskich, Francisa Drake’a. Bandyci regularnie prześladowali mieszkańców wioski, niszczyli uprawy i podpalali ich domy. Po tej kampanii sprawa trafiła do sądu, gdzie diggerzy nie dostali prawa do obrony we własnym imieniu. Tam zostali posądzeni o bycie ranterami – inną z podobnych grup istniejących w tamtym czasie, w przeciwieństwie do diggerów słynącą z, powiedzmy, swobodnych praktyk seksualnych. Innymi słowy, sąd skazał religijnych pacyfistów ponieważ błędnie uznał ich za degeneratów seksualnych. Diggerom kazano więc rozwiązać swoją społeczność, w przeciwnym wypadku do akcji wkroczy wojsko. Nękani napadami bandyckich grup wynajętych przez sąsiadów, skazani prawomocnym wyrokiem, z groźbą interwencji wojska, diggerzy musieli ustąpić.</div><div style="text-align: justify;"><br /></div><div style="text-align: justify;">Część diggerów postanowiła powtórzyć ten eksperyment w innym miejscu. Co więcej, w sąsiedztwie właściciela ziemskiego nazwiskiem John Platt, który wówczas im sprzyjał i życzliwie odnosił się do ich aspiracji i początkowo nawet wspierał ich dążenia. Szybko jednak uświadomił sobie, że nagle coraz mniej jego parobków chce pracować na niego, a coraz więcej woli sposób życia diggerów. Platt błyskawicznie stał się zaciekłym wrogiem swoich niedawnych protegowanych, zabronił okolicznej ludności pomagać diggerom pod groźbą mało przyjemnych reperkusji i – niespodzianka – zaczął wynajmować bandyckie grupy, by przegonić ich z okolicy.</div><div style="text-align: justify;"><br /></div> <div style="text-align: justify;">Od tamtej pory, aż do dnia dzisiejszego jakiekolwiek próby założenia funkcjonującej anarchistycznej społeczności wyglądają – i kończą się – mniej więcej w taki sam sposób. Na tym właśnie polegał kłopot z tym proto-anarchizmem i z anarchizmem w ogóle. Problemem nie jest to, że anarchizm nie radzi sobie na wolnym rynku idei. Problemem jest to, że radzi sobie aż za dobrze i dlatego monopoliści tego rynku stosują nieuczciwe praktyki, by pozbyć się konkurencji.</div><div style="text-align: justify;"><br /></div><div style="text-align: justify;">Ktoś może w tym momencie powiedzieć, że nawet gdyby diggerzy nie byli niepokojeni, niewykluczone, że ich sposób życia na dłuższą metę by się nie sprawdził. Że czym innym jest organizacja życia społecznego w stosunkowo niewielkiej wiosce istniejącej przez pół roku, a czymś zupełnie innym organizacja życia społecznego w społeczności na kilkanaście milionów osób przez sto lat. Że możliwe, iż diggerzy rozpadliby się, zaczęli gryźć między sobą albo zmienili w jakąś – potocznie rozumianą – anarchistyczną dystopię, w której dominuje prawo silniejszego.</div><div style="text-align: justify;"><br /></div><div style="text-align: justify;">I wiecie co? Macie absolutną rację. Nie wiemy. Możliwe, że tak by się właśnie stało. Nie mam zamiaru udawać, że jest inaczej. Problem polega jednak na tym, że za każdym razem, gdy słyszę, że „anarchizm nigdy się nie sprawdzi” ludzie poprzestają na tym stanowisku i rzadko kiedy zadają sobie pytanie – ale tak właściwie, to czemu? Diggerzy zawiedli nie dlatego, że cokolwiek w ich sposobie życia było nie tak, bo z tego, co mówią nam źródła historyczne wynika, że radzili sobie naprawdę całkiem nieźle – ale dlatego, że nie pozwolono im na pokojową egzystencję. Z wieloma innymi anarchistycznymi społecznościami, które powstały później działo się dokładnie to samo. Z dokładnie tych samych powodów. Może i mamy dwudziesty pierwszy wiek, ale nadal nikt nie chce tracić swoich parobków. A jeśli ktoś próbuje ci ich odebrać – cóż, zawsze można nazwać tego kogoś degeneratem i poszczuć go wojskiem.</div><div style="text-align: justify;"><br /></div><div style="text-align: justify;">Dlatego dziś, w sytuacjach gdy ktoś zadaje mi to pytanie „Jeśli ci tak źle w kapitalizmie, to czemu nie pójdziesz gdzieś do lasu i nie założysz sobie własnej anarchistycznej społeczności?” opowiadam tej osobie o diggerach.</div><div style="text-align: justify;"><br /></div><div style="text-align: justify;">I dopiero potem nazywam ją libkiem.</div><div style="text-align: justify;"><br /></div> <div style="text-align: justify;"><br /></div><div style="text-align: justify;"><br /></div><div style="text-align: justify;"><b>Bibliografia:</b></div><div style="text-align: justify;"><br /></div><div style="text-align: justify;">Nicolas Walter Anarchism and Religion: </div><div style="text-align: justify;"><a href="https://theanarchistlibrary.org/library/nicolas-walter-anarchism-and-religion">https://theanarchistlibrary.org/library/nicolas-walter-anarchism-and-religion</a></div><div style="text-align: justify;"><br /></div><div style="text-align: justify;">Pamflet polityczny diggerów:</div><div style="text-align: justify;"><a href="https://scholarsbank.uoregon.edu/xmlui/bitstream/handle/1794/863/levellers.pdf?sequence=1&isAllowed=y">https://scholarsbank.uoregon.edu/xmlui/bitstream/handle/1794/863/levellers.pdf?sequence=1&isAllowed=y</a></div><div style="text-align: justify;"><br /></div><div style="text-align: justify;">Piotr Prokopowicz, „Ruch anarchistyczny w świetle teorii ruchów społecznych próba konfrontacji teorii z praktyką na wybranych przykładach empirycznych”:</div><div style="text-align: justify;"><a href="https://web.archive.org/web/20110727000811/http:/krytyka.org/index.php/artykuy-naukowe/rone/273">https://web.archive.org/web/20110727000811/http://krytyka.org/index.php/artykuy-naukowe/rone/273</a></div><div style="text-align: justify;"><br /></div><div style="text-align: justify;">Anarchistyczne F.A.Q.:</div><div style="text-align: justify;"><a href="https://anarchizm.info/">https://anarchizm.info/</a></div><div style="text-align: justify;"><br /></div><div style="text-align: justify;">Anarcho-biblioteka:</div><div style="text-align: justify;"><a href="https://pl.anarchistlibraries.net/special/index">https://pl.anarchistlibraries.net/special/index</a></div><div style="text-align: justify;"><br /></div> Misiaelhttp://www.blogger.com/profile/15563488227395440762noreply@blogger.com0tag:blogger.com,1999:blog-2517325296251586105.post-13042291589169675752021-04-09T23:24:00.000+02:002021-04-09T23:24:00.806+02:00RECENZJA: Potężna Thor. Thor Wojny – tom 4<div class="separator" style="clear: both; text-align: center;"><a href="https://blogger.googleusercontent.com/img/b/R29vZ2xl/AVvXsEjGu4foT-x_G4Yo5oLIZJKdB3tztxTj27tBeaBLd_txVnREpiFL2FWqppkIrN7wWeYdHwX5TzU3HzpQGkgpRRKHAMXnYu0zFvyDiOiZSvz5KCr5iOlyJsmwR2M3U8rJGRiV6DYF7SSmMOo6/s473/36032704o.jpg" imageanchor="1" style="margin-left: 1em; margin-right: 1em;"><img alt="fragment grafiki okładkowej" border="0" data-original-height="272" data-original-width="473" src="https://blogger.googleusercontent.com/img/b/R29vZ2xl/AVvXsEjGu4foT-x_G4Yo5oLIZJKdB3tztxTj27tBeaBLd_txVnREpiFL2FWqppkIrN7wWeYdHwX5TzU3HzpQGkgpRRKHAMXnYu0zFvyDiOiZSvz5KCr5iOlyJsmwR2M3U8rJGRiV6DYF7SSmMOo6/s16000/36032704o.jpg" title="ddd" /></a></div><div style="text-align: center;"><i>fragment grafiki okładkowej</i></div><div style="text-align: justify;"><br /></div><div style="text-align: justify;"><br /></div><div style="text-align: justify;">Pozwólcie, że opowiem Wam o Jerrym. Jerry jest moim starym znajomym, zapalonym miłośnikiem horroru, Gwiezdnych Wojen oraz komiksów Marvela. Świetny gość, prawdopodobnie najsympatyczniejsza osoba, jaką znam. Jerry ma jednak jedną wadę – jest podcasterem, który przekuwa swoje zainteresowania w audycje podcastowe. Samo w sobie nie jest to absolutnie niczym złym, problem polega jednak na tym, że jest również fanem komiksu Thor oraz moim najsympatyczniejszym znajomym. Jest to kombinacja, która kończy się, dla mnie osobiście, w bardzo niekorzystny sposób. Jerry bowiem, po tym jak Egmont wyda w Polsce kolejny tom tego komiksu, uderza do mnie z propozycją nagrania o nim podcastu. W duecie, bo samemu to tak trochę smutno i zawsze fajniej – zarówno dla słuchaczy jak i dla podcastera – gdy jedna opinia skonfrontowana jest z inną.</div><div style="text-align: justify;"><br /></div><div style="text-align: justify;">I ja, z uwagi na to, że Jerry jest tak cholernie sympatyczną osobą, zawsze się na to godzę. Przez co zamawiam ten cholerny komiks, czytam ten cholerny komiks i rozmawiam z Jerrym w jego podcaście na temat tego cholernego komiksu. Możecie posłuchać sobie tego na kanale YouTubowym podcastu <a href="https://www.youtube.com/c/KonglomeratPodcastowy/videos">Konglomerat Podcastowy</a> ostrzegam jedna, że szybko może się to zrobić wyjątkowo nużącym doświadczeniem – Jerry jest zwykle entuzjastyczne, choć niebezkrytycznie nastawiony do każdej kolejnej odsłony komiksu, ja natomiast nieustannie jestem kwaśny i cały czas marudzę.</div><div style="text-align: justify;"><br /></div><div style="text-align: justify;">To tak słowem wyjaśnienia, czemu w ogóle piszę o tym komiksie, skoro jasnym jest, iż nie czerpię z jego lektury zbyt wielkiej przyjemności i za każdym razem mam o nim do powiedzenia mniej więcej to samo – skoro już Egmont daje mi do recenzji egzemplarz komiksu, czuję się zobowiązany tę recenzję napisać. Miejmy już to zatem za sobą i wszystkie ewentualne uwagi kierujcie pod adresem Jerry’ego.</div><div style="text-align: justify;"><br /></div><div style="text-align: justify;">Czwarty (w praktyce siódmy, bo w międzyczasie wyzerowała się numeracja) tom przygód Jane Foster w roli potężnej Thor skupia się, co ciekawe, głównie na postaci Volstagga – pobocznego Asgardczyka, który wraz ze swoimi kompanami regularnie przewija się przez komiksy z Thorem w roli głównej. Otyły, acz szlachetny wojownik doświadcza w nim pewnej traumy związanej z toczącą się w komiksie wojną z Malekithem, przez co wpada w amok. To samo w sobie byłoby już wystarczająco mocnym pniem narracyjnym, ale scenarzysta Jason Aaron, z właściwym sobie brakiem umiaru, dodatkowo podbija stawkę, pakując w ręce Volstagga kolejny thorowy młot, który zmienia go w jeszcze jedną inkarnację Thora – tytułowego Thora Wojny, niepowstrzymanego anioła zemsty niszczącego wszystko, co napotka na swojej drodze.</div><div style="text-align: justify;"><br /></div><div style="text-align: justify;">Wątek ten pochłania większą część komiksu. Sam w sobie wypada… nawet nieźle, choć upierałbym się, że ta konkretne historia znacznie lepiej sprawdziłaby się jako oddzielna miniseria. W serii głównej wypada ona jedynie jako sympatyczny bo sympatyczny, ale jednak – zapychacz, który na kilka rozdziałów pauzuje główną fabułę (wspomnianą już wojnę) i jednocześnie odbiera pierwszy plan Jane Foster, nominalnej głównej bohaterce serii.</div><div style="text-align: justify;"><br /></div><div style="text-align: justify;">Z Jane jest w ogóle problem, bo o ile wyjściowy pomysł na tę postać jest naprawdę interesujący (rak i słabnący z tym organizm) i stanowi fundament, na którym można zbudować wiele przejmujących opowieści, o tyle Jason Aaron zdaje się nie mieć żadnego wyraźnego pomysłu na postać i po prostu rzuca ją w wir kolejnych wydarzeń, które tematycznie nie kleją się w nic ciekawego.</div><div style="text-align: justify;"><br /></div><div style="text-align: justify;">No cóż, przynajmniej komiks wygląda naprawdę bardzo ładnie. Zespół rysowników i kolorystów odpowiedzialny za oprawę graficzną serii jak zwykle dostarcza nam spektakularnych doznań wizualnych – czytelnych i wyrazistych, ale jednocześnie bogatych w detale ilustracji napędzających fabułę. Wszystko wygląda tu naprawdę świetnie. Ostatni rozdział skomponowany jest z prac kilkorga artystów operujących zróżnicowanymi estetykami, co początkowo może budzić konfuzję, ale z czasem zaczyna zachwycać, bo w tym szaleństwie tkwi metoda.</div><div style="text-align: justify;"><br /></div><div style="text-align: justify;">Ciężko mi jest w sensowny sposób podsumować tę recenzję. To siódmy tom długiego cyklu wydawniczego, który zdecydowanie nie jest komiksem dla mnie. To nie jest tak, że nie lubię Jasona Aarona – jego Conan Barbarzyńca, również wydawany u nas przez Egmont jest prawdopodobnie jednym z moich ulubionych komiksów ostatnich lat – ale w tym konkretnym przypadku wady jego stylu przyćmiewają zalety. Osoby, które przeczytały sześć poprzednich tomów kupią pewnie i ten, więc ich nie trzeba zachęcać. Co do reszty… cóż, komiksów wychodzi w naszym kraju mnóstwo. Nawet jeśli to koniecznie musi być coś superbohaterskiego, to jest naprawdę wiele znacznie lepszych rzeczy.</div><div style="text-align: justify;"><br /></div><div style="text-align: justify;">Ja tymczasem kończę i czekam kilka kolejnych miesięcy na to, aż ukaże się kolejny tom. Bo wiem, że Jerry zacznie mnie pytać, czy chcę z nim nagrać podcast. A ja prawdopodobnie się zgodzę.</div><div style="text-align: justify;"><br /></div><div style="text-align: justify;">Cholerny Jerry.</div>Misiaelhttp://www.blogger.com/profile/15563488227395440762noreply@blogger.com0tag:blogger.com,1999:blog-2517325296251586105.post-36545752157088640952021-04-02T20:30:00.001+02:002021-04-02T20:30:10.008+02:00Ideologia hetero. Prima Aprilis<div class="separator" style="clear: both; text-align: center;"><a href="https://blogger.googleusercontent.com/img/b/R29vZ2xl/AVvXsEiMYHKWbnkujrI5wLkchn3gYOTLBATRzNjF49RYIxKaviTTJcklxoGQYznTeG0cnCkQW20l_k7L5u4r38FMB5r587kWfqJLGFnx7fBlr75fv1oNPjxNeMi3B4SlFCx_pIYCmiiYgy6aYy6J/s470/priap.jpg" imageanchor="1" style="margin-left: 1em; margin-right: 1em;"><img border="0" data-original-height="264" data-original-width="470" src="https://blogger.googleusercontent.com/img/b/R29vZ2xl/AVvXsEiMYHKWbnkujrI5wLkchn3gYOTLBATRzNjF49RYIxKaviTTJcklxoGQYznTeG0cnCkQW20l_k7L5u4r38FMB5r587kWfqJLGFnx7fBlr75fv1oNPjxNeMi3B4SlFCx_pIYCmiiYgy6aYy6J/s16000/priap.jpg" /></a></div><br /><div style="text-align: justify;"><br /></div><i><div style="text-align: justify;"><i>Niniejszy tekst jest lekko przeredagowanym transkryptem scenariusza videoeseju mojego autorstwa. Filmik można obejrzeć <a href="https://youtu.be/g33KDcCVH8c">w tym miejscu.</a> Zachęcam do subskrypcji mojego kanału na YouTube.</i></div></i><div style="text-align: justify;"><br /></div><div style="text-align: justify;"><br /></div><div style="text-align: justify;">NINIEJSZY MATERIAŁ JEST PRIMA-APRILISOWYM ŻARTEM, W ZAMIERZENIU PARODIUJĄCYM SENSACJONALISTYCZNE KANAŁY NA YOUTUBE ORAZ TEORIE SPISKOWE.</div><div style="text-align: justify;"><br /></div><div style="text-align: justify;">PROSZĘ, NIE BIERZCIE GO NA POWAŻNIE.</div><div style="text-align: justify;"><br /></div><div style="text-align: justify;">DZIĘKI.</div><div style="text-align: justify;"><br /></div> <div style="text-align: justify;"><br /></div><div style="text-align: justify;"><br /></div><div style="text-align: justify;">Panie, Panowie, osoby niebinarne oraz te, dla których płeć stanowi nic nieznaczącą ideę. Zebraliśmy się tu dziś, by porozmawiać o największym zagrożeniu czyhającym na cywilizację zachodu. Nie mówię tu o globalnym ociepleniu, politycznym ekstremizmie, kryzysie ekonomicznym ani pandemii. O nie, obawiam się, że wszystkie te katastrofy, choć niewątpliwie dojmujące, bledną przy mrocznym, złowieszczym spisku, jakim jest zbrodnicza ideologia podstępnie wciskana nam na siłę wszystkimi kanałami politycznymi, społecznymi i medialnymi. Niczym Cthulhu oplatająca swoimi mackami naszą codzienność – powoli, niepostrzeżenie, ale nieodwołalnie. I my, prawdziwi obrońcy cywilizacji zachodu musimy w końcu powiedzieć „dość!” i stawić czoła mrocznej, opresyjnej ideologii hetero.</div><div style="text-align: justify;"><br /></div> <div style="text-align: justify;">Ideologia hetero – nie zawaham się użyć tutaj mocnych słów – niszczy i rujnuje współczesną kulturę masową. W każdym wysokobudżetowym filmie, niezależnie od tego czy jest to film akcji, science-fiction czy komedia, główny bohater musi zmarnować co najmniej dwadzieścia minut cennego czasu antenowego na rozwijanie zupełnie zbędnego wątku romansu z bohaterką, która jest tam tylko w tym właśnie celu.</div><div style="text-align: justify;"><br /></div><div style="text-align: justify;">Jednym z najbardziej transparentnych przykładów jest tu prawdopodobnie Doctor Strange, superprodukcja Marvela z dwa tysiące szesnastego roku, w którym w główną rolę wciela się Benedict Cumberbat…. aktor najlepiej znany z roli Sherlocka Holmesa w serialu BBC. W Doctorze Strange, tej zachwycającej wizualnie, intensywnej i dynamicznej superprodukcji główny bohater otrzymuje całkowicie niepotrzebny wątek relacji pseudoromantycznej ze swoją znajomą lekarką, doktor Christine Palmer. Mogę się założyć o cokolwiek, że nawet jeśli oglądaliście ten film, do tej pory nie pamiętaliście nawet jej imienia, prawda? Nie zdziwiłoby mnie, gdybyście nie pamiętali nawet, że taka postać pojawiła się w tym filmie. I nic dziwnego, bo jej wątek zmierzał znikąd donikąd, nie kleił się z resztą fabuły filmu jedynie zaburzał naturalną dynamikę narracji. I to w imię czego? Wklepania do filmu nudnych, przewidywalnych scen, w których nic się nie dzieje, charakter głównego bohatera nie jest rozwijany, fabuła nie zostaje zbogacona informacjami mającymi jakąkolwiek wartość, a talent Rachel McAdams, fantastycznej kanadyjskiej aktorki, która wcieliła się w rolę doktor Christine Palmer, został kompletnie zmarnotrawiony.</div><div style="text-align: justify;"><br /></div> <div style="text-align: justify;">I to w imię czego? Ideologii hetero. Doctor Strange jest tylko jednym z licznej gamy przykładów tego, jak heteroseksualiści niszczą filmy, zanudzając nas na śmierć zbędną heteroseksualną propagandą. Wszyscy znamy tę historię – on jest głównym bohaterem, ona jest bezużyteczna, on przeżywa przygody, a na końcu zdobywa ją, bo ona tylko po to istnieje w przestrzeni narracyjnej filmu, by być przez niego zdobyta. Widzieliśmy to już w każdym wysokobudżetowym filmie dziesiątki tysięcy razy, za każdym razem jest to tak samo przewidywalne i za każdym razem jest to śmiertelnie nudne. Większość filmów nie zawraca sobie nawet głowy rozwijaniem relacji między ich dwojgiem. Scenarzyści wiedzą, że po tylu latach widzowie doskonale zdają sobie sprawę, jak to się wszystko potoczy.</div><div style="text-align: justify;"><br /></div><div style="text-align: justify;">Dlatego pytam – i ja tylko zadaję pytania, wiem, że wy sami włączycie myślenie i dojdziecie do własnych wniosków – jaki jest w tym cel? Czemu cały czas, bez przerwy powielać ten sam schemat i umyślnie czynić w ten sposób filmy gorszymi? Nikt tego nie lubi. Nikomu się to nie podoba. Wszyscy to krytykują. Więc czemu? Powiem wam, czemu. To spisek ideologów heteroseksualizmu, którym zależy na tym, byśmy byli bezrozumnymi baranami, które bezkrytycznie pochłaniają wszystko, co podsunie im kultura masowa, medialne kłamstwa i korporacyjna propaganda. Chcą nam narzucić swoją ograniczoną wizję świata i odciąć nas od samych korzeni cywilizacji zachodu. Nie wierzycie? Ideologia hetero nie tylko wciska niepotrzebne wątki do filmów, ale też przejmuje inne, tradycyjne dla naszej kultury motywy narracyjne i dosłownie je niszczy, rozszarpuje na strzępy i w ten sposób czyni naszą kulturę parodię tego, czym była od zarania dziejów.</div><div style="text-align: justify;"><br /></div><div style="text-align: justify;">Nie wątpię, że są tu osoby oczytane, doskonale znające kulturowy dorobek cywilizacji zachodu, jednak na wypadek, gdyby zaplątał się tutaj ktoś nieco słabiej poinformowany, pozwólcie, że wytłumaczę. W literaturze antycznej Grecji, będącej fundamentem zachodniej cywilizacji Europejskiej, motyw miłości dwóch herosów płci męskiej to norma. Pomyślcie o Illiadzie Homera, pięknej historii o tragicznej miłości Achillesa i Partoklesa, dwóch towarzyszy broni, których uczucie do dziś stanowi wzór cnoty prawdziwego mężczyzny cywilizacji zachodu, a ich tragiczna historia już na zawsze pozostanie najbardziej ujmującą, chwytającą za serce opowieścią o uczuciu silniejszym od śmierci.</div><div style="text-align: justify;"><br /></div><div style="text-align: justify;">Przyjrzyjcie choćby takim filmom jak seria o Kapitanie Ameryka. Zaprezentowana tam relacja Steve’a Rogersa i Bucky’ego Barnesa od samego początku budowana jest na wzór antycznej miłości herosów greckich. Obaj byli bowiem żołnierzami walczącymi na wojnie, obaj darzyli się uczuciem silniejszym od czasu i od śmierci, obaj zostali w końcu rozdzieleni, by w dramatycznych okolicznościach odnaleźć się już w innym świecie. Niech nie umknie wam przy tym fakt, że ich historia rozegrała się na płaszczyźnie filmów superbohaterskich, które powszechnie określane są nową mitologią i całymi garściami czerpią z klasycznej mitologii greckiej, a współcześni superbohaterowie często porównywani są do antycznych herosów. Nie da się zaprzeczyć, że historia Steve’a i Bucky’ego jest rezultatem dziedzictwa historii Achillesa i Patroklesa, która zawsze – i mówiąc „zawsze” mam na myśli „od co najmniej piątego wieku przed naszą erą” w dziełach takich autorów jak Ajschylos, Platon, Pindar i Ajschines – obrazowana była jako romantyczno-seksualna.</div><div style="text-align: justify;"><br /></div> <div style="text-align: justify;">Tego jednak zbrodnicza ideologia hetero znieść nie już mogła i dlatego podniosła rękę na świętość największą z możliwych – samą esencję naszej kultury. W filmie historia Bucky’ego i Steve’a została wyprana z tradycyjnego ujęcia męskiej miłości, wszelkie informacje o ich związku zostały stłamszone. Korporacja Disneya sprzedała nam wykastrowaną, politycznie poprawną wersję, w której obaj bohaterowie są jedynie przyjaciółmi. Każda osoba, która widziała filmy z serii Kapitan Ameryka, z pewnością doskonale wie o tym, że chemia pomiędzy obojgiem herosów jest potężna i niepodważalna.</div><div style="text-align: justify;"><br /></div><div style="text-align: justify;">Nie jest to zresztą jedyny przypadek z najnowszej historii, gdy niezaprzeczalne dziedzictwo kulturowe cywilizacji zachodu zostało strywializowane i usunięte przez ideologów heteroseksualizmu, którzy cynicznie usuwają z kultury tradycyjne relacje romantyczne między osobami tej samej płci, by móc swobodnie dystrybuować swoje produkty w Chinach i Rosji. Innym przykładem jest analogiczna relacja Finna i Poego z nowej trylogii Gwiezdnych Wojen. Obaj główni bohaterowie powielają bardzo podobny schemat, co Kapitan Ameryka i Zimowy Żołnierz. Poznają się, zawiązują głęboką, emocjonalną relację, tracą się nawzajem, po czym odzyskują. Widz ma pełne prawo spodziewać się, że fabułą potoczy się wedle tradycyjnych, helleńskich kanonów i obaj wejdą ze sobą w związek romantyczny, czy nawet – erotyczny,</div><div style="text-align: justify;"><br /></div> <div style="text-align: justify;">Niestety nożyce cenzorów ideologii hetero ponownie uniemożliwiły doprowadzenie tego wątku do satysfakcjonującego zakończenia. Jak długo jeszcze znosić będziemy upokorzenia ze strony obcych, złowieszczych sił, które próbują pozbawić nas naszego dziedzictwa kulturowego? Które próbują narzucić nam wąski, ograniczony obraz świata, w którym nie ma miejsca dla takich twórców i twórczyń europejskiej kultury jak Oscar Wilde, Maria Konopnicka, Markiz De Sade, Piotr Czajkowski, Fryderyk Szopen czy Miron Białoszewski? Twórców, którzy własnymi rękoma zbudowali dumną i bogatą kulturę naszej cywilizacji, którą to kulturę próbują teraz zniszczyć ideologowie hetero i po Orwellowsku wymazać z niej wszystko, co im się nie podoba?</div><div style="text-align: justify;"><br /></div><div style="text-align: justify;">Chcę w tym momencie zaznaczyć – z całą stanowczością – że osobiście nie mam nic do osób heteroseksualnych. Oczywiście, dopóki się nie obnoszą, nie liżą po twarzach w miejscach publicznych i nie robią innych obrzydliwych rzeczy na moich oczach. Bo co tam sobie robią w domu, nie obnosząc się, to mnie w ogóle nie interesuje, jestem bardzo tolerancyjną osobą. Należy odróżnić osoby hetero od ideologii hetero. To ta druga jest problemem. Wielu moich dobrych przyjaciół zmaga się ze swoją heteroseksualną orientacją i mimo to udaje im się wieść zdrowe, zwyczajne i stosunkowo szczęśliwe życie. Zresztą, mam znajomego heteroseksualistę, bardzo przyzwoity człowiek, ma żonę i grilla na balkonie, i on sam zdecydowanie odcina się od ideologii hetero, twierdzi że ten obłęd zaszedł już zdecydowanie za daleko i nie podoba mu się, że ideologia hetero robi jemu oraz innym NORMALNYM heteroseksualistom, złą renomę.</div><div style="text-align: justify;"><br /></div><div style="text-align: justify;">Prawdziwą grozę wzbudziło we mnie jednak odkrycie flagi ideologii hetero. Z pewnością znacie już flagi społeczności LGBT oraz różnych jej podgrup. Miłe dla oka kolory symbolizujące różnorodność, solidarność i radość z życia. Każda osoba, która widziała taką flagę, z pewnością może to potwierdzić. Ciekawe jest jednak, że nikt nigdy nie widział heteroseksualnej flagi, prawda? Nigdy nie wydawało się to wam dziwne, że tyle orientacji seksualnych i tożsamości ma reprezentujące je kolory, a heteroseksualiści nie? Otóż, jak się okazało, ideologia hetero ma swoją flagę.</div><div style="text-align: justify;"><br /></div><div style="text-align: justify;">Specjalnie ukryli ją przed światem i wykorzystują tylko na swoich tajnych spotkaniach i Paradach Hetero. Wiecie, czemu to robią? Ponieważ ich flaga w bezwstydny sposób zdradza ideały ideologii hetero. <a href="https://www.crwflags.com/fotw/images/q/qq-het2.gif">Oto ona.</a> Tak, właśnie tak moje kochane osoby. To nie jest mój wygłup, nie regulujcie monitorów ani wyświetlaczy, to naprawdę tak wygląda. Jedynie biel, czerń i zimna szarość. To jest właśnie świat, który próbuje nam zgotować ideologia hetero. Żadnych barw, żadnej spontaniczności, żadnej różnorodności, która przecież od zarania dziejów stanowiła siłę naszej cywilizacji, jedynie smutek, eliminowanie wszystkiego, co nie pasuje do ich bardzo ograniczonej wizji świata i opresyjna szarość więziennego pasiaka.</div><div style="text-align: justify;"><br /></div><div style="text-align: justify;">Dlatego wzywam was wszystkich do pełnej mobilizacji. Nie pozwólmy zniszczyć samych fundamentów cywilizacji zachodu, nie pozwólmy ocenzurować naszej kultury, nie pozwólmy na to, by ideologia heteroseksualistów pluła nam w twarz, pozbawiając świata tego, co w nim piękne i dobre. Dlatego musimy dać twardy i zdecydowany opór. Dbajcie o to, by sygnał piękna i prawdy nigdy nie umilkł, by walka z obcym wpływem na naszą kulturę nadal trwała. Ideologia hetero jest potężna i dominująca. Ma za swoimi plecami polityków, wielkie korporacje i wpływy obcych mocarstw. Są silni, ale racja i słuszność leżą po naszej stronie. Nie zapominajmy o tym.</div><div style="text-align: justify;"><br /></div><div style="text-align: justify;">Ponieście w świat hasztag #NieDlaIdeologiiHetero.</div><div style="text-align: justify;"><br /></div><div style="text-align: justify;">*</div><div style="text-align: justify;"><br /></div><div style="text-align: justify;">Okej, to było… zaskakująco przyjemnym doświadczeniem. Muszę przyznać, że wcielanie się w parodię osób wierzących w teorie spiskowe sprawiło mi nadspodziewanie dużo radości. Nie mam najmniejszego pojęcia, jak o to o mnie świadczy, ani co o mnie mówi. Wiem jednak, że prawdopodobnie najgorszą rzeczą jaką mogę w tym momencie zrobić, to zacząć dokładnie tłumaczyć ten żart, jednocześnie całkowicie go tym samym spalając. Obawiam się jednak, że muszę to zrobić, ponieważ satyra zawsze wymaga klarowności, w przeciwnym wypadku staje się nieodróżnialna od rzeczy, którą parodiuje. W tym przypadku sprawa jest też o tyle złożona, że wiele kwestii, które padły w tym wygłupie… w jakimś stopniu są prawdą.</div><div style="text-align: justify;"><br /></div><div style="text-align: justify;">No to po kolei.</div><div style="text-align: justify;"><br /></div><div style="text-align: justify;">- nie, nie uważam, że istnieje jakaś zbrodnicza ideologia hetero. Istnieje coś takiego jak heteronormatywność, czyli pewien stan społeczny, w którym odruchowo zakłada się, że wszyscy ludzie są heteroseksualni i odruchowo wszystkich traktuje się w taki sposób. Często nie ma w tym niczego złego, czasami jednak mimowolnie prowadzi to do systemowej dyskryminacji osób nieheteroseksualnych. Ale to coś trochę innego.</div><div style="text-align: justify;"><br /></div><div style="text-align: justify;">- tak, uważam, że mnóstwo wątków miłosnych w wysokobudżetowych filmach jest zrobiona na odwal i wiele z nich jest zupełnie niepotrzebnych. Chciałbym widzieć w takich filmach więcej postaci kobiecych, które są tam nie po to, by robić za paprotkę, ale by miały coś rzeczywistego do roboty. Pacific Rim był tu bardzo przyjemnym wyjątkiem od reguły, bo Mako Mori miała interesującą, niestereotypową relację z głównym bohaterem, nie skończyła jako jego dziewczyna i jej indywidualny wątek fabularny rozwijany w filmie był naprawdę fajny.</div><div style="text-align: justify;"><br /></div><div style="text-align: justify;">- tak, uważam, że wprowadzenie wątków romantycznych między tymi bohaterami Gwiezdnych Wojen i Kapitana Ameryki, o których mówiłem przysłużyłoby się tym filmom. W filmie Skywalker Odrodzenie na przykład pojawiły się dwie nowe bohaterki kobiece, które istniały wyłącznie po to, by Finn i Poe mieli z nimi relacje. Co było niestety niepotrzebne i narracyjna ekonomia (czyli założenie, że opowieść powinna mieć jak najmniej wątków, w których dzieje się jak najwięcej rzeczy – nie na odwrót) zyskałaby na tym, gdyby po prostu Finn i Poe weszli ze sobą w związek. To prawdopodobnie nadal nie byłby zbyt udany film, ale przynajmniej byłby nieco bardziej spójny. No i krótszy.</div><div style="text-align: justify;"><br /></div><div style="text-align: justify;">- tak, wywodzenie tych rzeczy bezpośrednio z antycznej literatury jest naciągane. To znaczy, gdybym chciał się bawić w jakieś intelektualne wygibasy, prawdopodobnie mógłbym zbudować i uzasadnić tezę, że Gwiezdne Wojny i superbohaterowie Marvela są esencjalnie, w prostej linii spadkobiercami mitologii i literatury starożytnej Grecji, ale nadal byłaby to przesada. Siłą tych tekstów kultury jest fakt, że są one synkretyczne kulturowo – odwołują się do wielu różnych kultur z różnych epok i stron świata i łączą je w nową, interesującą całość.</div><div style="text-align: justify;"><br /></div><div style="text-align: justify;">- tak, naprawdę mam heteroseksualnych przyjaciół i znajomych. Bardzo ich kocham, nie wyobrażam sobie bez nich życia, są wspaniałymi ludźmi, przy których czuję się dobrze i bezpiecznie i zrobiłbym dla nich wszystko. I nawet akceptuję umiarkowaną dawkę obrzydliwych rzeczy, które ze sobą robią w mojej obecności. Byleby tylko nie przesadzali za mocno.</div><div style="text-align: justify;"><br /></div><div style="text-align: justify;">- tak, naprawdę mam konto na Patronite, gdzie osoby zainteresowane wspieraniem mojej działalności mogą to robić. Osoby wspierające od drugiego progu otrzymują wcześniejszy dostęp do zrealizowanych wideoesejów, regularne raporty z prac nad kolejnymi materiałami oraz materiały produkcyjne, takie jak wczesne wersje scenariuszy, linki do źródeł oraz, okazjonalnie, fragmenty rzeczy, nad którymi pracuję, często na wiele tygodni przed tym, jak ujrzą one światło dzienne. Mam również konto na Ko-Fi, portalu na którym niezobowiązująco możecie postawić mi kawę jednorazowo wpłacając drobną sumę pieniędzy.</div><div style="text-align: justify;"><br /></div> <div style="text-align: justify;">I to już by było na tyle. Chyba zrujnowałem już dowcip całkowicie. Obiecuję, że nigdy więcej nie zrobię niczego podobnego. Dobrego Prima Aprilis. Trzymajcie się i do usłyszenia następnym razem.</div>Misiaelhttp://www.blogger.com/profile/15563488227395440762noreply@blogger.com0tag:blogger.com,1999:blog-2517325296251586105.post-25549758989015502812021-03-26T20:12:00.000+01:002021-03-26T20:12:05.026+01:00Polityczna poprawność. Dryf semantyczny<div class="separator" style="clear: both; text-align: center;"><a href="https://blogger.googleusercontent.com/img/b/R29vZ2xl/AVvXsEh_N4Otwcj93WNMnAgu49T8A_NSfgCn8BuS_uX09S-9AN4lt3RQFZAA7F6livLsIQyz-Cy5YiIlEjjjHEVhHcRafrUrtstyPAxvLR6mhuG29ERwteEJjGryGvxesYpSKb7P7SgLzWbLJZTI/s472/polpop.jpg" imageanchor="1" style="margin-left: 1em; margin-right: 1em;"><img border="0" data-original-height="265" data-original-width="472" src="https://blogger.googleusercontent.com/img/b/R29vZ2xl/AVvXsEh_N4Otwcj93WNMnAgu49T8A_NSfgCn8BuS_uX09S-9AN4lt3RQFZAA7F6livLsIQyz-Cy5YiIlEjjjHEVhHcRafrUrtstyPAxvLR6mhuG29ERwteEJjGryGvxesYpSKb7P7SgLzWbLJZTI/s16000/polpop.jpg" /></a></div><br /><div style="text-align: justify;"><br /></div><div style="text-align: justify;"><i>Niniejszy tekst jest lekko przeredagowanym transkryptem scenariusza videoeseju mojego autorstwa. Filmik można obejrzeć <a href="https://youtu.be/xd104WGRmkQ">w tym miejscu.</a> Zachęcam do subskrypcji mojego kanału na YouTube.</i></div><div style="text-align: justify;"><br /></div><div style="text-align: justify;">Termin „polityczna poprawność” jest… no cóż, stwierdzić, że jest emocjonalnie nacechowany, to grube niedopowiedzenie. Długo wahałem się, czy w ogóle poruszać to zagadnienie – z przyczyn, których, mam nadzieję, nie muszę tłumaczyć. Gdy jednak wszedłem w temat nieco głębiej, okazało się, że chyba jednak mam tu do powiedzenia coś interesującego. Ten wideoesej będzie mniej skupiał się na samym znaczeniu tego terminu, a bardziej na tym, w jaki sposób to znaczenie zmieniało się i ewoluowało – a zmieniało się i ewoluowało, jak na tak świeże sformułowanie, w naprawdę ciekawy sposób.</div><div style="text-align: justify;"><br /></div> <div style="text-align: justify;">Termin „polityczna poprawność” wywodzi się z amerykańskiej kultury politycznej. Trudno precyzyjnie określić, kiedy został użyty po raz pierwszy, albo kto go wymyślił. Do mniej-więcej technicznego użytku zaczął wchodzić na początku XX wieku. Wtedy też zaczęła się krystalizować jego pierwsza definicja. „Polityczna poprawność” miała wówczas bardzo dosłowne znaczenie – oznaczała poprawność we własnym politycznym rozumowaniu. Słowo poprawność odnosi się tu do dobrego, spójnego rozumienia własnych poglądów.</div><div style="text-align: justify;"><br /></div><div style="text-align: justify;">Wówczas był komplementem. Powiedzieć komuś, że jest politycznie poprawny, oznaczało docenienie tego kogoś – pochwalenie go za to, że rozumie własne poglądy polityczne i jest w stanie wyrażać je w zrozumiałej formie oraz podejmować dzięki temu spójne działania polityczne. Nie było to jeszcze sformułowanie kojarzące się z jakąś konkretną opcją polityczną – politycznie poprawnymi nazywano osoby z całego spektrum światopoglądowego.</div><div style="text-align: justify;"><br /></div><div style="text-align: justify;">Z czasem zaczęło się to zmieniać. Ścisłe trzymanie się abstrakcyjnych doktryn politycznych może prowadzić – i często prowadzi – do głupich, oderwanych od rzeczywistości zachowań. I nie ma w tym niczego dziwnego. Teoria polityczna powstaje na kartach książek i prac naukowych. Po skonfrontowaniu jej z rzeczywistością czasami się sprawdza, czasami się nie sprawdza, czasami sprawdza się tylko połowicznie, a czasami prawie w ogóle. Bo świat jest skomplikowany i chaotyczny i często zachowuje się w sposób, którego teoretycy polityczni nie są w stanie przewidzieć. W takiej sytuacji najsensowniejsza jest korekta teorii politycznej i zmiana jej na coś lepszego.</div><div style="text-align: justify;"><br /></div><div style="text-align: justify;">Często jednak osoby, które przywiązały się do tej teorii – albo wręcz uczestniczyły w jej wymyślaniu – niekoniecznie chcą się z tym pogodzić i upierają się, że teoria jest prawidłowa, tylko z czymś innym jest problem. Często takie osoby były wcześniej chwalone za swoją polityczną poprawność, więc była to też kwestia ambicji i ego. To z kolei zaczęło sprawiać, że termin „polityczna poprawność” zaczął subtelnie zmieniać swoje znaczenie. Powoli przestawał być komplementem oznaczającym zdrowy rygor w myśleniu o polityce, a zaczął oznaczać zakamieniały upór w dyskusyjnych poglądach.</div><div style="text-align: justify;"><br /></div><div style="text-align: justify;">Ważne jest, by o pamiętać o tym, że zmiana nie dokonała się z dnia na dzień – to był proces, w trakcie którego część osób nadal używała określenia „polityczna poprawność” w jego wcześniejszym znaczeniu, a część w tym nowym ironicznym znaczeniu. Oczywiście prowadziło to – i nadal prowadzi – do pewnych nieporozumień oraz zamieszania. W tysiąc dziewięćset trzydziestym czwartym roku The New York Times donosił o tym, że niemiecka partia nazistowska przyjmuje w swoje szeregi jedynie politycznie poprawnych Aryjczyków czystej krwi – w tym kontekście termin „polityczna poprawność” użyty został ironicznie, jako określenie ślepego posłuszeństwa doktrynie politycznej.</div><div style="text-align: justify;"><br /></div><div style="text-align: justify;">No dobrze, ale dziś termin „polityczna poprawność” nie jest aż tak uniwersalny i zwyczajowo używa się go niemal wyłącznie w stosunku do szeroko pojmowanej lewicy. Jak do tego doszło? Z winy lewicy. Trochę. Tak jakby. To skomplikowane. Już tłumaczę.</div><div style="text-align: justify;"><br /></div><div style="text-align: justify;">W połowie XX wieku amerykańscy lewicowcy zaczęli robić to, co do dnia dzisiejszego robią wszyscy lewicowcy, niezależnie od szerokości geograficznej – kłócić się między sobą i zarzucać sobie nieszczerość, najczęściej w sprawach, w których mają to samo zdanie. Amerykańcy socjaliści zarzucali amerykańskim komunistom polityczną poprawność, właśnie w tym nowym sensie – nie jako komplement, nawet nie jako ironiczną uszczypliwość, tylko jako otwartą obelgę, zarzut politycznego ślepego uporu.</div><div style="text-align: justify;"><br /></div><div style="text-align: justify;">Amerykański edukator Herbert Ralph Kohl, podsumował to w następujący sposób:</div><div style="text-align: justify;"><br /></div><div style="text-align: justify;"></div><blockquote><div style="text-align: justify;"><br /></div><div style="text-align: justify;"><i>Termin „polityczna poprawność” używany był lekceważąco, w odniesieniu do kogoś, kogo lojalność wobec linii partii komunistycznej przewyższała współczucie i wiodła do szkodliwej polityki. Socjaliści, którzy wierzyli w równościowe idee używali tego terminu, by oddzielić się od komunistów, którzy dogmatycznie bronili wszystkich pozycji partyjnych, bez względu na ich moralną wagę.</i></div></blockquote><div style="text-align: justify;"></div><div style="text-align: justify;"><br /></div> <div style="text-align: justify;"><br /></div> <div style="text-align: justify;">A zatem, na tym etapie to nie był termin którego konserwatyści używali wobec lewicowców, którzy według nich za dużą wagę przywiązują do kwestii tożsamościowych, jak to zwykle wygląda dzisiaj. Nie – to właśnie lewicowcy, którzy przywiązywali dużą wagę do kwestii moralnych i tożsamościowych zarzucali polityczną poprawność lewicowcom, którzy tego nie robią. A zatem w połowie XX wieku termin „polityczna poprawność” miał całkowicie przeciwne znaczenie niż to współczesne. Niespodziewany zwrot akcji, prawda? A najlepsze, że niejedyny.</div><div style="text-align: justify;"><br /></div><div style="text-align: justify;">W drugiej połowie XX wieku młoda amerykańska lewica zaczęła przejmować sformułowanie „polityczna poprawność” i używać go jako wewnętrznego żartu stosowanego wobec samych siebie. Młodzi lewicowi działacze z tamtego okresu doskonale zdawali sobie sprawę, jak niebezpieczny jest polityczny upór w sytuacji, gdy teoria rozbiega się z rzeczywistością, więc autoironicznie używali go w stosunku do samych siebie. Powiedzmy, że dwóch lewaków z tamtego okresu rozmawiało o tym, że udało im się stworzyć zespół naukowy składający się z w połowie z kobiet i z mężczyzn, a zatem przy zachowaniu parytetu płci. Jeden z nich rzuca coś w stylu „Hohoho, zobacz jacy jesteśmy politycznie poprawni” jednocześnie ciesząc się, że robią coś wedle swoich przekonań politycznych, ale też dyskretnie sygnalizując, że zachowują zdrowy dystans i nie mają zamiar popadać w ślepy dogmatyzm.</div><div style="text-align: justify;"><br /></div><div style="text-align: justify;">W tym kontekście termin „polityczna poprawność” używany był w latach siedemdziesiątych i osiemdziesiątych w amerykańskim dyskursie feministycznym, w trakcie dyskursu na temat propozycji zakazu pornografii. W najprostszym ujęciu wyglądało to tak, że część feministek twierdziła, że trzeba zakazać pornografii, a część ironizowała na ten temat używając terminu polityczna poprawność, w sensie – żartując sobie z tego, że ta grupa chce wprowadzić nonsensowny, oderwany od rzeczywistości zakaz, który systemowo nikomu nie pomoże, po prostu jest zgodny z teorią polityczną.</div><div style="text-align: justify;"><br /></div><div style="text-align: justify;">Mniej więcej w tym samym czasie termin „polityczna poprawność” powoli zaczął rozlewać się poza lewicowe środowiska i stopniowo zyskiwał szerszą popularność, co wpłynęło na to, jak rozumiany jest ten termin dzisiaj i kto – oraz przeciwko komu – go używa. Do tej pory lewicowcy używali sformułowania „polityczna poprawność” na określenie innych lewicowców, którzy zbyt uporczywie trzymają się pryncypiów, nawet w sytuacjach gdy przynosi to więcej szkody niż pożytku. W dodatku termin zawsze ujmowany był w ironiczny – czasami nawet autoironiczny – cudzysłów. Nie możemy też zapomnieć o wcześniejszych znaczeniach sformułowania „polityczna poprawność”. Mamy tu więc do czynienia z dość skomplikowaną plątaniną ironii, subtelności językowej i wewnętrznego żargonu określonego środowiska politycznego.</div><div style="text-align: justify;"><br /></div><div style="text-align: justify;">I większość tych niuansów zupełnie się rozmyła, gdy określenie „polityczna poprawność” weszło do powszechnego współczesnego języka politycznego. Dzisiaj termin „polityczna poprawność” używany jest głownie przez polityków i dziennikarzy konserwatywnych na określenie tego, co nie podoba im się w progresywnych dążeniach równościowych czynionych przez liberałów i lewicowców, głównie w mediach, edukacji i kulturze popularnej.</div><div style="text-align: justify;"><br /></div><div style="text-align: justify;">W swojej obecnej formie mnie – osobiście – termin „polityczna poprawność” nie wydaje się specjalnie użyteczny, bo budzi wiele niezdrowych emocji, które utrudniają komunikację zamiast ją uławiać. W dodatku często jest nadużywany w takim stopniu, że funkcjonalnie nie ma już prawie żadnego stałego znaczenia. Wszystko może być polityczną poprawnością, jeśli tylko tak się to nazwie.</div><div style="text-align: justify;"><br /></div><div style="text-align: justify;">Nie jest to wyłącznie moja obserwacja. Neil Gaiman, autor między innymi komiksowej serii Sandman oraz powieści Amerykańscy bogowie stwierdził coś podobnego:</div><div style="text-align: justify;"><br /></div><div style="text-align: justify;"><br /></div><div style="text-align: justify;"></div><blockquote><div style="text-align: justify;"><i>Czytałem wczoraj książkę (co ciekawe, opowiadającą o wykrzyknikach), która zawierała zdanie zaczynające się od słów „W dzisiejszych czasach polityczna poprawność…” i mówiące o tym, że w dzisiejszych czasach nie wolno już żartować w sposób, który obraża czyjąś kulturę albo kolor skóry. Pomyślałem wtedy „Przecież to nie ma niczego wspólnego z polityczną poprawnością. To zwyczajny szacunek wobec innych ludzi.” W jakiś sposób mnie to rozbawiło. Wyobraziłem sobie świat, w którym zamieniamy termin „polityczna poprawność” na „traktowanie ludzi z szacunkiem” i uśmiechnąłem się na tę myśl. Powinniście spróbować. To niezwykle pouczające. Wiem, co sobie teraz myślicie. „Mój Boże, to traktowanie ludzi z szacunkiem zaszło już zdecydowanie za daleko!”.</i></div></blockquote><div style="text-align: justify;"><br /></div> <div style="text-align: justify;">Jest to sentyment, z którym zgadzam się w mniej więcej stu procentach.</div><div style="text-align: justify;"><br /></div><div style="text-align: justify;">I to jest ten moment wideoeseju, w którym zmieniam się w babę od polskiego, więc proszę schować telefony i zacząć słuchać. Nie, nie powiem wam, czy to będzie na kartkówce. Uczycie się przede wszystkim dla siebie, nie dla ocen. No dobrze, zaczynajmy.</div><div style="text-align: justify;"><br /></div><div style="text-align: justify;">Słowa rzadko kiedy posiadają ustalone i niezmienne znaczenie. Świat wokół nas zmienia się bez przerwy i język odzwierciedla te zmiany. Czasami wytwarzając nowe, nieistniejące wcześniej słowa na opisanie nowych rzeczy, procesów i zjawisk, a czasami przez zmianę znaczenia starych słow. Ten drugi proces – zmiany znaczenia słów w ramach ewolucji języka – nazywamy dryfem semantycznym.</div><div style="text-align: justify;"><br /></div><div style="text-align: justify;">Dobrym przykładem jest choćby sformułowanie „mieć coś na taśmie” na określenie nagrania audio albo wideo. W chwili, w której powstało to określenie, nagrania audiowizualne dosłownie przechowywano na dosłownych taśmach magnetofonowych i magnetycznych. Dziś, gdy nagram jakiś materiał video za pomocą mojego smartfona, niewykluczone, że powiem iż mam to na taśmie. Choć żadna dosłowna taśma oczywiście nie wchodzi już tutaj w grę, sformułowanie utarło się już na tyle mocno, że wszyscy wiedzą o co chodzi. Słowo „taśma” dokonało zatem semantycznego dryfu – odrobinę zmieniło swoje znaczenie.</div><div style="text-align: justify;"><br /></div><div style="text-align: justify;">Niektórzy ludzie lubią myśleć, że słowa po prostu istnieją i mają swoje stałe, przypisane raz na zawsze znaczenie, a jeśli ktoś próbuje grzebać przy tym znaczeniu, jest to błąd. Tymczasem sprawa jest nieco bardziej skomplikowana. Rzeczywistość językowa nigdy jednak nie wyglądała w taki sposób, nie wygląda tak dzisiaj i prawdopodobnie nie będzie wyglądała dopóki dany język pozostanie żywy. Każde słowo oprócz swojego znaczenia – czasami kilku znaczeń – ma również coś, co nazywamy polem semantycznym. Pole semantyczne to coś w rodzaju pajęczyny skojarzeń obrastającej konkretne słowo – inne słowa oznaczające taką samą albo bardzo, bardzo podobną rzecz. Najczęściej gdy wypowiadamy jakieś słowo, odruchowo myślimy o całym jego polu semantycznym.</div><div style="text-align: justify;"><br /></div> <div style="text-align: justify;">Podam wam pewien przykład. Słowo „sekta” powstało jako stosunkowo neutralne, opisowe określenie odłamu grupy religijnej, którego ta grupa religijna nie uznaje. Pochodzi ono z łaciny, w której oznacza, w swobodnym tłumaczeniu, podążenie własną drogą. W czysto technicznym sensie chrześcijaństwo było u samych swoich początków sektą, odłamem judaizmu. Właściwie każda religia zaczynała jako sekta. Mogę się jednak założyć, że gdy wypowiedziałem słowo „sekta”, pole semantyczne, które pojawiło się w waszych głowach nie było specjalnie neutralne. I nic dziwnego. O sektach słyszy się najczęściej w negatywnym kontekście, bo religie, z których wyłamały się sekty nie mają o nich najlepszej opinii, a media donosiły o sektach wyłącznie w sytuacjach, gdy były one zamieszane w jakiś skandal.</div><div style="text-align: justify;"><br /></div><div style="text-align: justify;">Z tego powodu słowo „sekta” z czasem obrosło tyloma negatywnymi konotacjami, że dokonał się jego dryf semantyczny i z neutralnego określenia stało się jednoznacznie negatywnym. słowa takie jak „sekciarstwo” albo „sekciarski” oznaczają ślepy fanatyzm i zamknięcie się na inne poglądy, a nie przynależność do małego odłamu religijnego. Z tego powodu współcześnie odchodzi się od używania słowa „sekta” w jego pierwotnym znaczeniu na rzecz dłuższego, ale za to znacznie bardziej neutralnego sformułowania „nowy ruch religijny”.</div><div style="text-align: justify;"><br /></div> <div style="text-align: justify;">Podobny proces możemy zauważyć w ewolucji absolutnie najbrzydszego słowa w języku polskim, czyli „konkubinatu”. Konkubinat jest neutralnym, opisowym określeniem niesformalizowanego związku dwojga ludzi. Tak samo jak w przypadku „sekty” szybko nabrało ono negatywnych konotacji, ponieważ nikt poza salami sądowymi nie używa tego słowa – a na salach sądowych używa się go najczęściej w mało przyjemnych sytuacjach.</div><div style="text-align: justify;"><br /></div><div style="text-align: justify;">Dryfy semantyczne to nieustanny proces, który powodowany może być wieloma czynnikami – najczęściej kilkoma równocześnie, co dodatkowo komplikuje obraz sytuacji. Część tych czynników może być ze sobą powiązana, część nie. Niektóre z nich są stosunkowo przypadkowe, niektóre są jak najbardziej umyślnym działaniem mającym na celu wymuszenie dryfu semantycznego w pożądanym kierunku. I nie ma w tym niczego złego, niekoniecznie. W języku angielskim przez bardzo długi czas słowa queer oraz nerd – oznaczające, odpowiednio, osobę nieheteronormatywną oraz kujona – używane były jako obelgi mające na celu obrażanie takich osób, poprzez napiętnowanie ich odmienności od reszty społeczeństwa. Obie te grupy, niezależnie o siebie, postanowiły dokonać odzyskania tych słów i zaczęły używać ich we własnych gronach na określenie samych siebie. Przez to obelga zaczęła tracić swoje negatywne konotacje – nie da się obrażać jakiejś osoby słowem, którego ona sama w gronie podobnych sobie osób używa go w stosunku do siebie. Dzisiaj oba te słowa mają już niemal całkowicie neutralne konotacje.</div><div style="text-align: justify;"><br /></div><div style="text-align: justify;">Taki proces nazywamy z angielska reclaimingiem, odzyskiwaniem – przejęciem obelżywego wobec nas słowa lub znaku, znormalizowaniem go we własnym gronie i przez to rozbrojeniem jego negatywnego znaczenia. Nie każde słowo da się skutecznie odzyskać, wszystko zależy od sytuacji i dziesiątków różnych czynników, ale historia pokazała, że czasami w niektórych przypadkach może to być skuteczną taktyką.</div><div style="text-align: justify;"><br /></div> <div style="text-align: justify;">No dobrze, ale wróćmy do politycznej poprawności. Mam nadzieję, że udało mi się przybliżyć, jak długą i pokrętną drogę przeszło to słowo, płynnie zmieniając swoje znaczenie. Czasami w subtelny sposób, czasami w bardzo radykalny. Wiele słów i sformułowań używanych w dyskursie politycznym ma równie długą i skomplikowaną historię dryfu semantycznego. Zawsze warto o tym pamiętać. I warto zwracać uwagę nie tylko na to, jakie słowa są wypowiadane, ale także kto je wypowiada, pod czyim adresem i jaki efekt chce osiągnąć wybierając takie, a nie inne sformułowania. Im więcej wiemy o kontekście słów, tym lepiej rozumiemy ich znaczenie.</div><div style="text-align: justify;"><br /></div><div style="text-align: justify;"><b>Bibliografia:</b></div><div style="text-align: justify;"><br /></div><div style="text-align: justify;">How ‘politically correct’ went from compliment to insult:</div><div style="text-align: justify;"><a href="https://webcache.googleusercontent.com/search?q=cache:kUTll5_-2KUJ:https://www.washingtonpost.com/lifestyle/style/how-politically-correct-went-from-compliment-to-insult/2016/01/13/b1cf5918-b61a-11e5-a76a-0b5145e8679a_story.html+&cd=1&hl=en&ct=clnk&gl=pl">https://webcache.googleusercontent.com/search?q=cache:kUTll5_-2KUJ:https://www.washingtonpost.com/lifestyle/style/how-politically-correct-went-from-compliment-to-insult/2016/01/13/b1cf5918-b61a-11e5-a76a-0b5145e8679a_story.html+&cd=1&hl=en&ct=clnk&gl=pl</a></div><div style="text-align: justify;">Kohl, Herbert (1992). "Uncommon Differences: On Political Correctness, Core Curriculum and Democracy in Education"</div><div style="text-align: justify;">Neil Gaiman o politycznej poprawności:</div><div style="text-align: justify;"><a href="https://urbanbohemian.com/2015/08/07/neil-gaiman-on-political-correctness/">https://urbanbohemian.com/2015/08/07/neil-gaiman-on-political-correctness/</a></div><div style="text-align: justify;"><br /></div> Misiaelhttp://www.blogger.com/profile/15563488227395440762noreply@blogger.com0tag:blogger.com,1999:blog-2517325296251586105.post-45201977153995575582021-03-19T18:00:00.005+01:002022-09-01T16:28:43.089+02:00RECENZJA: WandaVision<div class="separator" style="clear: both; text-align: center;"><a href="https://blogger.googleusercontent.com/img/b/R29vZ2xl/AVvXsEi9fDfP_aEYMx99UZoM5eNikyK3HOy7PxLK5g4P6wIwOt_SUjV6eEZpq83XNkCs7FB0rtLgZNCKSx6TZF-5mqRFBfT9rMbNJpdkgn268YxZc2gUiCRRC-OoiYEuRT4uKzsYHMPzTTcF0VtJ/s473/wandavision.jpg" imageanchor="1" style="margin-left: 1em; margin-right: 1em;"><img border="0" data-original-height="274" data-original-width="473" src="https://blogger.googleusercontent.com/img/b/R29vZ2xl/AVvXsEi9fDfP_aEYMx99UZoM5eNikyK3HOy7PxLK5g4P6wIwOt_SUjV6eEZpq83XNkCs7FB0rtLgZNCKSx6TZF-5mqRFBfT9rMbNJpdkgn268YxZc2gUiCRRC-OoiYEuRT4uKzsYHMPzTTcF0VtJ/s16000/wandavision.jpg" /></a></div><br /><div style="text-align: justify;"><br /></div><div style="text-align: justify;"><br /></div><div style="text-align: justify;">Przez kilka ostatnich tygodni z uwagą śledziłem dwa seriale Marvela. Pierwszy z nich był niesamowicie błyskotliwą, tematycznie, fantastycznie zagraną i estetycznie zdyscyplinowaną opowieścią o przepracowywaniu traumy poprzez zamknięcie się w komfortowej, iluzorycznej klatce fantazji, gdzie wszystko jest (początkowo nawet dosłownie) czarno-białe, każdy problem jest trywialny, każda kłótnia żartobliwa, a każde niebezpieczeństwo odległe i mało znaczące. Główna bohaterka projektuje samą siebie na przestrzeń stworzoną na bazie amerykańskich familijnych sitcomów. Początkowo są to stare produkcje z połowy dwudziestego wieku, prezentujące wyidealizowaną wizję rodziny i amerykańskich przedmieść. Z czasem, gdy główna bohaterka powoli zaczyna dopuszczać do siebie świadomość swojej traumy, przestrzeń wokół niej ewoluuje w coraz nowsze, coraz bardziej realistyczne i zniuansowane estetyki sitcomów prezentujące coraz mniej wyidealizowany obraz świata. To bardzo błyskotliwa paralela, w czytelny, atrakcyjny i inteligentny sposób wzmacniająca temat serialu oraz dostarczająca okazji do zabawy różnymi estetykami seriali komediowych – wszystko to w spójny i fantastycznie zaprojektowany sposób. Niesamowity serial. Polecam go absolutnie każdej osobie, która ma szansę go obejrzeć.</div><div style="text-align: justify;"><br /></div><div style="text-align: justify;">Drugi serial Marvela, który oglądałem w międzyczasie to jedna z najbardziej sztucznych, plastikowych i żenujących rzeczy, którymi może się „poszczycić” telewizyjny segment Marvel Cinematic Universe. Absurdalna, nudna historia rodem z niskobudżetowych popłuczyn po <i>Z Archiwum X </i>masowo produkowanych przez kanał SyFy osiem, dziesięć lat temu – i z niewiele lepszą oprawą wizualną. Bzdurna opowieść o tajnych agencjach, wiedźmach wyglądających niczym złoczynki z seriali Disney Channel, kreskówkowo zachowujących się bohaterach spędzających większość czasu na nieustannym powtarzaniu sobie nawzajem (a tak naprawdę - widzom) tych rzeczy, o których już wiedzą i wdających się z bzdurne konflikty mające na celu jedynie przedłużyć ciągnącą się w nieskończoność intrygę i stworzyć jakąś iluzję sprawczości oraz akcji, która usprawiedliwiłaby całe to zamieszanie. Marvel ma na swoim koncie kilka naprawdę słabych seriali i choć nie jest to poziom <i>Inhumans </i>czy <i>Iron Fista,</i> to naprawdę ta konkretna rzecz zasługuje na niewiele mniejszy śmietnik historii. Odradzam go z całego serca.</div><div style="text-align: justify;"><br /></div><div style="text-align: justify;">Problem polega na tym, że oba te seriale, to cudo i ten bubel, są tak naprawdę jednym i tym samym serialem. <i>WandaVision</i> – pierwsza oryginalna marvelowa produkcja z platformy streamingowej Disney+ – jest produkcją niesamowicie wręcz frustrującą. Właśnie przez ten dysonans. Lubiłem ten serial, naprawdę bardzo go lubiłem – do czasu. Od samego początku bardzo zaintrygował mnie jego marketing. Fotosy z planu i pierwsze zwiastuny sugerowały zaskakującą zmianę formuły z superbohaterskiej bajki na jakiś kolaż sitcomowych estetyk. Za tym oczywiście musiało kryć się coś więcej, ale też tak silny nacisk na drastycznie odmienną konwencję dawał nadzieję na unikat – nie tylko na skalę Marvel Cinematic Universe, ale na skalę całej superbohaterskiej telewizji w ogóle.</div><div style="text-align: justify;"><br /></div> <div style="text-align: justify;">Ktoś w tym momencie może zadrwić ze mnie, że dałem się nabrać na marketing Disneya, który zadziałał dokładnie tak jak powinien i złowił mnie na haczyk, ostatecznie sprzedając coś innego niż reklamował. I byłaby to prawda… gdyby nie fakt, że przez trzy pierwsze odcinki<i> WandaVision</i> był właśnie takim serialem, na jaki liczyłem i jaki bardzo chciałem oglądać. Punkt wyjścia fabuły – była członkini Avengers i wdowa po Visionie Wanda Maximoff po dramatycznych wydarzeniach z filmu <i>Avengers: Infinity War</i> niespodziewanie pojawia się na wyidealizowanych amerykańskich przedmieściach, gdzie wiedzie spokojny żywot ze swoim zaskakująco niemartwym mechanicznym mężem. Serial na samym początku jest tyleż intrygujący, co enigmatyczny – scenarzyści nie spieszą się z wyjaśnieniami, co się tak właściwie dzieje. To utrzymywało napięcie przyjemnie łaskoczące uwagę widza (przynajmniej tego, który pisze teraz te słowa) i mocno angażujące w śledzenie w perypetie Wandy i Visiona.</div><div style="text-align: justify;"><br /></div><div style="text-align: justify;">Nie wiemy bowiem, co się dzieje – i zaskakująco długo się nie dowiadujemy. Tu i tam pojawiają się drobne pęknięcia w wyidealizowanym obrazie. Niektórzy mieszkańcy sielskiego Westview nagle zaczynają zachowywać się dziwnie, w czaro-białym świecie zaczynają objawiać się kolorowe obiekty, a dziwne szumy i zakłócenia zdają się przebijać do spokojnej, wyidealizowanej bańki, którą zamieszkują głównie bohaterowie. Wszystko to prezentowane jest jednak z olbrzymią powściągliwością. Nie na tyle by przytłoczyć, nie na tyle, by przestraszyć – ale na tyle, by zaniepokoić. Wzbudzić dyskomfort. Unieść brew pomiędzy jednym, a drugim sitomowym gagiem, gdy naszą uwagę ściągnie reklama mydła lub ścierek stołowych nienachalnie nawiązująca do traumatycznego wydarzenia z życia Wandy. A wszystko to w ramach bardzo przemyślanej konwencji prezentującej nam kolejne dekady historii amerykańskiej telewizyjnej komedii familijnej.</div><div style="text-align: justify;"><br /></div><div style="text-align: justify;">Do czasu jednak. Cały ten lynchowski spektakl kończy się wraz z finałem trzeciego odcinka, który niweczy zarówno estetyczną strukturę serialu, jak i sporą część tajemnicy. A dalej jest tylko gorzej – otrzymujemy nowy, drugi wątek służący twórcom serialu wyłącznie do tego, by dokładnie, ale to naprawdę dokładnie tłumaczyć widzom, co dzieje się w tym pierwszym, jednocześnie pozbawiając <i>WandaVisiona </i>jakiejkolwiek subtelności czy niejednoznaczności. Każda dziwna rzecz, która przytrafiła się głównym bohaterom od teraz musi mieć swoje dokładne i pozbawione przestrzeni do interpretacji wyjaśnienie, każdy zwrot akcji musi być wyjaśniony i omówiony (najlepiej dwa razy) a każdy odcinek musi zawierać w sobie intruzywne segmenty poświęcone wyłącznie temu zapychaczowi.</div><div style="text-align: justify;"><br /></div><div style="text-align: justify;">A to boli. Bo serial naprawdę mógł być czymś wyjątkowym – i przez moment był. Zastanawiam się, co właściwie zaszło? Czy widownia testowa nie była w stanie nadążyć za fabułą i zdecydowano się domontować do serialu wątek służący pilnowaniu, by nikt się nie pogubił? Były jakieś skonfliktowane wizje tego, czym miał stać się serial i w rezultacie oglądamy takie monstrum Frankensteina? Nie wiem – wiem tylko, że obcuję z serialem, który jest jednocześnie znacznie mądrzejszy i znacznie głupszy niż oczekiwałem.</div><div style="text-align: justify;"><br /></div><div style="text-align: justify;">Ktoś może uznać, że inaczej się nie dało – to nie jest ambitne offowe kino, tylko serial dla fanów filmów superbohaterskich i trudno się spodziewać po nim, że zostanie drugim <i>Twin Peaks. </i>Nie przemawia do mnie taka argumentacja. Po pierwsze – Marvel jest teraz w tak dominującej pozycji, że może zrobić absolutnie wszystko. Po drugie – mieliśmy już przecież takie seriale jak <i>Legion </i>czy <i>Watchmen</i>, ambitne produkcje wymagające od widzów skupienia, uwagi i wysiłku intelektualnego i okazuje się, iż da się zrobić taki serial. Po trzecie – tak jak pisałem wcześniej, przez chwilę to był serial ocierający się o wybitność. Przez chwilę – długą chwilę – był dokładnie taki, jak sobie wymarzyłem.</div><div style="text-align: justify;"><br /></div> <div style="text-align: justify;">Nie sprawia mi problemu wyobrażenie sobie <i>WandaVisiona </i>jako serialu od początku do końca enigmatycznego, który opowiada o żałobie i przepracowywaniu jej nie tłumacząc każdego swojego elementu – serialu, o który przez wiele lat później fani kłóciliby się, o co tam właściwie chodziło i jak wpasować go w szersze uniwersum, czy rozegrał się naprawdę czy tylko w głowie głównej bohaterki czy może w jakiejś metaforycznej przestrzeni, jak ostatnie odcinki<i> Neon Genesis Evangelion</i>? Zdecydowano jednak inaczej i <i>WandaVision </i>pozostanie kolejnym przykładem zadowalającej, ale wrogiej wszelkim transgresjom przeciętności.</div> Misiaelhttp://www.blogger.com/profile/15563488227395440762noreply@blogger.com0tag:blogger.com,1999:blog-2517325296251586105.post-22777357204667655472021-03-12T18:14:00.002+01:002021-03-13T01:18:05.254+01:00Dzień kobiet. Rekuperacja<div class="separator" style="clear: both; text-align: center;"><a href="https://blogger.googleusercontent.com/img/b/R29vZ2xl/AVvXsEhyRhVXich0HKxncW3CoIr_X99OGbh-BAi8l6gbI-8h2qozDM3hk_pFm3_2V_wdhbBfnZnAf54i61H9X73L3ti4210usR2LvWvGu9JgFIZnEHoq1eX-x0yM_zTOjvQ4K7BNqHPRq7YsLIMu/s472/dzienkobiet.jpg" style="margin-left: 1em; margin-right: 1em;"><img border="0" data-original-height="265" data-original-width="472" src="https://blogger.googleusercontent.com/img/b/R29vZ2xl/AVvXsEhyRhVXich0HKxncW3CoIr_X99OGbh-BAi8l6gbI-8h2qozDM3hk_pFm3_2V_wdhbBfnZnAf54i61H9X73L3ti4210usR2LvWvGu9JgFIZnEHoq1eX-x0yM_zTOjvQ4K7BNqHPRq7YsLIMu/s16000/dzienkobiet.jpg" /></a></div><br /><div style="text-align: justify;"><br /></div><i><div style="text-align: justify;"><i>Niniejszy tekst jest lekko przeredagowanym transkryptem scenariusza videoeseju mojego autorstwa. Filmik można obejrzeć <a href="https://youtu.be/WYHW_HE8S-8">w tym miejscu.</a> Zachęcam do subskrypcji mojego kanału na YouTube.</i></div> <div style="text-align: justify;"><br /></div></i><div style="text-align: justify;"><br /></div><div style="text-align: justify;">Co byście zrobili, gdybym powiedział Wam, że w Polsce każdego roku obchodzi się radykalne socjalistyczne święto?</div><div style="text-align: justify;"><br /></div> <div style="text-align: justify;">Część z Was na pewno podeszłaby do tego z pewnym sceptycyzmem. I słusznie, bo to, co przed chwilą powiedziałem jest pewnym uproszczeniem. Nie zmienia to jednak faktu, że dzień kobiet – nieformalne święto obchodzone w różnych miejscach na całym świecie już od ponad stu lat – ma bardzo interesujące dziedzictwo.</div><div style="text-align: justify;"><br /></div> <div style="text-align: justify;">Pierwszy dzień kobiet obchodzono dwudziestego ósmego lutego tysiąc dziewięćset dziewiątego roku, z inicjatywy Socjalistycznej Partii Ameryki. Jednym z głównych socjalistycznych ideałów jest równość – także równość płci – a na początku dwudziestego wieku nie było z tym specjalnie dobrze, nawet w takich krajach jak Stany Zjednoczone Ameryki Północnej, dlatego jedna z ówczesnych działaczek SPA, pisarka, sufrażystka, antyrasistka i edukatorka Theresa Malkiel zaproponowała powołanie corocznych obchodów dnia kobiet, by w ten sposób propagować ideę równouprawnienia.</div><div style="text-align: justify;"><br /></div><div style="text-align: justify;">Co ciekawe – i zapamiętajcie tę informację, bo później stanie się ona niewiarygodnie ironiczna – Malkiel bardzo podejrzliwie podchodziła do, jak sama to nazywała burżuazyjnej wersji feminizmu. To znaczy takiej, w której celebruje się jakąś nieskonkretyzowaną kobiecą siłę, ale jednocześnie ignoruje się realne przyczyny nierówności między płciami, czyli patriarchat, nierówności płacowe oraz nieuzasadnione hierarchie między ludźmi.</div><div style="text-align: justify;"><br /></div><div style="text-align: justify;">Okej, ujmijmy to inaczej – Malkiel nie chciała, by kobiety miały takie same szanse bycia właścicielkami wielkich firm, bo nie miała pod tym względem żadnych złudzeń i wiedziała, że kobiety na takich stanowiskach będą wyzyskiwały swoich pracowników tak samo jak robią mężczyźni. Malkiel chciała wyeliminować źródło wyzysku, a nie wprowadzić równouprawnienie do wyzyskiwania. Zamiast zmieniać proporcje w tych hierarchiach wolała raczej zmienić same hierarchie w coś nieco uczciwszego dla wszystkich zainteresowanych.</div><div style="text-align: justify;"><br /></div><div style="text-align: justify;">Między innymi z tego powodu Theresa Malkiel odmawiała współpracy z Ligą Związków Zawodowych Kobiet, która w dużej mierze składała się z lepiej usytuowanych kobiet z klasy średniej i które interesował ten mniej fajny aspekt równouprawnienia. Sama Malkiel była zresztą edukatorką dorosłych osób z klasy robotniczej, przede wszystkim imigrantek, które z racji płci i pochodzenia miały bardzo utrudniony dostęp do równych szans na godną pracę.</div><div style="text-align: justify;"><br /></div><div style="text-align: justify;">Wróćmy jednak do samego dnia kobiet. W tysiąc dziewięćset dziesiątym roku, w trakcie Międzynarodowej Socjalistycznej Konferencji Kobiet w Kopenhadze. Delegatki – sto kobiet pochodzących z siedemnastu różnych krajów – uznały, że amerykańskie socjalistki wpadły na dobry pomysł z tym całym dniem kobiet i warto rozpowszechnić tę ideę również i na naszym kontynencie. Osiemnastego marca, tysiąc dziewięćset jedenastego roku odbyły się pierwsze masowe obchody dnia kobiet. Wykorzystywane były one jako pretekst do organizowania demonstracji i pochodów, na których rozpowszechniano postulaty udzielenia kobietom praw do głosowania, zniesienie dyskryminacji na rynku pracy oraz dopuszczenie kobiet do sprawowania urzędów publicznych, czego nie mogły wówczas robić. Warto pamiętać, że wszystkie te hasła wygłaszano z perspektywy lewicowej – pochody z okazji dnia kobiet organizowane były przez partie socjalistyczne i komunistyczne, na wielu z nich obok transparentów z hasłami feministycznymi pojawiały się czysto lewicowe postulaty. Wiedeński pochód poddał natomiast cześć męczennikom Komuny Paryskiej.</div><div style="text-align: justify;"><br /></div><div style="text-align: justify;">Jak mogłyście zauważyć, pierwszy, jeszcze nieoficjalny dzień kobiet nie odbył ósmego marca. Ta data wykrystalizowała się dopiero z czasem, w okolicach tysiąc dziewięćset czternastego roku. Nikt nie wie, czemu akurat wtedy, ta data nie posiada żadnego znaczenia sama w sobie. Po prostu w tysiąc dziewięćset czternastym akurat wtedy wypadała niedziela, czyli najlepszy dzień na pochód i po pewnym czasie tak już jakoś okrzepło. Wcześniej data była ruchoma, najczęściej dni kobiet obchodzono w okolicach końcówki lutego.</div><div style="text-align: justify;"><br /></div> <div style="text-align: justify;">W tysiąc dziewięćset siedemnastym roku obchody międzynarodowego dnia kobiet w Rosji przerodziły się w antycarski wiec, od którego rozpoczęła się Rewolucja Lutowa, która z kolei zapoczątkowała cały łańcuch wydarzeń, który zakończył się obaleniem caratu w Rosji. Nieźle. Po rewolucji Rosjanki otrzymały prawa wyborcze, a w Związku Radzieckim dzień kobiet obwołany został świętem państwowym i dniem wolnym od pracy. Niestety Związek Radziecki nie okazał się tak fajny, jak wszyscy mieli nadzieję. Właściwie to w ogóle nie był fajny. Właściwie to był przeciwieństwem czegoś fajnego – zarówno dla kobiet, jak i dla osób wszystkich innych płci.</div><div style="text-align: justify;"><br /></div> <div style="text-align: justify;">W krajach zachodnich Dzień Kobiet jako święto o potencjale rewolucyjnym odzyskał popularność w latach siedemdziesiątych i osiemdziesiątych dwudziestego wieku, gdy przejęły go feministyczne ruchy drugiej fali. Wiem, że wiele osób oglądających mój kanał to ludzie z zupełnie innej politycznej bańki niż moja i część z nich może nie wiedzieć, że feminizm miał kilka etapów ewolucji zwanych falami, w których działaczki feministyczne skupiały się na różnych aspektach i rozwijały idee równości płci – czasami w sposób częściowo albo nawet całkowicie zaprzeczający poprzednim falom. Prawdopodobnie powinienem stworzyć o tym oddzielny wideoesej. Dajcie znać w komentarzach, jeśli interesowałby was taki materiał.</div><div style="text-align: justify;"><br /></div> <div style="text-align: justify;">W tym momencie istotny jest fakt, że wówczas również Dzień Kobiet obchodzony był przede wszystkim z inicjatywy ruchów lewicowych i traktowany był jako pretekst do protestów w celu wprowadzenia realnego równouprawnienia kobiet, zrównania płac, rzeczywistej walki z przemocą i dyskryminacją. Dzień Kobiet zaczął się wówczas stawać znormalizowanym nieformalnym świętem, z roku na rok coraz mniej skoncentrowanym na protestach, demonstracjach i praktyce feministycznej, a coraz bardziej na dawaniu kwiatków kobietom przez mężczyzn. Co oczywiście jest bardzo miłe, ale prawdopodobnie nie o to chodziło Theresie Malkiel.</div><div style="text-align: justify;"><br /></div> <div style="text-align: justify;">Tym bardziej, że w wielu miejscach na świecie obchodzenie Dnia Kobiet wiąże się ze znacznie wyższym kosztem społecznym niż w USA czy Zachodniej Europie. W dwa tysiące siódmym roku w stolicy Iranu, Teheranie na cztery dni przed obchodami Dnia Kobiet policja wkroczyła do mieszkań organizatorek i organizatorów planowanego wiecu organizowanego z tej okazji w celu promowania równouprawnienia Irańskich kobiet. Organizatorki zostały pobite i wtrącone do więzienia. Część z nich została wypuszczona do trwającym piętnaście dni strajku głodowym. Walka o równouprawnienie kobiet trwa do dziś i w wielu miejscach przybiera wyjątkowo brutalny charakter. I wcale nie trzeba wybierać się do krajów Bliskiego Wschodu, by się o tym przekonać.</div><div style="text-align: justify;"><br /></div><div style="text-align: justify;">No dobrze, ale czy nakręciłem ten materiał wyłącznie po to, by opowiedzieć Wam o historii Dnia Kobiet? Częściowo tak. Częściowo jednak uznałem, że to interesujące, w jaki sposób obecnie postrzegany jest Dzień Kobiet – jako raczej neutralne całkowicie niekontrowersyjne święto celebrujące bardzo ogólnie rozumianą, nieskonkretyzowaną kobiecość. Szczególnie biorąc pod uwagę fakt, jak wyraziście lewicowe i rewolucyjne były jego początki. Tymczasem dziś wielkie korporacje, takie jak na przykład MacDonald’s i Calvin Klein wykorzystują Dzień Kobiet jako pretekst do reklamy swoich produktów. A ludzie, którzy zwykle mdleją na dźwięk słowa „socjalizm” nie mają najmniejszego problemu z celebrowaniem tego święta. Jak do tego doszło?</div><div style="text-align: justify;"><br /></div><div style="text-align: justify;">By odpowiedzieć na to pytanie, musimy najpierw wspomnieć o sytuacjonistach.</div><div style="text-align: justify;"><br /></div> <div style="text-align: justify;">Sytuacjonizm był nurtem intelektualnym rozwijającym się w połowie dwudziestego wieku w krajach Europy Środkowo-Zachodniej. Początkowo był to nurt sztuki awangardowej, z czasem jednak przerodził w znacznie bardziej filozoficzną, rewolucyjną krytykę kapitalizmu ściśle zintegrowaną z twórczością artystyczną. W przeciwieństwie do innych radykalnie lewicowych ruchów – takich jak komunizm czy anarchizm, od których zresztą dość zdecydowanie się odcinali – sytuacjoniści twierdzili, że rewolucja społeczna nie może być gwałtownym, zerojedynkowym i brutalnym przewrotem. Zamiast tego powinna odbywać się nieustannie, na płaszczyźnie wszystkich aspektów codziennego życia, takich jak zajęcia domowe, praca, sztuka oraz spędzanie wolnego czasu.</div><div style="text-align: justify;"><br /></div><div style="text-align: justify;">Czasami prowadziło to zresztą do niezwykle fascynujących zachowań społecznych praktykowanych przez członków tego ruchu. Dobrym przykładem jest idea dérive, wędrownictwa, zaproponowana przez jednego z założycieli ruchu, Guya Deborda. Debord zauważył, że nawet to, w jaki sposób poruszamy się po miejscach naszego zamieszkania podyktowany jest regułami kapitalizmu.</div><div style="text-align: justify;"><br /></div><div style="text-align: justify;">To, jak i gdzie budowane są nowe obiekty – i jak wykorzystywane są te już istniejące – uzależnione jest w olbrzymiej mierze od tego, co się opłaca w sensie finansowym. Jeśli chcemy umówić się ze znajomymi, na ogół musimy udać się do centrum miasta, bo tam znajdują się kina, lokale, kluby i kawiarnie umożliwiające takie spotkania. W drodze do pracy zahaczamy o supermarket, by nabyć zakupy na obiad… To sprawia, że większość z nas po pewnym czasie ma już ustalone rutynowe ścieżki swojego życia, codziennie mijamy te same zabudowania, te same billboardy reklamowe i te same ulice, na chodnikach mijamy tych samych ludzi i sprowadza nas to do monotonnej, alienującej rutyny.</div><div style="text-align: justify;"><br /></div><div style="text-align: justify;">Sytuacjoniści zaczęli uprawiać zatem dérive – swobodne, pozbawione planu czy odgórnego celu włóczęgi po okolicy, najlepiej w miejsca, w które nie mieli żadnego racjonalnego powodu się udawać. Po co? No cóż, przede wszystkim spacery są przyjemne same w sobie, o ile ktoś oczywiście lubi tego typu rozrywkę, ale „po co?” nie jest tu najlepszym pytaniem. Po prostu odpręż się, niczego nie planuj, wybierz losowy kierunek i ciesz się chwilą. Kto wie, może po zejściu z wydeptanych ścieżek natrafisz na coś, co przykuje twoją uwagę. Może spotkasz jakąś osobę, na którą nigdy byś nie wpadł w trakcie swojej codziennej rutyny? Może odkryjesz jakieś przyjemne miejsce, do którego zechcesz powrócić? Może wpadnie ci do głowy jakaś myśl, która w innym przypadku nie byłaby w stanie zaistnieć? A nawet jeśli nie – to przynajmniej przełamiesz rytm swojego codziennego życia, co samo w sobie może być w jakimś drobnym stopniu bardzo pozytywnym doświadczeniem rewolucyjnym.</div><div style="text-align: justify;"><br /></div><div style="text-align: justify;">No ale – zawędrowałem za daleko od głównego tematu naszych dzisiejszych rozważań. Nomen omen. Obiecuję, że wrócimy do tego innym razem. W tym momencie najbardziej interesuje nas to, że sytuacjoniści zwrócili uwagę na interesujący proces, za pomocą którego ten system ekonomiczno-społeczny, z którym walczą, broni się przed ideami, które mu zagrażają.</div><div style="text-align: justify;"><br /></div><div style="text-align: justify;">W momencie, w którym jakaś rewolucyjna idea zagraża ustalonemu porządkowi rzeczy, zwykle sytuacja może rozwinąć się na kilka sposobów. Najczęściej taka idea jest po prostu odrzucona i stłumiona. Ustalony porządek rzeczy jest na tyle silny, by móc ją pokonać, obwołać herezją, spacyfikować wyznawców tej idei i uczynić ją nielegalną, w ten sposób radząc sobie z zagrożeniem. Jeśli ustalony system społeczny jest jednak zbyt słaby, nie wytrzymuje starcia z tą rewolucyjną ideą i upada, po czym zostaje zastąpiony innym porządkiem rzeczy. Na taki właśnie obrót spraw liczyli sytuacjoniści, podgryzając konsumpcjonizm, wprowadzając do obiegu intelektualnego rewolucyjne idee i podkopując kulturę oraz filozofię kapitalizmu.</div><div style="text-align: justify;"><br /></div><div style="text-align: justify;">Z czasem zauważyli jednak, że zaczyna dziać się coś innego. Rewolucyjne idee zostają włączone do kapitalizmu i wykorzystane jako element wzmacniający obowiązujący system. Oczywiście w międzyczasie tracą również swój rewolucyjny potencjał. Pamiętacie drugi odcinek serialu Black Mirror? Ten, którego akcja rozgrywa się w podziemnej społeczności, gdzie większość ludzi zarabia na życie jeżdżąc na rowerkach generujących energię elektryczną? W finale tego odcinka główny bohater w bardzo dramatycznej, emitowanej na cały świat przemowie ujawnia hipokryzję i toksyczność całej tej społeczności. Jednak jego rewolucyjny potencjał nie przeradza się w rzeczywisty bunt i zmianę świata na lepsze – zamiast tego bohater dostaje program telewizyjny, w którym powtarza swoje buntownicze przemowy, ale po wkręceniu ich w komercyjny obieg tracą one swój potencjał transformacji społeczeństwa w coś mniej toksycznego. Stają się po prostu kolejną formą rozrywki dla mas. Tym jest właśnie rekuperacja.</div><div style="text-align: justify;"><br /></div> <div style="text-align: justify;">Wydaje mi się, że najlepszym, najsilniej przemawiającym do wyobraźni przykładem tego typu procesu są koszulki z marksistowskim rewolucjonistą Che Guevarą, które od lat są masowo produkowane przez komercyjne firmy, jego twarz stała się zastrzeżonym znakiem towarowym, a na sprzedaży odzieży z wizerunkiem Che Guevary korporacje odzieżowe każdego roku zarabiają olbrzymie sumy pieniędzy.</div><div style="text-align: justify;"><br /></div><div style="text-align: justify;">Kultura masowa pełna jest tego typu sytuacji. Z tych najbardziej aktualnych możemy przywołać grę polskiego studia CD-PROJEKT RED, Cyberpunk 2077. Cyberpunk jako gatunek literacki był w swej esencji bardzo krytyczny wobec kapitalizmu, fabuła często skupiała się na walce wielkimi korporacjami podważającymi demokrację i prawa człowieka za pomocą władzy, jaką daje pieniądz. Gra studia CD-PROJEKT RED miała dość… niełatwy proces produkcyjny, branżowe portale regularnie donosiły o kolejnych przesunięciach premiery spowodowanych problemami w produkcji, a osoby odpowiedzialne za wyprodukowanie Cyberpunka musiały zmagać się z wyjątkowo intensywnym crunchem, czyli okresami wzmożonej pracy w nadgodzinach, by wyrobić się z ukończeniem gry przed datą jej premiery. Po premierze okazało się natomiast, że – delikatnie rzecz ujmując – nie wszystkie obietnice twórców znalazły swoje pokrycie w rzeczywistości.</div><div style="text-align: justify;"><br /></div><div style="text-align: justify;">A zatem korporacja, która wyprodukowała grę w konwencji cyberpunku pod wieloma względami zachowywała się jak stereotypowe wielkie złe korporacje krytykowane w gatunku cyberpunku. Swoją drogą ta gorzka ironia nie umknęła nawet samym twórcom gry. Wedle doniesień serwisu Bloomerg na spotkaniu organizacyjnym jedna z osób pracujących przy grze zapytała swoich zwierzchników, czy nie czują się hipokrytami tworząc grę o korporacyjnym wyzysku i jednocześnie wymagając od swoich pracowników długich nadgodzin intensywnej, wycieńczającej pracy nad ukończeniem produkcji tej gry.</div><div style="text-align: justify;"><br /></div> <div style="text-align: justify;">Albo na przykład wyobraźcie sobie skrajnie lewicowego, antykapitalistycznego bloggera, który propaguje swoje poglądy na platformie YouTube i zarabia pieniądze na reklamach wyświetlanych… w jego wideoesejach… hmm… eeee… </div> <div style="text-align: justify;"><br /></div><div style="text-align: justify;">Mój wywód zmierza oczywiście do tego, że proces rekuperacji dotknął również Dnia Kobiet. U swoich początków było to wyraziście rewolucyjne święto służące do celebrowania idei równouprawnienia oraz głoszenia radykalnych postulatów, często prowokujące starcia z aparatem władzy czy wręcz prawdziwe, historyczne rewolucje. I, do pewnego stopnia, nadal nim jest. Z roku na rok jednak jego potencjał jest rozbrajany, a święto przejmowane przez wielkie korporacje czy start-upy, które chcą wykorzystać Dzień Kobiet do promowania swojego brandu. Zamiast Theresy Malkiel mamy więc koncern Disneya, który mówi małym dziewczynkom, że one też mogą być księżniczkami.</div><div style="text-align: justify;"><br /></div><div style="text-align: justify;"><b>Bibliografia:</b></div><div style="text-align: justify;"><a href="https://daily.jstor.org/the-socialist-origins-of-international-womens-day">https://daily.jstor.org/the-socialist-origins-of-international-womens-day</a></div><div style="text-align: justify;"><a href="https://web.archive.org/web/20110313064904/http:/www.mmf2010.info/our-action/le-8-mars-2013-journee-internationale-des-femmes-a-la-recherche-de-la-memoire-perdue">https://web.archive.org/web/20110313064904/http://www.mmf2010.info/our-action/le-8-mars-2013-journee-internationale-des-femmes-a-la-recherche-de-la-memoire-perdue</a></div><div style="text-align: justify;"><a href="https://www.jacobinmag.com/2017/03/international-womens-day-clara-zetkin-working-class-socialist/">https://www.jacobinmag.com/2017/03/international-womens-day-clara-zetkin-working-class-socialist/</a></div><div style="text-align: justify;"><a href="https://www.theguardian.com/world/gallery/2020/mar/08/international-womens-day-2020-around-the-world-in-pictures">https://www.theguardian.com/world/gallery/2020/mar/08/international-womens-day-2020-around-the-world-in-pictures</a></div><div style="text-align: justify;"><a href="https://www.youtube.com/watch?v=907Yo-US36o">https://www.youtube.com/watch?v=907Yo-US36o</a></div><div style="text-align: justify;"><a href="https://www.youtube.com/watch?v=crUwesipxxg">https://www.youtube.com/watch?v=crUwesipxxg</a></div><div style="text-align: justify;"><a href="https://webcache.googleusercontent.com/search?q=cache:3kIjX_CeuyMJ:https://www.bloomberg.com/news/articles/2020-12-18/cyberpunk-game-maker-faces-hostile-staff-after-failed-launch+&cd=1&hl=en&ct=clnk&gl=pl">https://webcache.googleusercontent.com/search?q=cache:3kIjX_CeuyMJ:https://www.bloomberg.com/news/articles/2020-12-18/cyberpunk-game-maker-faces-hostile-staff-after-failed-launch+&cd=1&hl=en&ct=clnk&gl=pl</a></div><div style="text-align: justify;"><a href="https://www.cddc.vt.edu/sionline/si/program.html">https://www.cddc.vt.edu/sionline/si/program.html</a></div><div style="text-align: justify;"><a href="https://www.cddc.vt.edu/sionline/si/theory.html">https://www.cddc.vt.edu/sionline/si/theory.html</a></div><div style="text-align: justify;"><br /></div> <div style="text-align: justify;"><br /></div> Misiaelhttp://www.blogger.com/profile/15563488227395440762noreply@blogger.com0tag:blogger.com,1999:blog-2517325296251586105.post-45350334396075799542021-03-05T18:58:00.003+01:002021-03-05T18:58:41.009+01:00Wojciech Gunia. Dom wszystkich snów<div class="separator" style="clear: both; text-align: center;"><a href="https://blogger.googleusercontent.com/img/b/R29vZ2xl/AVvXsEhkrid8FGRZkWzt2eyvP62C1j1e6TNf5rX1qZf5VOreFR7xGsInhLuOr8tUkN5XaqjlTVccgUnvs8X_myDrzdA1JpJCCbLznlkLhswYyHVMkdmFb0bEFXvr3T2H92ZoFR3wZ6pgzPtEPxnA/s472/gunia.jpg" imageanchor="1" style="margin-left: 1em; margin-right: 1em;"><img border="0" data-original-height="265" data-original-width="472" src="https://blogger.googleusercontent.com/img/b/R29vZ2xl/AVvXsEhkrid8FGRZkWzt2eyvP62C1j1e6TNf5rX1qZf5VOreFR7xGsInhLuOr8tUkN5XaqjlTVccgUnvs8X_myDrzdA1JpJCCbLznlkLhswYyHVMkdmFb0bEFXvr3T2H92ZoFR3wZ6pgzPtEPxnA/s16000/gunia.jpg" /></a></div><br /><div style="text-align: justify;"><i>Niniejszy tekst jest lekko przeredagowanym transkryptem scenariusza videoeseju mojego autorstwa. Filmik można obejrzeć <a href="https://youtu.be/Oy-BfnTJzzI">w tym miejscu.</a> Zachęcam do subskrypcji mojego kanału na YouTube.</i></div><div><div style="text-align: justify;"><span style="font-style: italic;"><br /></span></div><div style="text-align: justify;">Polska literatura fantastyczna od jakiegoś roku przeżywa specyficzny renesans poza środowiskową bańką. Zeszłoroczna kontrowersja związana z publikacją opowiadania Jacka Komudy w magazynie Nowa Fantastyka okazała się początkiem pewnego rozrachunku z historią najnowszą fantastyki w naszym kraju. I o ile zdecydowanie jest olbrzymia wartość w patrzeniu na popularne powieści i zbiory opowiadań sprzed dziesięciu, piętnastu lat, w sprawdzaniu, jak zniosły one próbę czasu oraz jak w międzyczasie zmieniła się wrażliwość czytelnicza… o tyle w całym tym dyskursie łatwo zapomnieć, że na Jacku Piekarze czy Andrzeju Pilipiuku nie kończy się polska fantastyka. Gatunek ten – oraz całe środowisko – dziś jest już w zupełnie innym miejscu, pojawiło się nowe pokolenie autorów i autorek, nowe inicjatywy wydawnicze, nowa dynamika fandomu… Dzieje się dużo i naprawdę szkoda byłoby o tym zapominać.</div><div style="text-align: justify;"><br /></div> <div style="text-align: justify;">Sam od wielu lat jestem aktywnym autorem polskiej fantastyki, mam na koncie jedną wydaną powieść oraz kilka opowiadań opublikowanych w prasie papierowej, antologiach i zinach, regularnie współpracuję też z magazynem Nowa Fantastyka, w którym zresztą debiutowałem i ostatnio pomagałem jego redakcji przy pracy nad niesławnym queerowym numerem tematycznym. Ponadto od lat regularnie zapraszany jestem na konwenty oraz Warszawskie Targi Książki jako panelista. Nie mówię o tym wszystkim tylko po to, żeby się chwalić, po prostu zanim zacznę, chcę pokrótce naświetlić, z jakiej perspektywy obserwuję całą tę sprawę.</div><div style="text-align: justify;"><br /></div><div style="text-align: justify;">Odpowiedź brzmi bowiem – z dość specyficznej. Z jednej strony – bardzo mnie cieszy, że zaczyna dziać się coś żywszego w tym odrobinę skostniałym ostatnio środowisku, z drugiej jednak – odrobinę martwi mnie to, że odbywa się to w takiej, a nie innej atmosferze. Główny nurt literacki w naszym kraju zawsze patrzył na fantastykę z góry i boję się, że obecne kontrowersje raczej nie pomagają w zmianie tego stanu rzeczy na lepsze. Dlatego uznałem, że warto byłoby na miarę moich skromnych możliwości, wyjść z pozytywnym przekazem i dla równowagi porozmawiać jakiejś dobrej, nowej polskiej fantastyce.</div><div style="text-align: justify;"><br /></div> <div style="text-align: justify;">Tak się szczęśliwie złożyło, że jakiś czas temu wpadła mi w ręce książka Dom Wszystkich Snów autorstwa Wojciecha Guni. O prozie Guni chciałem pomówić już od jakiegoś czasu, ale do tej pory nie byłem w stanie znaleźć okazji, więc… no cóż, to okazja równie dobra, jak każda inna. Prawdopodobnie dla uczciwości powinienem wspomnieć o tym, że jestem dalekim znajomym autora – mówiąc „dalekim znajomym” mam na myśli to, że wiemy nawzajem o naszym istnieniu i rozmawialiśmy ze sobą kilka razy w Internecie. Mam nadzieję, że Wojtek nie obrazi się za tę poufałość.</div><div style="text-align: justify;"><br /></div><div style="text-align: justify;">Polska literatura fantastyczna to nisza. Polski horror – to nisza w niszy. Bardzo długo nie zwracałem uwagi na to środowisko, odkryłem je dopiero kilkanaście miesięcy temu. Zaskoczyło mnie to, jak fantastycznie jest ono zorganizowane, z własnymi wydawnictwami książkowymi, czasopismami, antologiami, nagrodami środowiskowymi, a także własnymi gwiazdami, takimi jak Piotr Borowiec czy Anna Maria Wybraniec. To właśnie tam po raz pierwszy zetknąłem się z prozą Wojciecha Guni. Oraz z wieloma innymi autorami i autorkami, których twórczość lubię i śledzę. Od razu zaznaczę, że nie jestem jakimś ogromnym fanem horroru, ale znalazłem w tym środowisku wiele nieskrępowanej, kreatywnej energii – a to jest coś, czego zdecydowanie szukam w literaturze.</div><div style="text-align: justify;"><br /></div><div style="text-align: justify;">Jeśli zetknęliście się kiedyś z twórczością Zdzisława Beksińskiego – a byłbym bardzo zaskoczony, gdybyście się nie zetknęli – z pewnością wiecie, w jaki sposób ten malarz tworzył unikalną atmosferę swoich dzieł, poprzez wypełnianie ich symulakrami. Symulakrum to pojęcie wymyślone przez francuskiego filozofa Jeana Baudrillard. Oznacza ono kopię czegoś, co nie istnieje w rzeczywistości. Kopię kopii, odbitkę odbitki, która przez nieustanne powielanie zaczyna się zniekształcać, tracić swój pierwotny związek z rzeczywistością i stawać się dziwną, obcą rzeczą, która nie ma swojego bezpośredniego odpowiednika w realnym świecie, przez to może budzić w nas takie emocje jak dyskomfort, wyobcowanie czy nawet strach. W tym tkwi właśnie siła obrazów Beksińskiego. Bo z jednej strony nadal jesteśmy w stanie w jakimś stopniu zidentyfikować w tych dziwnych, obcych kształtach osoby, zwierzęta, przedmioty i sytuacje, z którymi stykamy się na co dzień, z drugiej jednak strony są one obce, powykrzywiane, nieforemne, zbudowane z dziwnych, skorodowanych materiałów. To właśnie na tej granicy obcości i rozpoznania Beksiński budował atmosferę swoich dzieł.</div><div style="text-align: justify;"><br /></div> <div style="text-align: justify;">Wojtek Gunia robi dokładnie to samo, tylko za pomocą słów i konstrukcji narracyjnych. Autor buduje narracyjny obraz świata w nietypowy sposób – nie przez informacje, ale przez doznania, strzępki opisów otoczenia, wspomnień, zapachów, kolorów i uczuć. Pomiędzy tymi strzępkami znajduje się przestrzeń niedopowiedzeń. Sprawia to, że świat przedstawiony rzadko kiedy jest całkowicie zrozumiały i prawnie nigdy nie jest wyrażony wprost. Czytelnik zawsze porusza się trochę po omacku, nigdy do końca nie wie, jaki jest szerszy kontekst sytuacji.</div><div style="text-align: justify;"><br /></div><div style="text-align: justify;">Bohaterowie jego opowiadań często nie mają imion, czasami nie mają choćby możliwej do zidentyfikowania tożsamości. Jeśli ją mają, wiemy o nich bardzo niewiele i nie zawsze są to rzeczy kluczowe dla ich roli w fabule. To z kolei sprawia, że postacie w tekstach Guni wydają się czasem monstrualne i nieludzkie – a czasem aż za bardzo ludzkie, poskładane z motywacji, instynktów i emocji, których prawie nic ze sobą nie wiąże. Gunia lubi czynić ze swoich narratorów osoby o zaburzonej percepcji świata – stare, chore, ogarnięte obsesjami albo przeciwne, młode i nierozumiejące jeszcze rozgrywających się wokół nich wydarzeń.</div><div style="text-align: justify;"><br /></div> <div style="text-align: justify;">Muszę podkreślić, że żadna z tych rzeczy nie jest wadą. Wręcz przeciwnie, buduje to zniekształcony, monstrualny świat symulakrów, w których wszystko jest jednocześnie bardzo znajome i bardzo obce. To horror, ale horror poruszający się na samej granicy nierzeczywistości. Gunia nie sięga po konwencjonalne potwory – przyrodzone, jak seryjni mordercy albo sadyści czy nadprzyrodzone, jak wampiry, wilkołaki czy upiory – bo nie musi. U niego cały świat jest potworem samym w sobie. Dziwnym, obcym organizmem, który wygląda podobnie do naszego, ale jest jednocześnie obcy i niezrozumiały, i straszny, i okrutny.</div><div style="text-align: justify;"><br /></div><div style="text-align: justify;">Dom wszystkich snów jest zbiorem opowiadań różnej długości. Część z tych opowiadań zdaje się rozgrywać w ramach jednej, większej historii. Mówię „zdaję się”, ponieważ Gunia w bardzo świadomy sposób buduje powiązania między poszczególnymi tekstami w sposób pośredni. Przez niektóre teksty przewija się kilka motywów wspólnych, jak pszczoły, tajemniczy dom albo pożar. Opowiadania są różnej długości. Często nie wiemy, czy teksty mówią o tych samych sytuacjach czy po prostu używają podobnych motywów i symboliki. Niektóre, jak W oczekiwaniu na powrót morza albo Kiedy pszczoły patrzą w gwiazdy mają zaledwie kilka stron i są niemal pozbawionymi fabuły impresjami.</div> <div style="text-align: justify;"><br /></div><div style="text-align: justify;">Z kolei najdłuższy tekst, Dom Motta, jest niemal mikropowieścią i tematycznym kręgosłupem całego zbioru. Opowiada on historię rodziny, która szukała schronienia w dziwnej, nieprzerwanie rozbudowywanej posiadłości. Nie będę zdradzał detali opowieści, dodam tylko, że sytuacja głównych bohaterów bardzo szybko przyjmuje dramatyczny obrót. Co ciekawe, nie to jest tu najbardziej interesujące, a sam tytułowy budynek, jak i jego tajemniczy właściciel, którego nikt nigdy nie widział i niewykluczone, że nie istnieje. Dom Motta cały czas jest rozbudowywany, rozrasta się o kolejne korytarze, pokoje i skrzydła, narasta niczym nowotwór. Wszystko za sprawą pracowników, który starają się zgadywać intencje swojego uparcie milczącego, nieobecnego mocodawcy. Z czasem sytuacja przejmuje patologiczny, kafkowski obrót.</div><div style="text-align: justify;"><br /></div><div style="text-align: justify;">Dom Motta sam w sobie jest zatrważającą, budzącą ciarki na plecach koncepcją, ale sprawdza się również jako bardzo plastyczna metafora wielu procesów społecznych, które z czasem nawarstwiają się, stają się coraz bardziej skomplikowane i coraz mniej zrozumiałe, aż w końcu zmieniają się w przerażającą machinę społeczną, która miażdży te osoby, które ją zbudowały – albo te, które stanęły jej na drodze. To jeden z najlepszych tekstów literackich, jakie czytałem w ostatnich latach i nawet gdyby wszystkie inne teksty były słabe, to dla samego Domu Motta poleciłbym zakup tego zbioru opowiadań.</div><div style="text-align: justify;"><br /></div><div style="text-align: justify;">A nie są. Wręcz przeciwnie, każdy dorzuca coś interesującego do tematu. Nie wszystkie utrzymują równy poziom, odnoszę wrażenie, że kilka tych najkrótszych spokojnie mogłoby wypaść ze zbioru bez szkody dla całości, ale nie znalazłem w Domu Wszystkich Snów opowiadania, które byłoby słabe. Moim ulubionym tekstem z całego zbioru chyba jest Raport o stanie objawień przy ulicy Szeptów, bardzo przejmujące opowiadanie o starości, odchodzeniu i umieraniu.</div><div style="text-align: justify;"><br /></div><div style="text-align: justify;">Okej, ale na Wojtku Guni nie kończy się współczesna dobra proza fantastyczna. W żadnym wypadku. Takie wydawnictwa jak Sin Qua Non, Uroboros czy Powergraph regularnie drukują powieści i zbiory opowiadań polskich autorów i autorek fantastyki. Miesięcznik Nowa Fantastyka cały czas się ukazuje i stanowi naprawdę znakomity punkt wejścia, jeśli ktoś szuka czegoś dla siebie, bo na łamach magazynu ukazują się opowiadania zarówno osób debiutujących, jak i tych z dłuższym stażem. Środowisko prowadzi również wiele oddolnych inicjatyw – grupa wydawnicza Alpaka opublikowała rok temu darmowy zbiór opowiadań queerowej fantastyki, który przeszedł praktycznie bez echa, a który miał naprawdę wysoki poziom i w którym pojawiły się teksty wielu doświadczonych pisarzy, pisarek i osób pisarskich.</div><div style="text-align: justify;"><br /></div><div style="text-align: justify;">A to tylko drobny ułamek naprawdę sporej oferty polskiej fantastyki i jestem pewien, że znajdą się osoby z fandomu, które będą marudziły w komentarzach, że nie wspomniałem o tym albo o tamtym. Tym bardziej warto promować dobrą literaturę i warto ją czytać. Zróbcie sobie przysługę i sięgnijcie po Dom Wszystkich Snów. Albo po najnowszy numer Nowej Fantastyki. Nawet mnie zaczyna męczyć już fakt, że po dwóch dekadach nadal mówimy wyłącznie o siedmiu czy ośmiu autorach. Zdobycie Nagrody Literackiej Nike przez Radka Raka, autora powieści fantastycznej „Baśni o wężowym sercu” jest jaskółką, że coś się zmienia. I szkoda byłoby, gdyby na tej tylko jaskółce się skończyło.</div> </div>Misiaelhttp://www.blogger.com/profile/15563488227395440762noreply@blogger.com0tag:blogger.com,1999:blog-2517325296251586105.post-50248187586557576912021-02-26T16:24:00.001+01:002021-02-26T16:24:14.153+01:00Temat. Planescape: Torment<p> </p><div class="separator" style="clear: both; text-align: center;"><a href="https://blogger.googleusercontent.com/img/b/R29vZ2xl/AVvXsEgb2QNaitKfAfw9wk5Vfh-nlshh8lLVb2Dv2tdRNZOM8sk56jIu3Dng_GTHGQ2lhgFp4nAVs-Slc1Taqi7c21irbouhqYjXOlZSY5j2FzicIzEuURof31IH7YtRObaLEywRN5aB0tAmNRRU/s472/torment.jpg" imageanchor="1" style="margin-left: 1em; margin-right: 1em;"><img border="0" data-original-height="265" data-original-width="472" src="https://blogger.googleusercontent.com/img/b/R29vZ2xl/AVvXsEgb2QNaitKfAfw9wk5Vfh-nlshh8lLVb2Dv2tdRNZOM8sk56jIu3Dng_GTHGQ2lhgFp4nAVs-Slc1Taqi7c21irbouhqYjXOlZSY5j2FzicIzEuURof31IH7YtRObaLEywRN5aB0tAmNRRU/s16000/torment.jpg" /></a></div><br /><p></p><i>Niniejszy tekst jest lekko przeredagowanym transkryptem scenariusza videoeseju mojego autorstwa. Filmik można obejrzeć <a href="https://youtu.be/ZV72pDWCT2c">w tym miejscu.</a> Zachęcam do subskrypcji mojego kanału na YouTube.</i><br /><div><i><br /></i></div><div style="text-align: justify;"><br /></div><div style="text-align: justify;"><br /></div><div style="text-align: justify;">Okej. Kochane osoby, zacznijmy w nietypowy sposób. Chcę, żebyście zrobiły dla mnie jedną rzecz. Może to się wydawać trochę dziwne, ale obiecuję, że z czasem nabierze to sensu.</div><div style="text-align: justify;"><br /></div> <div style="text-align: justify;">Zamknijcie oczy.<i> (...nie przemyślałem, jak to się sprawdzi w wersji tekstowej. Hmm... zamknijcie oczy </i>metaforycznie<i>)</i></div><div style="text-align: justify;"><br /></div> <div style="text-align: justify;">Już? Dobrze. Weźcie głęboki oddech, odprężcie się i pomyślcie o jakimś tekście kultury – książce, filmie, grze, serialu, komiksie albo czymkolwiek innym, co posiada fabułę. Niech to będzie coś, co dobrze znacie. Może dlatego, że jest waszym ulubionym tekstem, może dlatego, że miałyście z nim do czynienia niedawno i dlatego macie go świeżo w pamięci. Chodzi mi o to, byście pomyśleli o historii, którą jesteście w stanie stosunkowo precyzyjnie odtworzyć w swojej głowie.</div><div style="text-align: justify;"><br /></div><div style="text-align: justify;">Znakomicie. Teraz spróbujcie odpowiedzieć na pytanie, o czym opowiada ten tekst kultury, o którym teraz myślicie. Nie chodzi mi o to, byście opisały następujące po sobie wydarzenia, ale o to, byście zastanowiły się, co ten tekst mówi. Co kryje się pod estetyką, dialogami, wydarzeniami i postaciami? Jeśli jakaś znajoma osoba zapyta was, o czym jest ten tekst, ale tak jednym, dwoma słowami, góra krótkim zdaniem – jak odpowiecie na to pytanie?</div><div style="text-align: justify;"><br /></div><div style="text-align: justify;">No dobrze, możecie otworzyć już oczy. O co tu chodziło? Obawiam się, że aby poznać odpowiedź na to pytanie, musicie dotrwać ze mną do aż do końca tego wideoeseju. Obiecuję, że zrobię wszystko, co w mojej mocy, by było warto.</div><div style="text-align: justify;"><br /></div><div style="text-align: justify;">Planescape: Torment jest fabularną grą video wyprodukowaną przez Black Isle Studios i wydaną w tysiąc dziewięćset dziewięćdziesiątym dziewiątym roku w wersji na komputery osobiste. Powszechnie uznawana jest za jedną z najwybitniejszych gier video w historii tego medium. Ja zgadzam się z tą opinią w stu procentach, to prawdopodobnie moja ulubiona gra komputerowa, przeszedłem ją w swoim życiu co najmniej cztery razy i za każdym razem było to niesamowicie satysfakcjonujące doświadczenie. To jedna z tego typu gier, które dorównują swojej reputacji, nawet dzisiaj, po ponad dwudziestu latach od chwili premiery.</div><div style="text-align: justify;"><br /></div><div style="text-align: justify;">I to jest chyba najlepszy moment na ostrzeżenie przed spoilerami. Obawiam się, że będę musiał zdradzić tu większość kluczowych zwrotów akcji, w tym również finał całej opowieści. Dlatego jeśli ktoś chce podejść do gry na czysto, to jest najlepszy moment, by przerwać oglądanie tego videoeseju, nabyć odświeżoną edycję gry i w nią zagrać. Planescape: Torment ma bardzo dobre, pełne spolszczenie, niskie wymagania sprzętowe i – wbrew pozorom – jest stosunkowo prosta w obsłudze, gdy gracz przywyknie już do interfejsu. Pewien próg wejścia istnieje, szczególnie dla osób mających mniej doświadczenia z grami w ogóle, ale jest raczej niski i warto go przekroczyć, bo w zamian otrzymuje się naprawdę unikalną, bogatą i doskonale opowiedzianą historię.</div><div style="text-align: justify;"><br /></div><div style="text-align: justify;">Gra opowiada historię bezimiennego mężczyzny, który pewnego dnia budzi się w kostnicy, bez żadnych wspomnień. Po pewnym czasie uświadamia sobie, że nie jest w stanie umrzeć – po śmierci jego ciało po jakimś czasie regeneruje się i Bezimienny odzyskuje przytomność. Celem gry jest odkrycie tożsamości protagonisty oraz dowiedzenie się, w jaki sposób pozyskał swoją nieśmiertelność. W toku rozgrywki do głównej postaci mogą przyłączyć się inni bohaterowie i bohaterki – to od decyzji gracza zależy, czy zaprosi je do swojej drużyny. Warto to robić, ponieważ każda postać towarzysząca posiada w pełni wykształconą osobowość, charakter, ma tonę unikalnych dialogów oraz własne historie, które są interesujące zarówno same w sobie oraz jako element szerszej intrygi.</div><div style="text-align: justify;"><br /></div><div style="text-align: justify;">Ostatecznie dowiadujemy się, że główny bohater nabył swoją nieśmiertelność w celu uniknięcia wiecznego potępienia. Jeszcze zanim stał się nieśmiertelny, popełnił on bowiem jakiś niesprecyzowany straszliwy uczynek, który w normalnych okolicznościach zapewniłby mu wieczność w lokalnym odpowiedniku Piekła. Dlatego bohater postanowił przedłużyć swoje życie do momentu, w którym będzie w stanie odkupić swój grzech i uniknąć potępienia. Z czasem jednak wszystko zaczęło się komplikować, bo jego śmiertelność zyskała własną tożsamość oraz instynkt samozachowawczy i planuje permanentnie utrzymać głównego bohatera w stanie wiecznego życia, by cieszyć się własnym, niezależnym istnieniem. Obaj – nieśmiertelny główny bohater gry i jego śmiertelność, jako oddzielny byt zwany Istotą Wiekuistą – tkwią więc w impasie, który gracz musi przełamać, podejmując decyzję, w jaki sposób zakończyć fabułę. Niezależnie od podjętej decyzji, główny bohater ostatecznie trafia do lokalnego odpowiednika Piekła. Jednak kontekst tego finału różni się w zależności od tego, czy stanie się to po ostatecznym unicestwieniu Śmiertelności głównego bohatera, połączeniu się z nią czy po popełnieniu samobójstwa za pomocą unikalnego oręża, które można stworzyć po drodze.</div><div style="text-align: justify;"><br /></div><div style="text-align: justify;">W teorii literatury temat przewodni to określony motyw, któremu podporządkowane są (pośrednio albo bezpośrednio) wszystkie inne elementy tekstu. Wielu artystów, komponując dzieło, opiera je na jakimś temacie przewodnim – czasami więcej niż jednym – i traktuje go jak fundament, na którym buduje całą konstrukcję. Nie oznacza to, że wszystkie teksty kultury mają tematy przewodnie i nie oznacza to, że posiadanie tematu przewodniego automatycznie czyni jakieś dzieło dobrym. Bo to czy jakieś dzieło sztuki jest dobre to temat nawet nie na oddzielny wideoesej, a na cały oddzielny kanał. Nie planuję w to brnąć, w każdym razie – nie tutaj i nie teraz..</div><div style="text-align: justify;"><br /></div><div style="text-align: justify;">W Planescape: Torment zidentyfikowanie tematu przewodniego jest o tyle łatwe, że ten temat wyrażony jest wprost, wielokrotnie na przestrzeni samej gry oraz jej marketingu. „Co może zmienić naturę człowieka?”. Każda osoba, która zetknęła się z tą grą zna to pytanie. Wielu graczy, z którymi rozmawiałem na ten temat traktowało je jako zagadkę, łamigłówkę, którą powinniśmy rozwiązać w grze. To dość naturalne, ponieważ popkultura często angażuje swoich odbiorców, pokazując im pytanie i kusząc odpowiedzią, która czeka na nich gdzieś po drodze. „Kto zabił Laurę Palmer?” „Gdzie jest Jessica Hyde?” „Jak poznałem waszą matkę?”. To łatwy sposób na zaangażowanie odbiorcy, bo dzięki temu odbiorca wie, na co powinien czekać i czemu właściwie czyta tę książkę albo ogląda ten serial albo gra w tę grę – bo chce dowiedzieć się, jak brzmi odpowiedź.</div><div style="text-align: justify;"><br /></div> <div style="text-align: justify;">„Co może zmienić naturę człowieka?” nie jest tego typu pytaniem. Gra nie ujawnia nam jednoznacznej odpowiedzi na ten dylemat, nie pojawia się postać, która nam to zdradza, nie dostajemy żadnych punktów doświadczenia za prawidłową odpowiedź – nie wiemy nawet, która odpowiedź jest prawidłowa. Sama ta kwestia nie jest też w żadnym stopniu kluczowa dla przebiegu historii. Gdyby usunąć z niej to pytanie, gdyby postacie nigdy nie powtarzały go w dialogach i nie zadawały go sobie nawzajem, akcja gry potoczyłaby się dokładnie w ten sam sposób. Ponieważ to tak naprawdę nie jest pytanie samo w sobie. To temat przewodni, zakomunikowany nam w formie pytania. Scenarzyści gry traktują je jako punkt wyjścia dla tego, w jaki sposób budują historię Bezimiennego bohatera oraz jego towarzyszy, jak ją opowiadają i jak się ona kończy. W momencie, w którym to sobie uświadomimy, nagle wszystkie elementy układanki zaczynają wskakiwać na swoje miejsca.</div><div style="text-align: justify;"><br /></div> <div style="text-align: justify;">Cała historia głównego bohatera opiera się na tym dylemacie. Jego potępienie wynika z popełnionej przez niego zbrodni, którą próbuje odkupić – próbuje zmienić swoją negatywną naturę w coś pozytywnego. Przebieg tej zmiany zdaje się jednak potwierdzać jego złą naturę – żeby zyskać nieśmiertelność, Bezimienny musi okłamywać ludzi, którzy mu ufają, manipulować uczuciami innych, popełniać zdrady i morderstwa. Co więcej, cenę za jego nieśmiertelność – jak dowiadujemy się z fabuły – ponoszą przypadkowi ludzie, ponieważ za każdym razem gdy Bezimienny ginie i zostaje wskrzeszony, dla zachowania równowagi gdzieś na świecie umiera jakaś losowa osoba. A zatem jego walka o zmianę swojej natury jedynie dodaje nieszczęść innym i tylko potwierdza tezę, że bohater zasługuje na potępienie. To moralny impas, w którym każda decyzja jest zła i skończy się nieszczęściem. Czy Bezimienny, walcząc ze swoją złą naturą, zmienia ją i w jego zmaganiach jest jakaś wartość, czy może to sytuacja ruchomych piasków, w których próba wyzwolenia się z własnej natury jedynie sprawia, że wciąga nas ona coraz mocniej? Czym w ogóle jest ludzka natura? To coś, z czym się rodzimy? Coś, co nabywamy w pewnym momencie życia? Coś, co zmienia się z czasem bez udziału naszej woli? Jeśli tak, to w jaki sposób możemy kontrolować naszą – albo cudzą – naturę?</div><div style="text-align: justify;"><br /></div><div style="text-align: justify;">Planescape: Torment porusza wszystkie te dylematy – ale nie w formie wykładu czy kazania, tylko używając ich, by opowiadać ciekawe historie. W trakcie rozgrywki spotkamy wiele postaci, których natura została odmieniona. Poza głównym bohaterem mamy na przykład Dak’kona, starego wojownika należącego do rasy glithzerai. Glithzerai pochodzą z niewolniczej rasy, która w odległej przeszłości zbuntowała się i wybiła na całkowitą niezależność – można powiedzieć, że zmieniła w ten sposób swoją naturę. Problem polega na tym, że w przeszłości, w historii gry Dak’kon w zamian za ratunek poprzysiągł głównemu bohaterowi bezwarunkową, dozgonną wierność, nie wiedząc jeszcze o nieśmiertelności Bezimiennego. To oznacza, że de facto skazał się na niewolnictwo, ponieważ jego przysięgę zakończyć może jedynie śmierć Dak’kona. Stał się więc tym, czym jego rasa była przed wiekami, a czym gardzi obecnie. Dla Dak’kona jest to oczywiście źródłem olbrzymiego kryzysu tożsamości.</div><div style="text-align: justify;"><br /></div><div style="text-align: justify;">Poza tym mamy na przykład demona imieniem Fhjull, którego natura jest bezsprzecznie zła, ale który został przeklęty przez upadłego anioła w taki sposób, by mógł – i musiał – czynić wyłącznie dobro. Dla Fhjuilla jest to oczywiście źródłem olbrzymiej udręki, bo jego charakter pozostał negatywny, nawet jeśli jego natura została zmieniona na pozytywną. Choć czy możemy mówić, że jego natura została zmieniona, skoro nadal czynienie dobra budzi w nim wstręt? Upadły anioł, który go przeklął, Trias Potępiony, również jest moralnym paradoksem, ponieważ został wyrzucony z Nieba – lokalnego odpowiednika Nieba – za szlachetną w sumie próbę zgromadzenia wojsk w celu zakończenia odwiecznej wojny.</div><div style="text-align: justify;"><br /></div><div style="text-align: justify;">Gra prezentuje nam takie postacie właściwie bez przerwy. Do naszej drużyny możemy przyłączyć sukkuba imieniem Nie-Sława, której nie interesują rozkosze cielesne, tylko intelektualne i emocjonalne. Albo Nordoma, mechaniczną istotę należącą do kolektywu innych istot mechanicznych, Modronów, która z powodu błędu w swoim oprogramowaniu uzyskała niezależność. Jego imię – Nordom – jest nazwą jego rasy zapisaną wspak, co samo w sobie symbolizuje jego sprzeczną naturę.</div><div style="text-align: justify;"><br /></div><div style="text-align: justify;">Pierwszy towarzysz Bezimiennego w grze, Morte, jest lewitującą czaszką, która pochodzi ze Słupa Czaszek – wielkiej konstrukcji, gdzie po śmierci trafiają czaszki kłamców, którzy swoimi kłamstwami doprowadzili do czyjejś śmierci. Naturą Morte jest zatem bycie kłamcą. W toku gry jednak możemy zaobserwować jego przemianę i próbę naginania własnej natury. Morte z czasem przestaje notorycznie kłamać, a wcześniej możemy zaobserwować, że jego kłamstwa – jeśli je dostrzeżemy, co jest proste, gdy podchodzimy do gry po raz któryś z kolei, znając już całą fabułę – próbują raczej zapobiegać nieszczęściom, a nie je powodować. Co ciekawe, w oryginalnej grze fabularnej Planescape, na której bazuje gra, Słup Czaszek jest po prostu pomnikiem trofeów wojennych. Twórcy zmienili mitologię świata przedstawionego, by lepiej pasowała do tematu przewodniego i historii, którą próbowali opowiedzieć. Różnic jest zresztą więcej i w zasadzie każda wprowadzona została po to, by wzmocnić przekaz tematyczny.</div><div style="text-align: justify;"><br /></div> <div style="text-align: justify;">Niemal wszystkie postacie, które możemy przyłączyć do naszej drużyny – i bardzo wiele innych, napotkanych po drodze – podporządkowane są temu tematowi przewodniemu. Co może zmienić naturę człowieka? Planescape: Torment nie udzieli nam jednej odpowiedzi na to pytanie, ponieważ to pytanie jest zbyt wielkie, by dało się na nie odpowiedzieć jednym słowem i w dodatku pociąga ono za sobą inne, równie wielkie pytania. Czym jest człowiek? Czym jest natura ludzka? Co kwalifikuje się jako zmiana tej natury, a co nie? Nie da się udzielić na to zwięzłej odpowiedzi. Dlatego twórcy gry nawet nie próbują tego robić. Zamiast tego tematyzują swoją historię w taki sposób, by opowiedzieć w niej o wielu stronach tego pytania. Nie za pomocą jednej wielkiej odpowiedzi, a za pomocą kilku albo nawet kilkunastu małych, które poruszają to samo zagadnienie z różnych perspektyw.</div><div style="text-align: justify;"><br /></div><div style="text-align: justify;">I to idzie naprawdę głęboko. W grze pojawia się postać imieniem Xachariah. Xachariah jest bohaterem z przeszłości głównego bohatera i pełni pomniejszą rolę w jego wcześniejszej historii. Jego imię pada w grze może dwa razy, on sam pojawia się w niej jedynie jako zombie, na długo po swojej śmierci. Ponieważ nie pełni praktycznie żadnej roli w rozwoju fabuły gry, bardzo łatwo jest go przegapić. Wielu graczy, którzy przeszli Planescape: Torment nawet kilka razy, nie ma pojęcia o jego istnieniu. O Xachariahu dowiadujemy się jednak, że za życia był ślepym łucznikiem. I to podobno bardzo utalentowanym. Nie wiemy, czy oślepł już po tym, jak nauczył się sztuki strzeleckiej i postanowił, że niepełnosprawność nie stanie mu na drodze, czy może był ślepy od urodzenia, a mimo to postanowił szkolić się w łucznictwie. Tak czy inaczej jest postacią, która neguje swoją naturę. A zatem nawet postać, która ledwo zasługuje na wzmiankę, dopasowana jest do tematu przewodniego gry.</div><div style="text-align: justify;"><br /></div> <div style="text-align: justify;">Planescape: Torment jest dziełem wybitnym, ale nawet mniej imponujące teksty kultury często korzystają z tematów. Jakiś rok temu miałem przyjemność przejść grę Star Wars Jedi: Upadły Zakon, która też jest fantastycznie stematyzowana. Jej temat nie jest zasygnalizowany aż tak czytelnie jak w Tormencie, ale i tak jest bardzo widoczny. Akcja opowiada o niedoszłym rycerzu Jedi imieniem Cal, który po śmierci swojego mistrza i upadku Republiki, zmuszony jest do ukrywania się przed inkwizytorami Imperium. Z czasem przyłącza się do Cere Jundy byłej Rycerki Jedi, która po tragicznej utracie swojej padawanki odcięła się od Mocy i skupiła na walce z Imperium. Bohaterowi towarzyszy też mały droid BD-1, który należał wcześniej do nieżyjącego już mistrza Jedi. Tematem gry jest trauma i proces godzenia się ze stratą. W trakcie fabuły Cal musi pogodzić się ze śmiercią swojego Mistrza, wyjść z żałoby, która na każdym kroku paraliżuje jego decyzyjność i nauczyć się żyć z tym bagażem emocjonalnym. Cere musi zrobić to samo z utratą swojej uczennicy. Inne postacie, które z czasem pojawiają się na arenie wydarzeń, również radzą sobie – ale wręcz przeciwnie, zupełnie sobie nie radzą – z traumami, których doświadczyły. Nawet mały BD-1 ma drobny wątek ciągnący się przez całą grę, w którym zaprzyjaźnia się z Calem i stopniowo staje się coraz użyteczniejszym towarzyszem podróży.</div><div style="text-align: justify;"><br /></div><div style="text-align: justify;">Star Wars Jedi: Upadły Zakon nie jest jakąś niesamowicie wybitną grą, ale wyraźny temat pozwala jej być bardzo dobrą, wciągającą opowieścią o czymś. I wcale nie musi być to coś niesamowicie głębokiego czy odkrywczego – ale sam fakt, że narracja klei się w spójną całość podporządkowaną określonemu tematowi naprawdę działa na korzyść tej opowieści. Możemy to porównać z najnowszą trylogią gwiezdnowojennych filmów, które… eee… niezależnie od tego, jaką macie o nich opinię, prawdopodobnie wszyscy możemy się zgodzić, że tematyczna spójność uczyniłaby tę trylogię czymś znacznie lepszym.</div><div style="text-align: justify;"><br /></div><div style="text-align: justify;">W porządku. Teraz ponownie zamknijcie oczy i pomyślcie o tym samym tekście kultury, o którym pomyślałyście, gdy poprosiłem Was o to na samym początku tego wideoeseju. Przypomnijcie sobie przewijające się przez fabułę motywy. Co napędzało bohaterów. Z jakich wątków uprzędzona jest ta opowieść. Czy te wątki mają jakieś punkty wspólne? Możliwe, że nie – jak mówiłem wcześniej, nie każda narracja ma temat przewodni, bo też nie w każdej jest on potrzebny. Ale jeśli ma i jeśli uda się wam go zidentyfikować, czeka was jedno z moich ulubionych doznań związanych z doświadczaniem kultury – ten moment, gdy wszystkie elementy układanki wskakują na swoje miejsce i nagle mnóstwo rzeczy zaczyna nabierać głębszego sensu.</div><div style="text-align: justify;"><br /></div><div style="text-align: justify;">Mam nadzieję, że teraz przynajmniej niektórym z Was uda się spojrzeć na swoje ulubione filmy, gry i seriale w trochę głębszy sposób. Oczywiście nie ma absolutnie niczego złego w cieszeniu się kulturą na tym najbardziej podstawowym poziomie instynktownej przyjemności. Czasami jednak warto zamknąć oczy i pomyśleć trochę głębiej. Choćby tylko po to, by zrozumieć, czemu lubi się jakiś film, serial czy książkę i w ten sposób polubić ją jeszcze bardziej.</div>Misiaelhttp://www.blogger.com/profile/15563488227395440762noreply@blogger.com0tag:blogger.com,1999:blog-2517325296251586105.post-17398058713829922142021-02-19T17:35:00.003+01:002021-02-19T17:36:45.967+01:00Nowomowa. Rok 1984<div class="separator" style="clear: both; text-align: center;"><a href="https://blogger.googleusercontent.com/img/b/R29vZ2xl/AVvXsEg4OPWePZuVofNGCYpggsH5VzEol0uNJ9WJV7Z0rIOxqG7aTpg3VMIXF3fsztD-iYLTWfKBTYk1ITsHhmpYsI2-1nvZjKKAdu6aZsJBrw1fOfg1pz4hZe91W42-_iPhO0UOT-jw5fXGy0sj/s472/orvl.jpg" style="margin-left: 1em; margin-right: 1em;"><img border="0" data-original-height="265" data-original-width="472" src="https://blogger.googleusercontent.com/img/b/R29vZ2xl/AVvXsEg4OPWePZuVofNGCYpggsH5VzEol0uNJ9WJV7Z0rIOxqG7aTpg3VMIXF3fsztD-iYLTWfKBTYk1ITsHhmpYsI2-1nvZjKKAdu6aZsJBrw1fOfg1pz4hZe91W42-_iPhO0UOT-jw5fXGy0sj/s16000/orvl.jpg" /></a></div><br /><div style="text-align: justify;"><br /></div><i>Niniejszy tekst jest lekko przeredagowanym transkryptem scenariusza videoeseju mojego autorstwa. Filmik można obejrzeć <a href="https://youtu.be/muO0KGPYGQw">w tym miejscu.</a> Zachęcam do subskrypcji mojego kanału na YouTube.</i><div style="text-align: justify;"><br /></div><div style="text-align: justify;">Nowomowa jest bardzo popularnym słowem, często używanym w dyskursie społecznym przez dziennikarzy, polityków i użytkowników Twittera z nazwą konta złożoną z wielu cyfr. Z moich obserwacji wynika, że obecnie potoczna definicja terminu „nowomowa” brzmi „ktoś używa języka w sposób, który mi się nie podoba”. Co jest dość… elastyczną definicją. Nie mam zamiaru przywoływać tu żadnych konkretnych przykładów używania tego słowa obecnie, bo raz, że temat jest szeroki, dwa – że prawdopodobnie spowodowałbym tym niepotrzebną burzę, która odwracałaby uwagę od tego, o czym naprawdę chcę dzisiaj opowiedzieć.</div><div style="text-align: justify;"><br /></div><div style="text-align: justify;">Autor tego pojęcia – angielski pisarz, dziennikarz, eseista, krytyk literacki, weteran hiszpańskiej wojny domowej i ulubiony socjalista polskich konserwatystów, George Orwell – miał bardzo konkretną definicję nowomowy. I to właśnie o tym porozmawiamy sobie dzisiaj.</div><div style="text-align: justify;"><br /></div><div style="text-align: justify;">Rok 1984 to powieść autorstwa Erica Arthura Blaira, szerzej znanego jako George Orwell. Jej fabuła obraca się wokół postaci Winstora Smiha, szeregowego członka partii politycznej utrzymującej autorytarną władzę za pomocą dezinformacji, inwigilacji, agresywnej propagandy i nieustannej kontroli społeczeństwa. Głównie członków partii, takich jak główny bohater, stanowiących zaledwie dwadzieścia procent populacji, choć reszta obywateli również była kontrolowana, by wybadać, gdzie formują się ewentualne ośrodki buntu i zawczasu się ich pozbyć. Wbrew powszechnej opinii, w świecie przedstawionym nie wszyscy podlegali nieustannej obserwacji i kontroli, ale wszyscy musieli liczyć się z tym, że w każdym momencie swojego życia mogą być inwigilowani.</div><div style="text-align: justify;"><br /></div><div style="text-align: justify;">Równolegle partia prowadziła intensywną oraz bardzo agresywną inżynierię społeczną, za pomocą mediów i politycznych ustaw wymuszając takie zachowania i nawyki u swoich obywateli, które w rezultacie z czasem wytworzą bezwarunkowo posłuszne, bierne społeczeństwo. Nowomowa była jednym z narzędzi, za pomocą których partia próbowała tego dokonać. Nowomowa była nową, skrajnie uproszczoną wersją angielszczyzny, okrojoną ze słów i sformułowań oznaczający potencjalnie niebezpieczne dla partii idee, najczęściej związane z wolnością, indywidualizmem i samostanowieniem. Był to bardzo techniczny, ultra precyzyjny język oparty na przedrostkach i przyrostkach modyfikujących konkretne słowo w zależności od potrzeb oraz na skracaniu zbyt długich słów w stopniu, który wypierze te słowa z ich pierwotnego znaczenia.</div><div style="text-align: justify;"><br /></div><div style="text-align: justify;">Przykładem może być eliminacja słowa „zły” na rzecz słowa „bezdobry”. Jeśli chcemy powiedzieć w nowomowie, że coś jest bardzo złe, mówimy „plusbezdobry”, albo „dwaplusbedobry” jeśli chcemy podkreślić, że to coś jest naprawdę, krytycznie złe. Jeśli natomiast chcemy powiedzieć „lepsze”, w nowomowie użyjemy słowa „dobrzejsze”, by cały czas pozostawać przy tej samej podstawie słowotwórczej. Cała nowomowa skonstruowana jest w taki właśnie sposób, by maksymalnie zredukować język, wyciąć wszystko, co możliwe jest do wycięcia i pozostawić jedynie suchy kod komunikacyjny. Który i tak z czasem miał być stopniowo zubażany.</div><div style="text-align: justify;"><br /></div><div style="text-align: justify;">Orwell wpadł na ten pomysł w czasie II Wojny Światowej, gdy pracował dla BBC i zetknął się z ideą tak zwanego Basic English. Był to pomysł filozofa żyjącego na początku XX wieku, Charlesa Kaya Ogdena, który uznał, że świat potrzebuje prostego, wspólnego języka, którego łatwo się będzie nauczyć – oraz nauczyć go innych – i ustanowić w ten sposób powszechną formę globalnej komunikacji. Ogden wyselekcjonował około tysiąca kluczowych słów języka angielskiego i drastycznie uprościł reguły gramatyczne. O ile przewidywania filozofa się nie sprawdziły, o tyle sama idea w jakimś stopniu funkcjonuje do dzisiaj. Żeby daleko nie szukać – istnieje językowa wersja Wikipedii napisana w tak zwanym Simple English, dla osób znających angielszczyznę w nieco mniej zaawansowanym stopniu. Idea rozwijana była też przez pisarzy fantastycznonaukowych. Legendarny autor i dziadek współczesnego science-fiction, Herbert George Wells napisał w 1933 roku powieść pod tytułem Kształt Rzeczy Przyszłych, w której przewijała się idea Basic English.</div><div style="text-align: justify;"><br /></div><div style="text-align: justify;">Orwell początkowo zafascynowany był tą koncepcją wspólnego języka całej ludzkości, z czasem jednak zaczął być wobec niej coraz bardziej krytyczny. Zauważył – jak wielu przed nim – że język nie jest czymś powstającym w sposób sztuczny, a czymś, co nieustannie rozwija się w trakcie komunikacji osób posługujących się tym językiem. Wszystkie wymyślone języki – od esperanto po klingoński – są co najwyżej lingwistycznymi ciekawostkami. Nikt nie używa ich jako naturalnych narzędzi komunikacji. Krytycy Ogdena zwrócili uwagę właśnie na to, że jedna osoba jest w stanie wymyślić prosty język… ale tylko dla jednej osoby. Siebie samego. Tymczasem różni ludzie używają języka w różnym celu, na różne sposoby, a normy językowe kształtują się właśnie na przestrzeni komunikacji nas wszystkich. Nikt nie jest wynalazcą żywego języka. To nasze dobro wspólne, nieustannie rozwijane przez wszystkie osoby, które go używają.</div><div style="text-align: justify;"><br /></div><div style="text-align: justify;">Orwell nie poświęcił temu zagadnieniu zbyt wiele miejsca w swojej powieści. W samej fabule jest to raczej jeden z motywów tła i elementów świata przedstawionego, który nie pełni żadnej istotnej roli w tym, w jaki sposób rozwija się historia. W Roku 1984 nowomowa była dopiero rozwijającą się ideą, która w przyszłości miała zastąpić angielszczyznę. W międzyczasie używana była jednak tylko przez członków Partii, niemal wyłącznie w oficjalnych dokumentach oraz nowych tłumaczeniach tekstów kultury, takich jak książki albo sztuki teatralne. Założenie było takie, że członkowie Partii dla wygody w końcu zaczną używać nowomowy w zwyczajnych, codziennych rozmowach, co z kolei rozleje się w ten sposób na resztę populacji.</div><div style="text-align: justify;"><br /></div><div style="text-align: justify;">No dobrze, ale – po co? Czemu Partia miałaby poświęcać czas i zasoby na coś takiego? Czemu redukować język do absolutnego minimum? Tutaj musimy porozmawiać o kolejnej rzeczy. W dwudziestym wieku olbrzymią popularnością cieszyła się tak zwana hipoteza relatywizmu lingwistycznego. Pod tą straszliwie nudną nazwą kryje się niesamowicie fascynująca idea, że język, którym się posługujemy wpływa na to, w jaki sposób myślimy. To, jak skonstruowana jest gramatyka języka, w który ubieramy nasze myśli, jakim zasobem słownictwa dysponujemy, jak funkcjonują reguły językowe ma znaczący wpływ na to, jakie myśli budujemy w naszych głowach i wyrażamy naszymi ustami.</div><div style="text-align: justify;"><br /></div><div style="text-align: justify;">Innymi słowy, jest to idea, że budowa języka wpływa na to jak postrzegamy otaczającą nas rzeczywistość Jeśli oglądaliście film fantastycznonaukowy Arrival. Nowy początek z 2016 roku, to wiecie już pewnie, o co chodzi, bo ta hipoteza pełni w fabule filmu kluczową rolę. Swoją drogą, to naprawdę niesamowicie dobry film i bardzo go polecam.</div><div style="text-align: justify;"><br /></div><div style="text-align: justify;">Hipoteza relatywizmu lingwistycznego występuje w dwóch postaciach – słabej i silnej. Silna postać nosi nazwę determinizmu lingwistycznego i zakłada, że język fundamentalnie zmienia nasze postrzeganie rzeczywistości. Po prostu całkowicie przemeblowuje nam głowę. Wygląda to w taki sposób, ze jeśli – na przykład – ktoś wychowywał się mówiąc wyłącznie językiem, w którym nie istniało sformułowanie „pizza z ananasem” pewnego dnia zetknie się z ideą pizzy z ananasem, nie będzie w stanie przeprocesować jej w swojej głowie. Z moich doświadczeń wynika, że może tkwić tu ziarno prawdy, ale generalnie większość osób zajmujących się językiem podchodzi sceptycznie do tej idei.</div><div style="text-align: justify;"><br /></div><div style="text-align: justify;">Znacznie większą popularnością cieszy się natomiast słabsza postać hipotezy relatywizmu lingwistycznego. W przeciwieństwie do silniejszej, zakłada ona, że język nie determinuje tego, co jesteśmy w stanie pomyśleć, a jedynie w jakimś stopniu wpływa, co jako pierwsze przyjdzie nam do głowy, co jako drugie, a o czym odruchowo po prostu nie pomyślimy, dopóki inna osoba nam o tym nie opowie. W takiej sytuacji ktoś, kto wychowywał się mówiąc wyłącznie językiem, w którym nie istniało sformułowanie „pizza z ananasem” pewnego dnia zetknie się z ideą pizzy z ananasem nie dozna szoku poznawczego tylko pomyśli „O, pizza z ananasem. Nie pomyślałem o tym. Cóż za niezwykła idea. Nigdy w życiu bym na to nie wpadł”.</div><div style="text-align: justify;"><br /></div><div style="text-align: justify;">Hm… Zgłodniałem trochę.</div><div style="text-align: justify;"><br /></div><div style="text-align: justify;">Ale wróćmy do Orwella. Pisarz zauważył tę właściwość jeszcze na długo zanim wpadł na pomysł napisania Roku 1984. W swoim eseju Politics and the English Language napisanym i opublikowanym w połowie lat czterdziestych, pisarz zwrócił uwagę na to, jak ówczesna angielszczyzna przesycona jest sformułowaniami, które nie mają żadnego realnego znaczenia, a jedynie mącą przekaz komunikatu. Co z kolei negatywnie wpływa na jakość dyskusji, bo politycy, dziennikarze i ludzie kultury przerzucają się zbędnymi sformułowaniami, zamiast wyrażać precyzyjne idee.</div><div style="text-align: justify;"><br /></div> <div style="text-align: justify;"><br /></div><div style="text-align: justify;"><blockquote>Już ten napuszony styl jest eufemizmem. Masa słów opada na fakty jak śnieg, ukrywając szczegóły i kontury. Nieuczciwość to wielki wróg jasnego wyrażania się. Kiedy prawdziwe cele różnią się od deklarowanych, niemal instynktownie sięgamy po długie słowa i wyświechtane zwroty, jak kałamarnica plująca atramentem. W naszych czasach nie da się "trzymać z dala od polityki". Wszystko jest sprawą polityczną, a sama polityka to bagno kłamstw, uników, bzdur, nienawiści i schizofrenii. A kiedy tak wygląda świat, język musi ucierpieć. Przypuszczam – brakuje mi wiedzy, żeby zweryfikować to przypuszczenie – że języki niemiecki, rosyjski i włoski znacznie ucierpiały w ciągu ostatnich dziesięciu-piętnastu lat niszczenia ich przez dyktaturę.</blockquote></div><div style="text-align: justify;"><br /></div> <div style="text-align: justify;"><br /></div><div style="text-align: justify;">Może wydawać się to ironiczne, że Orwell krytykuje w swoim eseju przeciążanie języka zbędnym, dezorientującym słownictwem, w czasie gdy w Roku 1984 za pomocą idei nowomowy krytykuje odwrotny proces, redukcję słownictwa w języku, jednak w obu przypadkach chodzi dokładnie o to samo – o zastępowanie języka pustosłowiem, za którym nie kryje się żadna myśl.</div><div style="text-align: justify;"><br /></div><div style="text-align: justify;">Sam Orwell w swojej twórczości literackiej posługiwał się bardzo precyzyjnym, zdyscyplinowanym stylem, ale była to dyscyplina autora, który dokładnie wie, co i jak chce przekazać i mądrze używa języka, by to robić. Nowomowa jako motyw z powieści Rok 1984 to dyscyplina językowa, która utrudnia komunikację, zamiast ją ułatwiać. Partia rządząca Ocenią – nacją, w której rozgrywa się akcja książki – planowała stopniowo okrajać język coraz większym i większym stopniu, usuwając z niego jakiekolwiek wyrazy, które nie są absolutnie konieczne do podstawowej komunikacji. W ten sposób, nawet jeśli w czyjejś głowie pojawi się jakaś nieprawomyślna, rewolucyjna idea – ta osoba i tak nie będzie potrafiła ubrać jej w słowa, ponieważ język nowomowy nie będzie zawierał odpowiednich słów. Z czasem wszystkie osoby używające nowomowy będą miały coraz bardziej ograniczony zasób myśli, które będą umiały wyrazić.</div><div style="text-align: justify;"><br /></div> <div style="text-align: justify;">Te myśli prawdopodobnie nadal tam będą, ale bez możliwości wyrażenia ich na głos i czytelnego, zrozumiałego przekazania drugiej osobie nie będą stanowiły żadnego zagrożenia dla rządów Partii. Nawet jeśli masz w sobie poczucie buntu, to bez znajomości słowa „bunt” i wszystkich pokrewnych słów oraz przeciwieństw, by tak naprawdę zrozumieć, co oznacza „bunt”, to poczucie zostanie tylko niejasne, niezrozumiałe wrażenie przytłaczającej frustracji. O ile w nowomowie będzie jeszcze takie słowo jak „frustracja”, jeśli nie to będziesz się czuć… dwaplusbezdobrze. Powodzenia w zgromadzeniu ruchu oporu bez języka, który będzie w stanie precyzyjnie wyrazić, przeciwko czemu właściwie chcesz się opierać i jak nazwać swoje uczucia.</div><div style="text-align: justify;"><br /></div><div style="text-align: justify;">Kilka miesięcy temu stworzyłem wideoesej pod tytułem „Zaimki. Hades”. Jego tematem były nowe formy gramatyczne wykształcające się w języku polskim, używane przez osoby niebinarne albo agender do opisu swojej tożsamości płciowej. Po szczegóły odsyłam do tego materiału, tutaj wspominam o tym, ponieważ to znakomity przykład na pokazanie czegoś zupełnie przeciwnego nowomowie – nie redukcja czy okrajanie języka, w celu utrudnienia wyrażania myśli czy opisu świata, ale dodawanie nowych słów i form gramatycznych, by pomóc nam lepiej opisać zmieniającą się rzeczywistość. Jak w tym przypadku – osoby niebinarne zawsze istniały i zawsze miały niebinarną tożsamość, ale do tej pory język polski nie był dostatecznie giętki, by przekazać, co pomyślały ich głowy.</div><div style="text-align: justify;"><br /></div><div style="text-align: justify;"><br /></div><div style="text-align: justify;"><b>Bibliografia:</b></div><div style="text-align: justify;"><br /></div><div style="text-align: left;">George Orwell, 1984 (wersja anglojęzyczna) <a href="https://www.gutenberg.ca/ebooks/orwellg-nineteeneightyfour/orwellg-nineteeneightyfour-00-h.html">https://www.gutenberg.ca/ebooks/orwellg-nineteeneightyfour/orwellg-nineteeneightyfour-00-h.htm</a></div><div style="text-align: left;">Politics and the English Language, polski przekład eseju <a href="https://www.fantastyka.pl/publicystyka/pokaz/66842807">https://www.fantastyka.pl/publicystyka/pokaz/66842807</a></div><div style="text-align: left;">Jak język kształtuje nasze myśli?</div><div style="text-align: left;"><a href="http://edge.org/3rd_culture/boroditsky09/boroditsky09_index.html">http://edge.org/3rd_culture/boroditsky09/boroditsky09_index.html</a></div><div style="text-align: left;">Zaimki. Hades</div><div style="text-align: left;"><a href="https://youtu.be/BX8ld20YeUc">https://youtu.be/BX8ld20YeUc</a></div> Misiaelhttp://www.blogger.com/profile/15563488227395440762noreply@blogger.com0tag:blogger.com,1999:blog-2517325296251586105.post-56900666959603590582021-02-12T17:05:00.005+01:002021-02-12T17:05:59.059+01:00RECENZJA: Marvel. Pokolenia<table align="center" cellpadding="0" cellspacing="0" class="tr-caption-container" style="margin-left: auto; margin-right: auto;"><tbody><tr><td style="text-align: center;"><a href="https://blogger.googleusercontent.com/img/b/R29vZ2xl/AVvXsEgXtUtOYEDsx7P5e4KbFi2uxh9iB5hfXdQaPE7_9mkUlhe1qQMksmFrWXc1CthYJ9ZIHpQQpKu9n0LwJNrAgrdEbai6uEk6ZId3Mu6cei8VL4aMyp9WlEDCl7VlPAfJI3RouKKM_dOT5q0i/s473/pokolenia.jpg" imageanchor="1" style="margin-left: auto; margin-right: auto;"><img border="0" data-original-height="271" data-original-width="473" src="https://blogger.googleusercontent.com/img/b/R29vZ2xl/AVvXsEgXtUtOYEDsx7P5e4KbFi2uxh9iB5hfXdQaPE7_9mkUlhe1qQMksmFrWXc1CthYJ9ZIHpQQpKu9n0LwJNrAgrdEbai6uEk6ZId3Mu6cei8VL4aMyp9WlEDCl7VlPAfJI3RouKKM_dOT5q0i/s16000/pokolenia.jpg" /></a></td></tr><tr><td class="tr-caption" style="text-align: center;">fragment grafiki okładkowej</td></tr></tbody></table><div style="text-align: justify;"><br /></div><div style="text-align: justify;"><br /></div><div style="text-align: justify;">Zanim zacznę pisać cokolwiek konstruktywnego, muszę się poskarżyć na to, że przycinanie grafiki okładkowej do recenzji było w przypadku tego komiksu strasznie upierdliwe. Prawie dwie trzecie okładki <i>Pokoleń</i> zajmuje bowiem wyłącznie czarne tło, przez środek którego przebiega pozioma grafika stworzona przez Alexa Rossa. Była to zresztą grafika często używana przy promocji linii wydawniczej Marvel 2.0. i podejrzewam, że właśnie do tego celu została zamówiona przez wydawnictwo. Po prostu Marvel uznał, że skoro mają już grafikę autorstwa legendarnego rysownika komiksowego, równie dobrze mogą poddać ją recyklingowi i wykorzystać jako okładkę komiksowej antologii. I pal diabli, że grafika ewidentnie nie została pomyślana jako okładka, doda się czarne tło wypełniające górę i dół, i styknie.</div><div style="text-align: justify;"><br /></div><div style="text-align: justify;">To podejście wydaje mi się reprezentacyjne dla całego komiksu, o której mowa będzie w dzisiejszej blognotce. Pokolenia, jak już wspomniałem, są antologią – zbiorem zamkniętych historyjek połączonych określonym motywem przewodnim, poza tym jednak niemal zupełnie autonomicznych. Punktem wyjścia jest Kobik, personifikacja kosmicznego artefaktu, który rozrzucił grupkę superbohaterów w czasie i przestrzeni, by doprowadzić do spotkań z ich poprzednikami i poprzedniczkami (na przykład, w przypadku Spider-Mana, Miles Morales spotyka nastoletniego Petera Parkera) albo ich własnymi alternatywnymi wersjami przedstawionymi wcześniej (jak młoda Jean Grey z alternatywnej przeszłości spotyka młodą Jean Grey z prymarnej przeszłości… nie, nie mam zamiaru tego tłumaczyć) albo alternatywnymi wersjami ich poprzedników (jak Riri Williams spotyka starego Tony’ego Starka z kreskówki <i>Next Avengers: Heroes of Tomorrow</i>) albo coś jeszcze bardziej naciąganego. Kobik chce w ten sposób podziękować postaciom za pomoc i pomóc rozwiązać młodemu pokoleniu superbohaterów problemy związane z poczuciem własnej wartości i poczuciem niedorastania do reputacji ich legendarnych poprzedników i poprzedniczek.</div><div style="text-align: justify;"><br /></div><div style="text-align: justify;">W teorii była tu zatem interesująca narracyjna przestrzeń na opowiedzenie czegoś interesującego o przemijaniu, naturze ewolucji, dziedzictwa i rozwijania legendy. Bardziej śmiałym scenarzystom mogłoby nawet przyjść do głowy pokuszenie się o metatekstowy dialog z czytelnikami, którzy mogą kręcić nosem na to, że ich ukochani bohaterowie z dzieciństwa zaczynają być zastępowani przez inne, nowe postacie, stworzone dla innych, nowych czytelników. To nie musiał być wyrobniczy produkcyjniak, które Marvel wydala z siebie z przerażającą intensywnością od wielu lat.</div><div style="text-align: justify;"><br /></div> <div style="text-align: justify;">Nie musiał, ale ostatecznie jednak tym się właśnie okazał. Gdybym dostał zlecenie od jakiegoś wydawnictwa na stworzenie crossovera na jeden komiksowy zeszyt, w którym młodsza inkarnacja jakiejś postaci przenosi się w przeszłość i spotyka swojego poprzednika, prawdopodobnie napisałbym na autopilocie coś w tym rodzaju – młodego bohatera nękają wątpliwości co do tego, czy nadaje się na pełnienie tej roli, coś przenosi go w czasie, spotyka swojego poprzednika, z którym łączy siły w krótkiej, mało znaczącej fabułce, po czym młodzieniec uświadamia sobie, że nie musi być ideałem, musi tylko dawać z siebie wszystko, bo na ogół to wystarcza (albo coś w tym rodzaju), po czym wraca do swojej linii czasowej i komiks ma przyjemny, pozytywny finał.</div><div style="text-align: justify;"><br /></div><div style="text-align: justify;">Gdyby jednak zleceniodawca poinformował mnie, że ten komiks trafi do antologii i dziewięć innych scenarzystów dostało te same wytyczne, prawdopodobnie wysiliłbym się znacznie bardziej. Bo o ile jedna taka historyjka sama w sobie, wciśnięta w dłuższą linię fabularną, sprawdziłaby się dostatecznie dobrze, o tyle dziesięć takich historyjek jedna koło drugiej, czytane ciurkiem w antologii tematycznej zaczną zlewać się ze sobą i nużyć kompletną jednostajnością. I, niestety, do czegoś takiego doszło właśnie w <i>Pokoleniach.</i></div><div style="text-align: justify;"><br /></div><div style="text-align: justify;">Powyższy zarys fabuły wykorzystany został przez większość scenarzystów i scenarzystek antologii – i pojawiło się bardzo niewiele narracyjnych urozmaiceń, które uczyniłyby ten schemat świeższym. To sprawia, że pewnym czasie kolejne punkty scenariusza stają się nieznośnie przewidywalne. To jak słuchanie w kółko tej samej piosenki, która sama w sobie nie jest specjalnie wybitna, a po kilkunastu powtórzeniach zaczyna doprowadzać do szału. Są perełki, oczywiście. Crossover dwojga Wolverinów (Laury i Logana) uderza w naprawdę przyjemne, sentymentalne tony, spotkanie dwóch Miss Marvel przemyca do struktury narracyjnej temat dialogu dwóch różnych fal feminizmu, co jest zaskakująco ambitnym posunięciem w tak sztampowej historii, a kilka innych rozdziałów ma naprawdę znakomitą oprawę graficzną.</div><div style="text-align: justify;"><br /></div><div style="text-align: justify;">Gdybym jednak miał rekomendować komukolwiek ten komiks, to byłaby to stosunkowo wąska grupa fanów mająca wiedzę ekspercką o historiach zarówno nowych, jak i starych inkarnacjach postaci, bo to oni będą mieli najwięcej zabawy w wyłapywaniu smaczków i znali będą konteksty sytuacji poszczególnych postaci. Dla reszty osób będzie to po prostu kolorowy, superbohaterski hałas, który przełknie się – w najlepszym razie – bez bólu, ale który nie jest wart osiemdziesięciu polskich złotych, które życzy sobie za niego rodzimy wydawca.</div>Misiaelhttp://www.blogger.com/profile/15563488227395440762noreply@blogger.com0tag:blogger.com,1999:blog-2517325296251586105.post-3473962716329727102021-01-29T18:01:00.005+01:002021-01-29T18:01:41.764+01:00Herstoria. Nellie Bly<p> </p><div class="separator" style="clear: both; text-align: center;"><a href="https://blogger.googleusercontent.com/img/b/R29vZ2xl/AVvXsEhwr_8AmvXxlfwvxXe0tZaR9kyKrGvkpNHLzufhaIOiq4rKikkKkOJsDIGvxU5YA2U-IWDPI_UNsvgpW1upBKmfwl67gl2sa5T_zNzBxWHAgGZTuJRb1oFh9DAncE-R8Wejpwx-IxPgSxgk/s472/herstoria.jpg" imageanchor="1" style="margin-left: 1em; margin-right: 1em;"><img border="0" data-original-height="265" data-original-width="472" src="https://blogger.googleusercontent.com/img/b/R29vZ2xl/AVvXsEhwr_8AmvXxlfwvxXe0tZaR9kyKrGvkpNHLzufhaIOiq4rKikkKkOJsDIGvxU5YA2U-IWDPI_UNsvgpW1upBKmfwl67gl2sa5T_zNzBxWHAgGZTuJRb1oFh9DAncE-R8Wejpwx-IxPgSxgk/s16000/herstoria.jpg" /></a></div><br /><p></p><div><br /></div><i>Niniejszy tekst jest lekko przeredagowanym transkryptem scenariusza videoeseju mojego autorstwa. Filmik można obejrzeć <a href="https://youtu.be/KU249ZLqeoU">w tym miejscu.</a> Zachęcam do subskrypcji mojego kanału na YouTube.</i><div><i><br /></i></div><div style="text-align: justify;"><br /></div><div style="text-align: justify;"><br /></div><div style="text-align: justify;">Nellie Bly przyszła na świat 5 maja 1864 roku jako Elizabeth Jane Cochran. Posiadała liczne rodzeństwo - dziesięcioro dzieci z poprzedniego małżeństwa jej ojca plus czworo z kolejnego związku. Jej ojciec był robotnikiem fizycznym, który swoim dzieciom wpajał, że tylko ciężką pracą i determinacją można w życiu dojść do czegoś konstruktywnego. Elizabeth wzięła sobie do serca jego słowa - niezłomność charakteru oraz niesamowita charyzma oraz gotowość do żmudnej pracy zapewniły jej uznanie i szacunek, a później nawet sławę.</div><div style="text-align: justify;"><br /></div><div style="text-align: justify;">Po śmierci męża, matka Elizabeth, Mary Jane, powtórnie wyszła za mąż - końcówka dziewiętnastego wieku nie była zbyt przyjaznym czasem dla samotnych matek. Jej kolejny mąż był przemocowym dupkiem, od którego Mary szybko uciekła i z którym równie szybko wzięła rozwód. Rozwody nie były wtedy czymś tak powszechnym jak dziś, więc proces ciągnął się w nieskończoność. Elizabeth występowała przed sądem w obronie matki, zeznając, że jej ojczym był generalnie narąbany przez cały czas od chwili zawarcia małżeństwa. Dziewczyna uczęszczała do szkoły z internatem, jednakże z uwagi na brak funduszy, zmuszona była przerwać edukację. Wraz z matką przeniosła się do Pittsburgh, gdzie zatrudniła się w szkole, wspierając w ten sposób rodzinny budżet. Nigdy nie przestała jednak marzyć o karierze pisarki, którą wymarzyła sobie we wczesnym dzieciństwie.</div><div style="text-align: justify;"><br /></div><div style="text-align: justify;">Przełom nastąpił w 1885 roku, gdy osiemnastoletnia podówczas Elizabeth wzięła do ręki jeden z numerów dziennika Pittsburgh Dispatch, w którym natrafiła na obłędnie mizoginistyczny artykuł zatytułowany „What Girls are Good For” autorstwa Erasmusa Wilsona. Była to odpowiedź na list jednego z czytelników skarżącego się na łamach pisma na swoje niezamężne córki. Wilson w swoim tekście najpierw kategorycznie stwierdził, że miejsce kobiet jest w domu i nigdzie indziej, potem napomniał rodziców pozwalających swoim córkom na podejmowanie pracy, a na końcu dość wyraźnie (choć oczywiście nie otwarcie) zasugerował, że być może chińska tradycja selektywnego dzieciobójstwa celem wyeliminowania nadwyżki dziewczynek w społeczeństwie może nie jest aż tak głupim pomysłem.</div><div style="text-align: justify;"><br /></div><div style="text-align: justify;">Przeczytawszy ten stek bredni, Elizabeth zjeżyły się włosy na głowie. Złapała za pióro i w długim, elokwentnym liście wytłumaczyła Wilsonowi, czemu to, co napisał jest - delikatnie mówiąc - idiotyczne. List był anonimowy - Elizabeth podpisała się jako „Lonely Orphan Girl”. Redaktor prowadzący rubrykę, George Madden, był pod olbrzymim wrażeniem tej odpowiedzi - pasji, potoczystości języka i celności argumentacji. Opublikował napisany przez Elizabeth list i na łamach pisma zaprosił jego autorkę do redakcji. Dzień później „Lonely Orphan Girl” pojawiła się w siedzibie Pittsburgh Dispatch, gdzie natychmiast została zatrudniona. Napisała artykuł zatytułowany „The Girl Puzzle”, w którym, bazując na własnych doświadczeniach i obserwacjach, opisała sytuację kobiet wywodzących się z klasy robotniczej i postulowała wprowadzenie równości płci. Madden był zachwycony - zatrudnił Elizabeth na pełen etat i wymyślił jej pseudonim Nellie Bly.</div><div style="text-align: justify;"><br /></div><div style="text-align: justify;">Przez kolejny rok Nellie pisała artykuły do Pittsburgh Dispatch, gdzie poruszała sprawy nierówności społecznych oraz dyskryminacji kobiet w życiu publicznym i miejscach pracy. Zespół dziennikarski delikatnie próbował jej zasugerować, by zajęła się może bardziej kobiecymi rzeczami i pisała na tzw. „babskich stronach” dziennika o modzie, gotowaniu i kwiatach. Zmęczona tymi coraz bardziej natarczywymi sugestiami, poprosiła wydawcę, by wysłał ją do Meksyku w charakterze zagranicznej korespondentki. Tam Nellie mocno zaszła za skórę lokalnym władzom, krytykując zamach na wolność prasy po tym, jak jeden z lokalnych dziennikarzy został uwięziony za krytykę obozu rządzącego. Po powrocie przeniosła się do Nowego Jorku, a swoje przeżycia opisała w książce Six Months in Mexico. Miała wtedy zaledwie dwadzieścia trzy lata.</div><div style="text-align: justify;"><br /></div><div style="text-align: justify;">Niespełna pół roku później Joseph Pulitzer (tak, ten Pulitzer) zatrudnił Nellie w redakcji The New York World. Jej pierwszą inicjatywą było napisanie reportażu o zakładzie dla obłąkanych kobiet na Roosevelt Island (wtedy jeszcze Blackwell’s Island). Bly podeszła do zadania w bardzo niecodzienny podówczas sposób - postanowiła podszyć się pod jedną z pacjentek i w ten sposób poznać prawdziwe zwyczaje panujące w tym ośrodku, bez ryzyka, że lekarze i personel będą próbowali sprzedać jej podkolorowaną wersję rzeczywistości. Nellie uzgodniła to z naczelnym - który notabene wyrażał spore wątpliwości, czy dziewczynie uda się przekonująco symulować chorobę psychiczną - po czym przystąpiła do przygotowań.</div><div style="text-align: justify;"><br /></div><div style="text-align: justify;">Nellie spędziła dziesięć dni w Bellevue Hospital, gdzie doświadczyła licznych okropieństw, jakim poddawano pacjentki tamtejszego ośrodka - warunki tam panujące pasowały raczej do więzienia o zaostrzonym rygorze, niż szpitala. Po tym czasie naczelny wyciągnął swoją dziennikarkę z tego piekła. Nelly opisała swoje przeżycia w cyklu reportaży, które najpierw opublikowała na łamach The New York World, a później w formie książki zatytułowanej The Ten Days in Mad-House. Udało jej się w ten sposób nie tylko skompromitować wiele autorytetów świata ówczesnej psychologii (którzy musieli się tłumaczyć, jakim cudem zwykła dziewczyna była im w stanie wmówić, że jest chora psychicznie), ale też zainteresować władze miasta tym, co dzieje się w nowojorskich szpitalach psychiatrycznych. Później zresztą władze poprosiły ją o konsultacje w czasie śledztw odnośnie nadużyć w innych tego typu ośrodkach na terenie miasta.</div><div style="text-align: justify;"><br /></div><div style="text-align: justify;">Przez dwa kolejne lata Nellie podszywała się pod różne osoby, przenikała struktury prywatne i państwowe, tropiąc wszelką niesprawiedliwość. Myślicie, że akcja z Bellevue Hospital była brawurowa? Niedługo po niej Nellie wkręciła do żeńskiego więzienia, by przekonać się, jak traktowane są osadzone. Zatrudniła się też w fabryce, na własnej skórze przekonując się, jak potrafią być wyzyskiwane kobiety parające się pracą fizyczną. Wszystkie te przeżycia skutkowały kolejnymi reportażami. Bly umacniała swoją pozycję, stając się ikoną dziennikarstwa wyczynowego, tak bowiem środowisko reporterów nazwało wówczas jej metody pracy. Dziś nazywamy to dziennikarstwem dochodzeniowym.</div><div style="text-align: justify;"><br /></div><div style="text-align: justify;">Jednak jej najbardziej brawurowy wyczyn wciąż był jeszcze przed nią. Otóż Nellie umyśliła sobie, że - wzorem Phileasa Fogga z popularnej wówczas książki przygodowej - okrąży Ziemię w osiemdziesiąt dni. Naczelny najpierw długo rozważał propozycję takiej eskapady (i reportażu, który miał być jej rezultatem), po czym uznał, że nie może na nią puścić samotnej, młodej kobiety, więc wyśle jakiegoś reportera-mężczyznę. Usłyszawszy to, Nellie wkurzyła się mocno i powiedziała „Dobra, jak chcesz. Wyślij faceta, proszę bardzo. Ale ja wystartuję w tym samym czasie dla jakiejś konkurencyjnej gazety i go prześcignę”.</div><div style="text-align: justify;"><br /></div><div style="text-align: justify;">Naczelny zmuszony był więc ustąpić. W przeciwnym razie musiał się liczyć z kompromitacją i utratą jednej z najlepszych dziennikarek, jakie kiedykolwiek pracowały dla The New York World. I tak 14 listopada 1889 roku Nellie wyruszyła w podróż dookoła świata. Szczegółowy opis tej eskapady to materiał na osobną notkę. Dość napisać, że w czasie podróży udało jej się spotkać z samym Julesem Verne, któremu wyraźnie zaimponowała młoda Amerykanka samodzielnie próbująca pobić rekord bohatera jego książki, choć raczej wątpił, by jej się to udało. Nie, żeby Nellie jakoś specjalnie się tym przejęła, bo jej uwagę, w bardzo ewidentny sposób przyciągało wówczas… coś innego. A raczej – ktoś inny. Mówię tu o żonie Verne’a, do której Bly wykazywała bardzo… fryderykowo-szopenowy stosunek:</div><div style="text-align: justify;"><br /></div> <div style="text-align: justify;"><br /></div><div style="text-align: justify;"><br /></div><div style="text-align: justify;"></div><blockquote><div style="text-align: justify;">„Madame Verne kroczyła u mego boku, od czasu do czasu spoglądając na mnie z uśmiechem. Uśmiechem, który przemawiał językiem spojrzenia, narzeczem wspólnym dla całego królestwa zwierząt, równie prostym dla ludzi, jak i dla dzikich bestii: „Jakże się cieszę, że cię widzę i jakże żałuję, że nie możemy ze sobą porozmawiać.”</div> <div style="text-align: justify;"><br /></div><div style="text-align: justify;">„Na jej rozumienie języka angielskiego składała się jedynie znajomość słowa „no”, zaś moje francuskie słownictwo zamykało się w „oui”, nasza rozmowa ograniczała się zatem do kilku przepraszających i przyjaznych uśmiechów od czasu do czasu urozmaicanych zetknięciem dłoni. W istocie, pani Verne była niezwykle czarującą kobietą i nawet w tej niezręcznej pozycji wszystko przebiegło cudownie."</div><div style="text-align: justify;"><br /></div><div style="text-align: justify;">"Madame Verne siedziała i karmiła kota, którego głaskała wystudiowanymi ruchami jej delikatnej, białej dłoni, podczas gdy spojrzenie jej gorejących, modrych oczu prześlizgiwało się na przemian między jej mężem a mną."</div><div style="text-align: justify;"><br /></div><div style="text-align: justify;">„Bez wątpienia była najurokliwszą postacią towarzystwie grzejącym się przy świetle kominka. Wyobraź sobie, miły czytelniku, młodzieńczą twarz o nieskazitelnej cerze, zwieńczoną najjaśniejszymi włosami, po czubek delikatnej główki układającymi się w sprężyste loki, przepięknie opadające na parę krągłych ramion. Dodajmy do tej wizji przepiękne czerwone usteczka, które rozchylały się odsłaniając rząd ślicznych zębów i duże, urzekająco czarne oczy, a zyskamy jednie nędzne i niedoskonałe wyobrażenie o urodzie Madame Verne. "</div><div style="text-align: justify;"><br /></div><div style="text-align: justify;">„Wyrzekła panu Sherardowi, że chciałaby mnie pocałować na pożegnanie, a kiedy on przetłumaczył jej życzliwą prośbę, od siebie dodał, iż we Francji stanowi to wielki zaszczyt, gdy kobieta prosi o pocałunek nieznajomą osobę.</div></blockquote><div style="text-align: justify;"></div><div style="text-align: justify;"></div><blockquote><div style="text-align: justify;">Nie nawykłam do tego rodzaju formalności, czy też zażyłości, jak trzeba je w tym wypadku nazwać, ale nie przyszłoby mi do głowy odmówić tak pięknie wyrażonej prośbie. Ujęłam więc jej rękę i skinęłam przyzwalająco, albowiem byłam od niej wyższa, ona zaś ucałowała mnie delikatnie i czule w oba policzki. Potem uniosła swą śliczną twarzyczkę do ucałowania. Zdusiłam w sobie nieprzemożoną chęć pocałowania jej słodkich, czerwonych ust, by pokazać jej, jak to się robi w Ameryce. Moja niefrasobliwość często przynosi szkodę mej godności, tym razem jednak byłam w stanie się powstrzymać i pocałowałam ją delikatnie tak, jak ona wcześniej mnie.”</div></blockquote><div style="text-align: justify;"></div><div style="text-align: justify;"><br /></div> <div style="text-align: justify;"><br /></div><div style="text-align: justify;">Wiem, wiem co chcecie powiedzieć. To był dziewiętnasty wiek, panowały wtedy zupełnie inne standardy towarzyskie i ocenianie tego z dzisiejszej perspektywy niekoniecznie musi być mądrym pomysłem. To wszystko prawda i będę pierwszą osobą, która to przyzna. Nie zmienia to jednak faktu, że jeśli gościsz w domu słynnego pisarza – można się upierać, że najpopularniejszego żyjącego ówcześnie autora – i przez cały ten czas nie jesteś w stanie oderwać oczu od jego żony, to… no cóż, niewykluczone, że potrzebujesz współlokatorki, dziewczyno.</div><div style="text-align: justify;"><br /></div> <div style="text-align: justify;">Ale dość już o tym. W czasie podróży Bly zwiedziła, między innymi, Anglię, Francję, Włochy, Singapur, Chiny i Japonię, okrążając glob w siedemdziesiąt dwa dni. Ten wyczyn zrobił z niej gwiazdę oraz ikonę popkultury - cała Ameryka z zapartym tchem śledziła postępy panny Bly. Nellie doczekała się, między innymi, własnej planszówki, a wydawana rok później książka Nellie Bly’s Book: Around the World in Seventy-Two Days stała się bestsellerem.</div><div style="text-align: justify;"><br /></div><div style="text-align: justify;">Pięć lat później Nellie wyszła za mąż za starszego od siebie o ponad czterdzieści lat milionera Roberta Seamana. Zrobiła to w typowy dla siebie, impulsywny sposób, w kilka dniu po poznaniu Seamana. Małżeństwo było udane, choć krótkie - trwało do 1904 roku. Po śmierci męża Nellie przejęła władzę nad korporacją, kilkoma innowacyjnymi rozwiązaniami rewolucjonizując jej działanie i skupiając się na dobrostanie jej pracowników.</div><div style="text-align: justify;"><br /></div> <div style="text-align: justify;">Niestety brak doświadczenia w prowadzeniu biznesu i zbytnia ufność w ludzi kosztowała Nellie jej majątek. Korporacja upadła wskutek wywłaszczenia, zaś Bly wyjechała do Europy (najprawdopodobniej uciekając przed wierzycielami). Tam uwięziła ją Pierwsza Wojna Światowa. Nellie skorzystała z okazji i wróciła do dziennikarstwa, pisząc reportaże z frontu. Zmarła w wieku pięćdziesięciu siedmiu lat na zapalenie płuc.</div><div style="text-align: justify;"><br /></div> <div style="text-align: justify;"><br /></div><div style="text-align: justify;">Greckie słowo historía oznacza, w dosłownym tłumaczeniu „wiedzę zdobytą poprzez badanie”. Słowo to przesiąkło do wielu innych języków i współcześnie oznacza ono naukę humanistyczną zajmującą się badaniem przeszłości. To z niego wywodzi się, między innymi, angielskie słowo history. Czystym zbiegiem okoliczności słowo history wygląda jak zlepek słów his story, „jego opowieść”. W latach siedemdziesiątych dwudziestego wieku zwróciła na to uwagę amerykańska poetka, teoretyczka polityczna i aktywistka, Robin Morgan. Morgan zauważyła, że ten językowy zbieg okoliczności dobrze oddaje specyficzny stan rzeczy badań historycznych. Mężczyźni od zawsze stanowili przeważającą większość osób zajmujących się badaniami historycznymi, nic zatem dziwnego, że nasze rozumienie dziejów przesiąknięte jest głównie męską perspektywą. Morgan zaproponowała zatem utworzenie terminu herstory, na określenie kobiecej perspektywy historycznej. Warto w tym miejscu zaznaczyć, że termin ten prawdopodobnie funkcjonował już w użyciu wcześniej, Morgan jest po prostu odpowiedzialna za jego popularyzację.</div><div style="text-align: justify;"><br /></div><div style="text-align: justify;">Zdaję sobie sprawę, że może być to nieco dezorientujące. Herstoria jest polskim tłumaczeniem angielskiego neologizmu, który opiera się na grze słów w dwóch różnych językach. W dodatku to stosunkowo nowy termin, który do powszechnego użycia wszedł co najwyżej kilkanaście lat temu, przez co jego znaczenie nie jest jeszcze intuicyjne dla wielu osób i często bywa przez to przedmiotem wielu nieporozumień. Najczęściej powtarzanym jest chyba to, że herstoria to podstęp lewaków i feministek w celu zastąpienia historii jej propagandową, politycznie poprawną wersją. Co… nie jest prawdą, nikt nie próbuje robić czegoś podobnego, nie ma żadnej alternatywnej wersji podręczników szkolnych, w których Kopernik był kobietą i nie, nie interesuje mnie, co Sylwia Spurek napisała na Twitterze.</div><div style="text-align: justify;"><br /></div><div style="text-align: justify;">Herstoria jest próbą nie zmiany faktów historycznych, ale spojrzenia na te fakty z innej perspektywy. W żadnym wypadku nie jest to coś nowego. Wydarzenia historyczne mogą być oceniane z wielu różnych punktów widzenia. Czy Powstanie Warszawskie był wspaniałym, bohaterskim zrywem niepodległościowym czy może bezsensownym aktem poświęcenia młodych ludzi, które jedynie przysporzyło wielu niepotrzebnych cierpień i śmierci? Jeżeli zapytacie o to dwie różne osoby, to mogą wam one odpowiedzieć w skrajnie inny sposób, nawet jeśli obie w stu procentach zgadzają się ze sobą w kwestii faktów historycznych. Bo to, że zgadzamy się ze sobą co do faktów nie oznacza, że zgadzamy się ze sobą w ich ocenie.</div><div style="text-align: justify;"><br /></div><div style="text-align: justify;">Zresztą, ocena faktów historycznych również nie jest czymś stałym. To, w jaki sposób patrzymy na historię, które znane nam fakty historyczne uznajemy za istotniejsze od pozostałych w kwestii oceny jakiejś osoby czy zjawiska oraz to, w jaki sposób je oceniamy, uzależnione jest od tego, jak myślimy o świecie teraz. W tym momencie. A nasze myślenie o otaczającym nas świecie – a zatem również i historii tego świata – zmienia się nieustannie. Możemy wyobrazić sobie postać historyczną, która jeszcze stosunkowo niedawno powszechnie uznawana była za bohatera bez zmazy i skazy, wręcz ikonę naszego kulturowego panteonu, a która obecnie oceniana jest znacznie bardziej krytycznie, gdy upublicznione zostały konkretne fakty na jej temat. Fakty które do tej pory były znane, zarówno historykom, jak i osobom interesującym się tym tematem, ale były umyślnie ignorowane i spychane na margines dyskursu, ponieważ nie pasowały do ustalonej wizji tego bohatera. Myślę, że domyślacie się już, o kim mówię.</div><div style="text-align: justify;"><br /></div><div style="text-align: justify;">Dokładnie. Chodzi mi o Krzysztofa Kolumba.</div><div style="text-align: justify;"><br /></div><div style="text-align: justify;">W zamierzchłych czasach przełomu tysiącleci, gdy byłem jeszcze młodym kucem, figura historyczna Krzysztofa Kolumba była w przestrzeni publicznej – w edukacji i w kulturze popularnej – prezentowana bardzo pozytywnie. Kolumb prezentowany był jako dzielny podróżnik, który śmiało wypłynął w podróż w nieznane, by przypadkiem odkryć nieznany wcześniej Europejczykom kontynent.</div><div style="text-align: justify;"><br /></div><div style="text-align: justify;">Z czasem się to zmieniło. Obecnie takie tematy jak postkolonializm, prawa człowieka i prawa mniejszości etnicznych są znacznie szerzej i powszechniej omawiane niż jeszcze dwadzieścia lat temu. Więcej osób o tym wie, więcej się tym interesuje i dla coraz większej liczby osób jest to istotne w ocenie wydarzeń i postaci historycznych.</div><div style="text-align: justify;"><br /></div><div style="text-align: justify;">To z kolei sprawia, że niektóre fakty historyczne na temat Krzysztofa Kolumba – na przykład to, że uczestniczył w czystkach etnicznych oraz handlu niewolnikami z okrucieństwem i entuzjazmem, który zadziwiał nawet współczesnych mu ludzi – stają się znacznie ważniejsze niż fakt, że szczęśliwym zrządzeniem losu dotarł on do Ameryki. Fakty się nie zmieniają. Zmienia się to, co uznajemy za istotne i za tym idzie zmiana naszego myślenia o historii.</div><div style="text-align: justify;"><br /></div><div style="text-align: justify;">Wróćmy jednak do herstorii. Kobiety istniały zawsze i od zawsze stanowiły mniej więcej połowę populacji ludzkiej, więc prawdopodobnie warto byłoby uważniej przyjrzeć się temu, w jaki sposób żyły, czym się zajmowały i jakie miały przeznaczone role społeczne na przestrzeni dziejów, jaki miały stosunek do tych ról i w jaki sposób je podważały. Problem – jeden z problemów – polega na tym, że często brakuje nam tej perspektywy historycznej. Do bardzo niedawna większość kobiet miała uniemożliwiony dostęp do uczestnictwa w życiu akademickim, a zatem – między innymi – do studiów historycznych. To z kolei sprawia, że większość historii spisana jest z perspektywy mężczyzn.</div><div style="text-align: justify;"><br /></div><div style="text-align: justify;">A to w oczywisty sposób doprowadziło do tego, że mamy mocno niepełny obraz. I to nawet nie z powodu złej woli historyków, tylko oczywistego faktu że poruszając jakieś zagadnienie zawsze odruchowo przyjmujemy własną perspektywę, największą uwagę zwracając na rzeczy, z którymi mamy najwięcej doświadczenia. I nie ma w tym niczego złego, wręcz przeciwnie. Problem pojawia się w momencie gdy mamy tylko jedną, dominującą perspektywę i bardzo niewiele poza tym. Pojawia się wtedy pokusa, by traktować tę jedną perspektywę jako jedyną możliwą. Co zostawia nas z niepełnym obrazem sytuacji.</div><div style="text-align: justify;"><br /></div><div style="text-align: justify;">Bohaterka tego wideoeseju, Nellie Bly, znaczną część swojego życia poświęciła na opisywanie życia kobiet w dziewiętnastowiecznym USA – tego, jak traktowane były w życiu społecznym, na rynku pracy, przez służbę zdrowia czy wymiar sprawiedliwości. Jej krytyka była bardzo zniuansowana – Bly zwracała między innymi uwagę na to, że nie wszystkie kobiety doświadczają dyskryminacji w taki sam sposób albo w takim samym stopniu i że bardzo wiele zależy od takich czynników jak klasa społeczna, zawód czy posiadany majątek. Jej reportaże stanowią fascynujący obraz tamtego okresu właśnie z perspektywy kobiecej – dostarczonej nam przez kobietę i opisującej kobiecy aspekt dziejów.</div><div style="text-align: justify;"><br /></div><div style="text-align: justify;">Oczywiście, im głębiej w historię, tym mniej znajdziemy tego typu źródeł historycznych. Nie oznacza to oczywiście, że one nie istnieją, ale – tak jak w przypadku Krzysztofa Kolumba – do bardzo niedawna po prostu mało kto się nimi interesował albo uważał za istotne lub ciekawe. Herstoria jest próbą nadrobienia tych zaległości na tyle, na ile jest to możliwe. Zarówno na świecie, jak i w naszym kraju funkcjonują organizacje feministyczne i historyczne poświęcone herstorycznej perspektywie. W opisie zamieszczę linki do niektórych tego typu inicjatyw.</div><div style="text-align: justify;"><br /></div><div style="text-align: justify;">O Nellie Bly dowiedziałem się dopiero pięć, sześć lat temu, czystym przypadkiem, w czasie scrollowania TvTropes. Nie powiedzieli mi o niej moi nauczyciele, nie dowiedziałem się o niej z popularnych filmów i seriali, nie poznałem jej poprzez moją fazę fascynacji dorobkiem literackim Juliusza Verne przez którą przechodziłem w gimnazjum i wczesnym liceum. A szkoda. Nellie Bly była jak cała Liga Niezwykłych Dżentelmenów skoncentrowana w jednej osobie. I była prawdziwa. Fajnie byłoby wiedzieć, ze ktoś taki istniał.</div><div style="text-align: justify;"><br /></div><div style="text-align: justify;">Gdy pięć lat temu opublikowałem na moim blogu artykuł o Nellie Bly, jedna z moich czytelniczek skontaktowała się ze mną mailowo i podziękowała mi za to, że zapoznałem ją z tą postacią historyczną. Na marginesie wspomniała też, że żałuje, iż nie wiedziała o niej wcześniej. Bo świadomość, że istniał ktoś taki jak Nellie Bly bardzo pomogłaby jej przetrwać jej młodzieńcze lata. Młoda kobieta, która dorastała w trudnych warunkach, a która odniosła oszałamiający sukces i to mimo bardzo niesprzyjających czasów i tego, że właściwie przez cale jej życie otaczali ją mężczyźni, którzy próbowali mówić jej, co wolno jej robić, a czego nie – to z pewnością bardzo inspirująca figura.</div><div style="text-align: justify;"><br /></div><div style="text-align: justify;">Zastanawiam się, ile jeszcze młodych kobiet mogłoby skorzystać na znajomości tej – oraz wielu innych kobiecych postaci historycznych, o których rzadko kiedy mamy szansę usłyszeć, bo historia o nich zapomniała. Nellie Bly była bohaterką kilku niskobudżetowych filmów. Na potrzeby tego wideoeseju obejrzałem kilka. Prawie wszystkie z nich koncentrowały się wyłącznie na incydencie w szpitalu psychiatrycznym i w prawie wszystkich z nich twórców interesowało przedstawienie głównej bohaterki jako ofiary. Co jest… całkowitym zaprzeczeniem tego, kim była prawdziwa Nellie Bly. I naprawdę rozumiem, czemu tak wyszło. Historia młodej kobiety, która dostała się do zamkniętego ośrodka dla psychicznie chorych kobiet, w którym panują bardzo złe warunki dla pacjentek to fantastyczny punkt wyjścia dla opowieści w konwencji horroru albo thrillera. To tego typu narracja, w której łatwo wykorzystać znane i sprawdzone motywy fabularne. Z drugiej strony film o podróży Nellie Bly dookoła świata wymagałby olbrzymiego budżetu. A przez ostatnie sto lat producenci filmowi bardzo rzadko wykazali wolę wyłożenia takich pieniędzy na film o kobiecie. Nawet w najlepszych warunkach.</div><div style="text-align: justify;"><br /></div><div style="text-align: justify;">I tak to niestety wygląda. Dlatego herstoria jest tak istotną perspektywą. Potrzebujemy opowieści przedstawiających różne punkty widzenia, różnych grup społecznych. W przypadku kobiet jest to szczególnie ważne, bo mówimy tu o połowie populacji ludzkiej. I ignorowanie punktu widzenia połowy osób na całym świecie to trochę tak, jakby patrzeć na rzeczywistość tylko jednym okiem.</div> <div style="text-align: justify;"><br /></div><div style="text-align: justify;"><br /></div><div style="text-align: justify;"><b>Bibliografia:</b></div><div style="text-align: justify;"><br /></div><div style="text-align: justify;"><a href="https://www.merriam-webster.com/dictionary/herstory">https://www.merriam-webster.com/dictionary/herstory</a></div><div style="text-align: justify;"><a href="https://pl.wiktionary.org/wiki/herstoria">https://pl.wiktionary.org/wiki/herstoria</a></div><div style="text-align: justify;"><a href="https://msmagazine.com/category/news/">https://msmagazine.com/category/news/</a></div><div style="text-align: justify;"><a href="https://www.empowerwomen.org/en/who-we-are/news/2016/7/herstory-campaign">https://www.empowerwomen.org/en/who-we-are/news/2016/7/herstory-campaign</a></div><div style="text-align: justify;"><a href="https://web.archive.org/web/20170819150939/https:/herstorymovt.wordpress.com/">https://web.archive.org/web/20170819150939/https://herstorymovt.wordpress.com/</a></div><div style="text-align: justify;"><br /></div> Misiaelhttp://www.blogger.com/profile/15563488227395440762noreply@blogger.com1tag:blogger.com,1999:blog-2517325296251586105.post-45289543602739782932021-01-22T19:56:00.006+01:002021-01-22T19:56:37.639+01:00RECENZJA: Strażnicy Galaktyki - tom 2<p> </p><table align="center" cellpadding="0" cellspacing="0" class="tr-caption-container" style="margin-left: auto; margin-right: auto;"><tbody><tr><td style="text-align: center;"><a href="https://blogger.googleusercontent.com/img/b/R29vZ2xl/AVvXsEiRGs6aGRmBOKExhph5Q2NE19y6hH9YUQR-CmRsQeT7Sn0XGYUoFCmO-_sI9M8JybYJysDiCNZh3OjgJAva90sNXsvuycy-mDLk2___x8FNcf4TJnG6mxAtjdtGTxdABB9VyNQc0Hffx_lK/s474/36032709o.jpg" imageanchor="1" style="margin-left: auto; margin-right: auto;"><img border="0" data-original-height="272" data-original-width="474" src="https://blogger.googleusercontent.com/img/b/R29vZ2xl/AVvXsEiRGs6aGRmBOKExhph5Q2NE19y6hH9YUQR-CmRsQeT7Sn0XGYUoFCmO-_sI9M8JybYJysDiCNZh3OjgJAva90sNXsvuycy-mDLk2___x8FNcf4TJnG6mxAtjdtGTxdABB9VyNQc0Hffx_lK/s16000/36032709o.jpg" /></a></td></tr><tr><td class="tr-caption" style="text-align: center;"><p align="center" class="MsoNormal" style="margin-right: -21.6pt;"><i><span lang="EN-US" style="font-family: "Times New Roman","serif"; font-size: 10.0pt; mso-ansi-language: EN-US;">fragment grafiki
okładkowej, całość </span></i><span lang="CS"><a href="https://egmont.pl/Straznicy-Galaktyki.-Tom-1,19343366,p.html"><i><span lang="EN-US" style="font-family: "Times New Roman","serif"; font-size: 10.0pt; mso-ansi-language: EN-US;">tutaj.</span></i></a></span><i><span lang="EN-US" style="font-family: "Times New Roman","serif"; font-size: 10.0pt; mso-ansi-language: EN-US;"><o:p></o:p></span></i></p></td></tr></tbody></table><p></p><p align="center" class="MsoNormal" style="margin-right: -21.6pt; mso-layout-grid-align: none; mso-pagination: none; text-align: center; text-autospace: none;"><br /></p><div style="text-align: justify;">W terminologii muzycznej <i>crescendo </i>oznacza moment utworu, w którym rośnie jego głośność i natężenie, ale ja lubię używać tego terminu również w odniesieniu do narracji, szczególnie w utworach sekwencyjnych, jak seriale albo komiksy, które też czasami posiadają momenty, gdy akcja gna do przodu, z każdą chwilą stawka, o którą toczy się gra, jest coraz wyższa i emocje sięgają zenitu, pozostawiając czytelników w oczekiwaniu na jeszcze więcej. Zmierzam do tego, że drugi tom <i>Strażników Galaktyki </i>od Egmontu jest jednym wielkim <i>crescendo</i>… i jest to straszliwie męczące. </div><div style="text-align: justify;"><br /></div><div style="text-align: justify;">Bez obaw, to nie będzie jedna z „tych” recenzji, bo mam o Strażnikach Galaktyki w sumie dobrą opinię. Komiksowi w jakiś sposób udaje się uniknąć wielu pułapek, w które wpadają serie spod znaku kosmosu Marvela – nie jest nonsensownie dołujący, nie bierze sam siebie aż tak na poważnie, bohaterowie są dupkami, ale na ogół da się przejść nad ich dupkowatością do porządku dziennego, bo posiadają wystarczająco wiele charyzmy i zabawnych one-linerów, by nie zwracać na to uwagi. Dzieją się rzeczy o skali tak abstrakcyjnej, że alienującej, ale są one mocno powiązane z mitologią (oryginalnych i nowych) Strażników Galaktyki, dzięki czemu przynajmniej na poziomie nerdowskiego zaangażowania komiks jakoś się zwraca – szczególnie tym osobom, które (jak ja) mają pobieżną wiedzę na temat oryginalnej inkarnacji drużyny z lat siedemdziesiątych. </div><div style="text-align: justify;"><br /></div><div style="text-align: justify;">Dzieje się sporo – to trzeba przyznać scenarzystom serii, nie pozostawiają czytelnikom zbyt wiele miejsca na złapanie oddechu przed rzuceniem ich w kolejną kosmiczną aferę. Pierwsza część tomu poświęcona jest dyplomatycznej próbie pogodzenia dwóch potężnych kosmicznych frakcji, które skaczą sobie do gardeł z taką zajadłością, że czyni to niewyobrażalną szkodę samej tkance kosmosu. Druga to przygody w czasie i przestrzeni spowodowane naruszeniem tejże tkanki. Trzecia – konsekwencja tychże przygód. Pomiędzy tymi segmentami (ani w trakcie nich) nie ma żadnych spokojniejszych kontrapunktów. Żadnego numeru albo rozdziału, w którym postacie zatrzymują się, by ze sobą porozmawiać, pozbierać się, zrozumieć, co się dzieje, poczynić rozrachunek z własnymi emocjami czy przeprocesować swoje dotychczasowe dokonania. </div><div style="text-align: justify;"><br /></div><div style="text-align: justify;">Co jest problemem, bo – paradoksalnie – utwór złożony wyłącznie z crescendo jest nudny. Jeśli dynamika się nie zmienia, to nawet jeżeli przez cały czas utrzymywana jest na wysokim poziomie, zaczyna nużyć. I tak jest niestety w tym przypadku. Mniej więcej w jednej trzeciej długości wszystko zlewa się w barwny, hałaśliwy spektakl, który zawiera w sobie bardzo niewiele realnej substancji. Postaci jest bardzo wiele, przez co żadna nie posiada wyróżniającego się, naturalnie rozwijanego wątku. Wszystko dzieje się w olbrzymim pośpiechu, co nie ułatwia nadążenia za fabułą. Szczególnie jej środkowym segmentem, który opiera się na nieustannych podróżach w czasie i przepisywaniu istniejącej rzeczywistości. W pewnym momencie całkowicie już zrezygnowałem z prób zrozumienia reguł podróży w czasie, które narzucili sobie scenarzyści i po prostu biernie śledziłem wydarzenia, mając zaledwie szczątkowe pojęcie, na co patrzę. </div><div style="text-align: justify;"><br /></div><div style="text-align: justify;">No cóż, przynajmniej patrzenie odbywało się w sposób bezbolesny. Seria ma dwóch rysowników. Pierwszy z nich, Brad Walker odpowiada za większość ilustracji w tym tomie – i sprawdza się w tej roli znakomicie, bo jego realistyczna, przesycona szczegółami kreska fantastycznie sprawdza się w komiksie będącym ekwiwalentem (oraz późniejszym źródłem adaptacji) hollywoodzkiego blockbustera. Drugi rysownik, Wes Craig… też nie jest zły, ale jego kreska drastycznie różni się od stylu Walkera, jest znacznie bardziej ekspresywna, odrobinę mniej realistyczna, pozbawiona detali i zupełnie inaczej kolorowana. A to wprowadza dysonans, bo obaj artyści wymieniają się co kilka zeszytów. Nie jest to jakiś olbrzymi problem, ale zastanawiam się, co powoduje, że Marvel tak często nie jest w stanie zapewnić swoim seriom spójnej estetyki – nawet jeśli praca nad komiksem wymaga więcej niż jednego rysownika, to przecież da się ich dobrać w taki sposób, by operowali podobnymi stylami. </div><div style="text-align: justify;"><br /></div><div style="text-align: justify;">Nie jest to zły komiks – to typowy kulturowy artefakt wyjęty pierwszej dekady dwudziestego pierwszego wieku. Nie jest to rzecz, którą znać trzeba, nie jest to nawet rzecz, którą znać warto, ale jako niezobowiązująca rozrywka po godzinach sprawdza się stosunkowo dobrze. Szczególnie dla osób interesujących się komiksami z kosmicznego zakątka uniwersum Marvela, bo to zdecydowanie najlepsza rzecz z tego worka. Fanów kinowej inkarnacji Strażników Galaktyki może zainteresować materiał źródłowy, bo to na bazie tego właśnie komiksu powstała adaptacja – warto przekonać się, jak niewiele w sumie James Gunn zaczerpnął z komiksu, poza niektórymi postaciami i lokacjami.</div><p></p>Misiaelhttp://www.blogger.com/profile/15563488227395440762noreply@blogger.com0tag:blogger.com,1999:blog-2517325296251586105.post-39191467551954134652021-01-15T16:24:00.003+01:002021-01-15T16:24:23.226+01:00Niewiarygodny Narrator. Skyrim<br /><div style="text-align: center;"><a href="https://blogger.googleusercontent.com/img/b/R29vZ2xl/AVvXsEi_GAR52Aa6C79tJmjvLElzSIYjpQAgt50g23VgOJVjHO5XYYKJeWvanMZoP4P2cN56S9AtLi-_FxfnoX9dNm96NcD3V_N-uG70RJ1Q3p1cJRr1-_oDKTercdECKcZSDO-6W5HHIJUMn0mT/s472/g%25C5%2582owa+%25E2%2580%2594+kopia.jpg"><img border="0" src="https://blogger.googleusercontent.com/img/b/R29vZ2xl/AVvXsEi_GAR52Aa6C79tJmjvLElzSIYjpQAgt50g23VgOJVjHO5XYYKJeWvanMZoP4P2cN56S9AtLi-_FxfnoX9dNm96NcD3V_N-uG70RJ1Q3p1cJRr1-_oDKTercdECKcZSDO-6W5HHIJUMn0mT/s16000/g%25C5%2582owa+%25E2%2580%2594+kopia.jpg" /></a></div><br /><div style="text-align: justify;"><i>Niniejszy tekst jest lekko przeredagowanym transkryptem scenariusza videoeseju mojego autorstwa. Filmik można obejrzeć <a href="https://youtu.be/_H3VNmmBpEA">w tym miejscu.</a> Zachęcam do subskrypcji mojego kanału na YouTube. </i></div><div style="text-align: justify;"><br /></div><div style="text-align: justify;">W The Elder Scrolls V: Skyrim, grze fantasy z dwa tysiące jedenastego roku, natrafić można na niepozorną, choć szalenie interesującą misję poboczną. Jest ona czysto opcjonalna, gracz nie musi jej wykonywać, nie należy ona do żadnego dłuższego łańcucha zadań, nie dostarcza żadnych kluczowych informacji o wątku głównym ani o którymkolwiek z istotniejszych wątków pobocznych, a nagrodą za jej ukończenie nie jest żaden unikalny artefakt, jedynie niespecjalnie wysoka suma pieniędzy. Tym niemniej, jest to zadanie, o którym fani gry dyskutują do dnia dzisiejszego. Porozmawiajmy o tym. </div><div style="text-align: justify;"><br /></div><div style="text-align: justify;">Zadanie „Pomoc w potrzebie” rozpocząć można tuż po zabiciu pierwszego smoka. Gracz wraca do Białej Grani, miasta położonego w samym centrum prowincji Skyrim i tuż przy bramie głównej natyka się na grupkę redguardzkich najemników kłócących się ze strażą miejską. Informują oni gracza, że poszukują uciekinierki, która prawdopodobnie ukrywa się gdzieś w mieście, a którą chcą, z bliżej niesprecyzowanych powodów schwytać. Jeśli gracz zdecyduje się zbadać sprawę, prędzej czy później trafi do gospody „Pod Chorągwianą Klaczą”, gdzie natknie się na redguardzką kobietę imieniem Saadia. To jej właśnie szukają najemnicy. W trakcie rozmowy Saadia ujawnia graczowi, że jest szlachcianką z Hammerfell, skąd musiała uciec przed grupką zabójców wynajętych przez Aldmerskie Dominium, które chce jej śmierci. Saadia – której prawdziwe imię brzmi Iman, ale dla uproszczenia będę nazywał ją Saadią – prosi gracza o pomoc w pozbyciu się zagrożenia. </div><div style="text-align: justify;"><br /></div><div style="text-align: justify;">Jeśli gracz zgodzi się jej pomóc, po niedługim śledztwie i przebiciu się przez jaskinię pełną bandytów będzie miał szansę porozmawiać z dowódcą najemników, mężczyzną imieniem Kematu. Jeśli skorzysta z tej szansy, Kematu przedstawi inną wersję wydarzeń. Według jego zeznań, Saadia kłamie – to ona jest agentką Aldmerskiego Dominium, która zdradziła swoją ojczyznę i pomogła Dominium podbić jedno z miast Hamerfell. Inne rody szlacheckie dowiedziały się o tym i wynajęły Kematu oraz jego ludzi, by schwytali Saadię i sprowadzili ją z powrotem do ojczyzny, by postawić ją przed obliczem sprawiedliwości. </div><div style="text-align: justify;"><br /></div><div style="text-align: justify;">Zadanie można rozwiązać na kilka sposobów. Gracz może sprzymierzyć się z Kematu i wywabić Saadię poza miasto, gdzie zostanie pojmana przez najemników. Z drugiej strony, gracz może pomóc Saadii i uśmiercić Kematu oraz jego ludzi. Tak czy inaczej zadanie zostanie oznakowane jako zakończone, a gracz zarobi pięćset septimów. </div><div style="text-align: justify;"><br /></div><div style="text-align: justify;">Pozostaje jednak pytanie… kto kłamał, a kto mówił prawdę? Saadia czy Kematu? Każde z nich opowiedziało graczowi inną wersję wydarzeń, a obie wzajemnie się wykluczają. Saadia jest albo zdrajczynią swojej ojczyzny pracującą z elfim imperium albo patriotką ściganą na rozkaz tego elfiego imperium. Kematu jest albo honorowym wojownikiem, który chce doprowadzić do ukarania zdrajczyni albo sam jest zdrajcą ścigającym niewinną kobietę na rozkaz – i za pieniądze – obcego mocarstwa. Obie historie nie kleją się w jedną spójną całość. Któraś z nich musi być kłamstwem. </div><div style="text-align: justify;"><br /></div><div style="text-align: justify;">No dobrze, ale – która? To dość istotna kwestia, przynajmniej dla graczy lubiących nieco głębsze wejście w świat przedstawiony. Jeśli uwierzymy Kematu i pomożemy mu schwytać uciekinierkę, istnieje szansa, że skazaliśmy na śmierć niewinną kobietę, która prawdopodobnie walczyła o dobro swojej ojczyzny. Jeśli uwierzymy Saadii i zabijemy Kematu oraz jego ludzi, być może właśnie pomogliśmy uniknąć sprawiedliwości kobiecie odpowiedzialnej za śmierć wielu ludzi, zdradę swojej ojczyzny oraz współpracę z autorytarnym imperium. Niewykluczone zresztą, że oboje kłamią i ich konflikt dotyczy czegoś innego, po prostu każde z nich na własny sposób próbuje manipulować postacią gracza, by osiągnąć własny cel. </div><div style="text-align: justify;"><br /></div><div style="text-align: justify;">Odpowiedź brzmi… nie wiemy. Ani w trakcie wykonywania tego zadania, ani po jego zakończeniu, nigdy nie dostajemy żadnej informacji o tym, jak naprawdę wyglądała ta sprawa. W grze nie ma żadnej postaci, która dostarczyłaby nam wiarygodnych informacji o tym, kto mówił prawdę, nie znajdziemy żadnego listu ani żadnych jednoznacznych dowodów winy lub niewinności Saadii. Gra rozgrywa się jedynie w prowincji Skyrim, więc nie możemy udać się do Hammerfell, odwiedzić rzekomo podbitego miasta ani porozmawiać ze szlachcicami, którzy rzekomo wynajęli Kematu. Żadna z postaci zamieszanych w to zadanie, z którymi możemy porozmawiać na ten temat, nie jest specjalnie wiarygodna. Obie natomiast mają interes w okłamaniu gracza… ale równie dobrze któraś z nich może mówić prawdę. Gracz, podejmując decyzję, zmuszony jest operować na niepełnych i niepotwierdzonych informacjach, które – nawet jeśli mają w sobie ziarno prawdy – prawdopodobnie są kłamstwem. A gracz nie ma możliwości jednoznacznej weryfikacji, które informacje są prawdziwe, o ile którekolwiek, i w jakim stopniu. </div><div style="text-align: justify;"><br /></div><div style="text-align: justify;">Całe uniwersum The Elder Scrolls zbudowane jest w taki sposób. </div><div style="text-align: justify;"><br /></div><div style="text-align: justify;">Okej, zatrzymajmy się tu na moment i porozmawiajmy o konkretach. Niewiarygodny narrator to termin wymyślony w latach sześćdziesiątych przez amerykańskiego krytyka literackiego Wayne’a C. Bootha, po raz pierwszy użyty w jego książce The Rethoric of Fiction. Termin ten oznacza – najprościej rzecz ujmując – sytuację, w której narrator tekstu nie dostarcza nam wiarygodnych informacji. Narrator w literaturze pełni dość istotną rolę, ponieważ w całości odpowiedzialny jest za budowanie świata przedstawionego w naszych głowach. Przekazuje nam, co postacie widzą, co myślą, jak się czują, informuje nas o tym, w jaki sposób funkcjonuje świat przedstawiony oraz dostarcza nam kontekstów potrzebnych do zrozumienia tego, co dzieje się na kartach książki. </div><div style="text-align: justify;"><br /></div><div style="text-align: justify;">Niewiarygodny narrator, jak sama nazwa wskazuje, dostarcza nam informacji, które osoba czytająca może – i powinna – kwestionować oraz podchodzić do nich z nieufnością, ponieważ źródło tych informacji z takich albo innych względów nie jest godne zaufania. W fikcji literackiej odbywa się to niemal wyłącznie za pomocą narratora pierwszoosobowego, czyli takiego, który jest jednocześnie postacią istniejącą w świecie przedstawionym i który dostarcza nam własnej, indywidualnej perspektywy wydarzeń. Nie jest wszechwiedzącym, wszechobecnym obserwatorem, który zna wszystkie fakty i myśli bohaterów, jak trzecioosobowy narrator, a po prostu jedną z postaci, która interpretuje zaobserwowane wydarzenia i przekazuje nam je z własnego punktu widzenia, często wzbogaconego osobiste przemyślenia i obserwacje. </div><div style="text-align: justify;"><br /></div><div style="text-align: justify;">A to może otworzyć interesujące pole do interpretacji. Przypuśćmy, że pierwszoosobowym narratorem jest małe dziecko, które opisuje wydarzenia z własnej, bardzo uproszczonej i infantylnej perspektywy, często nie rozumiejąc znaczenia rzeczy, które dzieją się wokół niego i opisując je w naiwny sposób. Albo gdy narrację prowadzi osoba z zaburzeniami lub znajdująca się pod wpływem narkotyków albo innych środków modyfikujących postrzeganie rzeczywistości. Albo gdy narrator jest po prostu osobą niegodną zaufania, notorycznym kłamcą lub manipulatorem. Albo kimś, kto ma interes w przedstawianiu historii w korzystny dla siebie sposób. Można się zresztą upierać, że każdy narrator pierwszoosobowy jest w jakimś stopniu niewiarygodny, bo zawsze dostarcza nam własnej interpretacji rzeczywistości wokół niego, a nie obiektywnych, niepodważalnych stanowisk o świecie przedstawionym. </div><div style="text-align: justify;"><br /></div><div style="text-align: justify;">Inną sprawą są narratorzy trzecioosobowi, którzy z zasady – niepozbawionej oczywiście wyjątków, ale z zasady – są wiarygodni. Booth wprowadza tu rozróżnienie narratora ukształtowanego dramatycznie i narratora nieukształtowanego dramatycznie. Ten drugi jest po prostu dostarczycielem suchych, obiektywnych faktów. Czytelnik traktuje go jedynie jako bezosobowego przewodnika po świecie przedstawionym i dostawcę obiektywnych faktów. Ten pierwszy, narrator ukształtowany dramatycznie, robi dokładnie to samo… ale poza tym ma również zauważalną osobowość, potrafi zażartować, być złośliwy… Jeśli kiedykolwiek czytaliście cokolwiek autorstwa Andrzeja Sapkowskiego albo Terry’ego Pratchetta, prawdopodobnie wiecie już o czym mówię. Taki narrator nadal jest obiektywnym źródłem informacji, ale dostarcza ich w nieco barwniejszy sposób. </div><div style="text-align: justify;"><br /></div><div style="text-align: justify;">Dodatkowo Booth zauważa, że jeśli zdefiniujemy narratora jako kogoś, kto przekazuje nam informacje o świecie przedstawionym, to w pewnym sensie każda postać w dziele literackim jest narratorem, bo każdy dialog, szczególnie opisujący jakąś sytuację, osobę albo miejsce, dostarcza nam takich informacji. </div><div style="text-align: justify;"><br /></div><i><div style="text-align: justify;"><i></i></div></i><blockquote><i><div style="text-align: justify;"><i>Powinniśmy pamiętać, że często ukształtowany dramatycznie narrator nie jest wyraźnie oznaczony właśnie jako narrator. W pewnym znaczeniu narrację prowadzi każda wypowiedź, każdy gest; w większości utworów występują narratorzy utajeni, którzy choć na pozór spełniają tylko swe role powieściowe, mają w istocie zakomunikować słuchaczom to, co powinni wiedzieć. </i></div></i><div style="text-align: justify;"></div></blockquote><div style="text-align: justify;"><br /></div><div style="text-align: justify;">Zapamiętajcie to, bo wrócimy do tej kwestii. Sposobów, w jaki możemy podzielić narratorów na różne typy i podtypy jest znacznie więcej, ale na razie zatrzymajmy się w tym miejscu. </div><div style="text-align: justify;"><br /></div><div style="text-align: justify;">No dobrze, do tej pory rozmawialiśmy wyłącznie o literaturze, ale wszystkie inne media również muszą dostarczać swoim odbiorcom informacji o bohaterach, wydarzeniach i świecie przedstawionym, a najczęściej nie posiadają tradycyjnego literackiego narratora. W mediach wizualnych, takich jak filmy i seriale narracja dostarczana jest nam przeważnie za pomocą oka kamery, pokazującego nam istotne dla opowiadanej historii rzeczy. W komiksach jeśli nie mają one literackiego narratora – a niektóre, szczególnie te nieco starsze, czasami mają – narracji dostarczają nam rysunki. W słuchowiskach – odgłosy i udźwiękowienie. </div><div style="text-align: justify;"><br /></div><div style="text-align: justify;">Wszystkie te media korzystają również z tego, co fachowo nazywa się „ekspozycją przez dialog”. Oznacza to pisanie dialogów postaci w taki sposób, by równocześnie przekazywały one odbiorcom kluczowe informacje. Na przykład, wyobraźcie sobie scenę, w której spotykają się dwie osoby, jedna mówi „Słyszałeś? Adam dwa dni temu wyszedł z aresztu.” Druga odpowiada jej „Nie miałem pojęcia, że kary za kradzież luksusowego samochodu, w dodatku burmistrzowi miasta są aż tak niskie. Minęło, ile? Dwa miesiące?” na co pierwsza odpowiada: „Trzy i pół. No cóż, przypuszczam, że jeśli się jest synem najbogatszego człowieka w kraju, prawo cię nie dotyczy.” </div><div style="text-align: justify;"><br /></div><div style="text-align: justify;">Nawet bez tradycyjnego narratora, odbiorca dowiaduje się z tej rozmowy wiele rzeczy o tym, kim jest Adam, jaka jest jego historia, ma już jakieś pojęcie o jego charakterze i sytuacji życiowej. Obie postacie prowadzące ten dialog są właśnie takimi utajonymi narratorami, o których pisał Booth w przytoczonym wcześniej cytacie. Naprawdę zdolni pisarze i scenarzyści są w stanie bardzo naturalnie używać ekspozycji przez dialog, by przekazywać odbiorcom istotne informacje. </div><div style="text-align: justify;"><br /></div><div style="text-align: justify;">Okej, teraz możemy wrócić do Skyrima. Zarówno Saadia jak i Kematu są narratorami ukrytymi – dostarczają nam informacji o świecie przedstawionym i fabule, w której równocześnie sami uczestniczą. Oboje są również niewiarygodnymi narratorami. Jak już mówiłem, co najmniej jedno z nich – a może i oboje – ma interes w okłamywaniu gracza. A my nie wiemy, które. </div><div style="text-align: justify;"><br /></div><div style="text-align: justify;">Samo w sobie nie jest to niczym unikalnym. Pisarze i scenarzyści często wykorzystywali niewiarygodnych narratorów celem wprowadzenia w błąd odbiorcy. Jednym z najsłynniejszych przypadków jest tu prawdopodobnie Fight Club, film w reżyserii Davida Finchera. Innym – i tu po raz kolejny muszę ostrzec przed bardzo ciężkimi spoilerami – jest powieść detektywistyczna „Zabójstwo Rogera Ackroyda” autorstwa Agathy Christie. Narracja prowadzona jest pierwszoosobowo, z perspektywy jednego z bohaterów, doktora Shepparda, lekarza żyjącego w małej wiosce, który zamieszany został w sprawę serii morderstw. To on opowiada nam o wydarzeniach, przedstawia bohaterów i uczestniczy w śledztwie u boku słynnego detektywa Herculesa Poirot. </div><div style="text-align: justify;"><br /></div><div style="text-align: justify;">W finale powieści dowiadujemy się, że to Sheppard był odpowiedzialny za te morderstwa. Christe umyślnie skonstruowała narrację w taki sposób, by narrator nigdy nie wyraził ani jednego kłamstwa, ale za pomocą uogólnień oraz przemilczeń umyślnie wprowadzał w błąd czytelników. Którzy nie podejrzewali Shepparda, ponieważ… no cóż, ponieważ jest on narratorem i gdyby był winny, szybko dowiedzielibyśmy się o tym z jego narracji. </div><div style="text-align: justify;"><br /></div><div style="text-align: justify;">Tym, co różni sytuację głównego bohatera filmu Fight Club czy doktora Shepparda z kryminału Agathy Christie od sytuacji Saadii i Kematu jest fakt, że w obu pierwszych przypadkach odbiorcy otrzymali w końcu obiektywnie podaną informację o tym, że narrator jest niewiarygodny, o tym że kłamał i w jaki sposób kłamał. W obu przypadkach jest to użyte w charakterze niespodziewanego zwrotu akcji – odbiorca historii nagle dowiedział się, że wiele kluczowych informacji o świecie przedstawionym, które do tej pory poznał, jest fałszywych. I dalsza część narracji przedstawia mu nowe, te prawdziwe. Co jest ekscytujące i narracyjnie ciekawe, bo niespodziewanie niszczy część wybudowanego nam przez narrację świata przedstawionego i każe nam go odbudować w swoich głowach na bazie nowych, prawdziwych informacji. </div><div style="text-align: justify;"><br /></div><div style="text-align: justify;">Zadanie „Pomoc w potrzebie” nigdy nie dostarcza nam tego momentu olśnienia, w którym dowiadujemy się, że narrator jest niewiarygodny. Nie ma chwili, w której maski spadają, wszystkie elementy układanki wskakują na swoje miejsce, a odbiorca dostaje to, co w psychologii i naukach społecznych nazywa się odkłamaniem. Nie – po zakończeniu zadania gracz po prostu idzie dalej, w niejasnym przeświadczeniu, że być może postąpił niesłusznie, bo miał zbyt mało informacji, by zdecydować, która decyzja jest prawdziwa. I nigdy nie dostał szansy na poznanie prawdy. </div><div style="text-align: justify;"><br /></div><div style="text-align: justify;">[odkłamanie to nazwa procesu przeprowadzanego po eksperymencie społecznym, w którym tłumaczy się osobom biorącym udział w tym eksperymencie, jaki był jego cel. W eksperymentach, w których celem (albo skutkiem ubocznym) jest wzbudzenie u uczestników negatywnych emocji – poczucie winy, strach, wstręt etc. – to bardzo istotny etap. Przykładem może być słynny eksperyment Milgrama polegający na wywieraniu presji na testowanych osobach, by zadawały one ból obcemu człowiekowi. Po zakończeniu eksperymentu każda osoba, która brała w nim udział dowiadywała się, że tak naprawdę nie robiła nikomu krzywdy jedynie zatrudniony do tego celu aktor odgrywał spazmy bólu za każdym razem gdy testujący naciskał przycisk. Bez odkłamania uczestnicy eksperymentu dręczeni byliby poczuciem winy, a niektórzy z nich prawdopodobnie mieliby z tego powodu problemy psychiczne.] </div><div style="text-align: justify;"><br /></div><div style="text-align: justify;">Fani gry do dnia dzisiejszego dyskutują o tym, kto w tym zadaniu kłamie, a kto mówi prawdę. Co kilka miesięcy na reddicie albo którejś z licznych fejsbukowych grup poświęconych Skyrimowi czy całej serii gier The Elder Scrolls pojawia się jakaś nowa dyskusja na ten temat, w której ktoś utrzymuje, że znalazł definitywny dowód na to jak wygląda prawdziwa wersja wydarzeń… tylko po to, by inni przytoczyli mnóstwo kontrargumentów. Ostatecznie zagadka po dziś dzień pozostaje bez odpowiedzi… ponieważ została zaprojektowana w taki sposób, by nie dało się jej rozwiązać. Odpowiedź nie istnieje. Bo to tak naprawdę nie jest zagadka do rozwiązania. </div><div style="text-align: justify;"><br /></div><div style="text-align: justify;">I co najciekawsze, tak jak mówiłem wcześniej – prawie cały świat przedstawiony został zaprojektowany w taki sposób. </div><div style="text-align: justify;"><br /></div><div style="text-align: justify;">Gry z serii The Elder Scrolls bywają… nierówne, szczególnie jeśli chodzi o oprawę wizualną, mechaniki rozgrywkowe oraz stabilność, jednak w kwestii sposobu budowania narracji są czymś naprawdę unikalnym. Niemal wszystkie informacje o uniwersum dostarczane są nam za pośrednictwem postaci istniejących w tym uniwersum – o wszystkim dowiadujemy się albo rozmawiając z mieszkańcami i mieszkankami Tamriel albo czytając odnalezione w grze dokumenty. </div><div style="text-align: justify;"><br /></div><div style="text-align: justify;">Przypuśćmy, że chcemy dowiedzieć się czegoś o katastrofie, która zniszczyła położone na północy prowincji miasto Zimowa Twierdza. Stało się to na długo przed wydarzeniami z gry, więc nie gracz nie miał okazji obejrzeć tego incydentu. Przetrwała jedynie okoliczna akademia magii oraz kilka zabudowań położonych z dala od wybrzeża. W grze możemy porozmawiać na ten temat z mieszkańcami Zimowej Twierdzy oraz uczonymi z akademii. Ci pierwsi podejrzewają, że magowie przeprowadzili jakiś niebezpieczny eksperyment, który wymknął się spod kontroli i zniszczył większą część miasta. Arcymag z Akademii posądza o to erupcję Czerwonej Góry, wulkanu, który położony jest w sąsiedniej prowincji. Nie jesteśmy w stanie zweryfikować czy mówi tak, bo naprawdę w to wierzy, czy po prostu kłamie, by chronić własną reputację. Ponownie – wiemy, że coś zaszło, ale zamiast jednego wyjaśnienia dostajemy dwie przeczące sobie wersje wydarzeń. I nie jesteśmy w stanie jednoznacznie zweryfikować, która z nich jest prawdziwa. O ile którakolwiek z nich. </div><div style="text-align: justify;"><br /></div><div style="text-align: justify;">Kolejny przykład. Wykonując zadanie „Pomoc w potrzebie” możemy – choć nie musimy – zawitać do małej wsi o nazwie Rorikstead. Poznajemy tam założyciela tej miejscowości, Rorika, który po ostatniej wojnie, trzydzieści lat przed wydarzeniami z gry, osiedlił się na tych ziemiach, by spędzić starość we względnym spokoju. Wioska ma zatem zaledwie trzy dekady. Co najwyżej. W grze możemy jednak natrafić na co najmniej dwie książki twierdzące, że Roriksead jest miejscowością istniejącą od setek, jeśli nie tysięcy lat. </div><div style="text-align: justify;"><br /></div><div style="text-align: justify;">A zatem albo autorzy tych książek popełnili pomyłkę albo Rorik kłamie. Ale jeśli tak – to czemu? Nie ma żadnego powodu, by to robić. Ma może ma? A jeśli nie, jeśli naprawdę jest założycielem tej wioski… to kim jest Rorik? Jakąś nieśmiertelną istotą, która z niejasnego powodu żyje na świecie wśród śmiertelników jako skromny właściciel ziemski? Podróżnikiem w czasie? Każda z tych opcji jest możliwa, bo w niektórych grach z serii spotykaliśmy już zarówno nieśmiertelnych ludzi, jak i istoty podróżujące w czasie. </div><div style="text-align: justify;"><br /></div><div style="text-align: justify;">Widziałem wiele osób uznających tę sytuację za pomyłkę scenarzystów gry, którzy przeoczyli fakt, że napisali miasteczku Rorikstead dwie wykluczające się wzajemnie historie powstania. I całkiem możliwe, że tak się właśnie stało, ale… nie byłbym tego taki pewien. Bo scenarzyści gier z serii The Elder Scrolls od zawsze robili takie rzeczy naumyślnie. Co cóż – od prawie zawsze, bo pierwsze części gry były dość standardowymi komputerowymi erpegami mocno inspirowanymi Dungeons & Dragons. Dopiero od trzeciej odsłony serii – The Elders Scrolls III: Morrowind – i poprzedzającej ją pobocznej przygodówki The Elder Scrolls Adventures: Redguard seria zaczęła na poważnie bawić się nieco mniej konwencjonalnymi motywami narracyjnymi. Niekiedy bardzo, naprawdę bardzo niekonwencjonalnymi. </div><div style="text-align: justify;"><br /></div><div style="text-align: justify;">Nie teraz, Pelinalu. O tobie porozmawiamy sobie kiedy indziej. </div><div style="text-align: justify;"><br /></div><div style="text-align: justify;">Fani gier z serii The Elder Scrolls lubią podkreślać, że to uniwersum nie posiada kanonu, tylko mitologię. To może wydawać się pedantyzmem – i trochę nim jest – nie zmienia to jednak faktu, że jest to bardzo trafne rozróżnienie. W fikcji kanon jest terminem oznaczającym zbiór obiektywnych, niepodważalnych faktów, z których zbudowana jest opowieść. To reguły gry, w którą autor gra z odbiorcą. Mitologia w tym kontekście oznacza natomiast założenia o świecie przedstawionym, które mamy – bo musimy mieć jakieś założenia, żeby rozumieć, co się wokół nas dzieje – ale te założenia mogą być w każdej chwili zakwestionowane, bo rzadko kiedy zyskujemy naprawdę niepodważalne informacje. </div><div style="text-align: justify;"><br /></div><div style="text-align: justify;">Oczywiście nie oznacza to, że The Elder Scrolls nie ma żadnego kanonu. Nawet w przypadku zadania „Pomoc w potrzebie” wiemy, że Kematu ściga Saadię i to jest fakt, który nie podlega interpretacjom. Ale cały kontekst tego pościgu i poszukiwań? Tu już zaczyna robić się bardzo elastycznie i niejednoznacznie. Gra uwielbia tego typu ambiwalencje. Prawie każda znacząca postać w fabule jest interpretowana na kilka różnych sposobów w zależności od tego, z kim o niej rozmawiamy albo z jakich źródeł czerpiemy informacje o tej postaci. Każde wydarzenie historyczne – jak na przykład wspomniane już wcześniej zniszczenie Zimowej Twierdzy – ma kilka drastycznie odmiennych opisów, właściwie zawsze z mało wiarygodnych źródeł. To sprawia, że eksplorując uniwersum The Elder Scrolls najczęściej błądzimy niemal zupełnie po omacku. </div><div style="text-align: justify;"><br /></div><div style="text-align: justify;">Jednym z moich ulubionych przykładów jest Pierwsza Edycja Kieszonkowego Przewodnika Po Imperium. Książka ta istnieje w samym uniwersum The Elder Scrolls – została stworzona przez Cesarskie Stowarzyszenie Geograficzne na zlecenie ludzkiego władcy, Tibera Septima. Przewodnik opisuje poszczególne prowincje kontynentu, na którym toczy się akcja gier, ich mieszkańców, historię i zwyczaje, jak każdy przyzwoity przewodnik turystyczny. Bardzo długo było to zresztą jedno z najbogatszych źródeł wiedzy o świecie przedstawionym serii. Przewodnik jest jednak mocno niewiarygodny, ponieważ powstał jako zmyślny materiał propagandowy w celu oczernienia elfich królestw, z którymi Cesarstwo od zawsze miało… skomplikowane relacje, co zresztą możemy zaobserwować choćby nawet w Skyrimie. Członkowie Cesarskiego Stowarzyszenia Geograficznego umyślnie umieścili w nim wiele informacji przedstawiających elfie rasy w niekorzystnym świetle. Byli niewiarygodnymi narratorami i choć wiele informacji zawartych w Przewodniku potwierdziło się później w kolejnych grach z serii, to wiele było dziś już oczywistymi przekłamaniami albo niedopowiedzeniami albo najzwyczajniejszą w świecie konfabulacją. </div><div style="text-align: justify;"><br /></div><div style="text-align: justify;">Pierwsza Edycja Kieszonkowego Przewodnika Po Imperium dołączana była jako wydrukowana książeczka do wspomnianej już wcześniej pobocznej gry przygodowej The Elder Scrolls Adventures: Redguard. Co ciekawe, ten konkretny egzemplarz jest dość unikalny, ponieważ poza jego główną treścią posiada też dopiski jego poprzedniego właściciela – elfa posługującego się inicjałami Y.R. Y.R. nie pojawia się jako postać w żadnej grze z serii. Z dopisków, które zostawił na marginesach i pustych stronach dowiadujemy się, że był dyplomatą przez pewien czas mieszkającym w stolicy Cesarstwa. Pewnego dnia w ręce wpadł mu egzemplarz Przewodnika. Y.R. postanowił wysłać go swojemu wujowi, by pokazać, w jaki sposób ludzie tworzą nieżyczliwą elfom propagandę nawet poprzez tak niewinne materiały jak atlasy i książki dla podróżników. W tym egzemplarzu Przewodnika wiele akapitów jest podkreślonych, jego poprzedni właściciel w pododawał własne uwagi, wskazywał poprawki, naszkicował też kilka ilustracji rzeczy, o których podręcznik wspominał, a które Y.R. widział na własne oczy i dlatego zdecydował się wzbogacić o nie treść Eee… dodał też wiele inwektyw pod adresem ludzi jako rasy rozumnej. </div><div style="text-align: justify;"><br /></div><div style="text-align: justify;">To zresztą sprawia, że Y.R. również jest dość niewiarygodnym narratorem, bo jego uprzedzenia do gatunku ludzkiego są oczywiste i widoczne na pierwszy rzut oka. To z kolei sprawia, że wiele jego poprawek i uwag również niekoniecznie musi pokrywać się z faktycznym stanem rzeczy. Mamy zatem konflikt dwóch różnych perspektyw, z których obie są niewiarygodne i żadnej, jako odbiorcy, nie możemy do końca ufać. Jest to absolutnie fantastyczna, bardzo błyskotliwie pomyślana rzecz. W Internecie dostępne są skany podręcznika. W opisie zamieszczę link do łatwiejszej w nawigowaniu wersji hipertekstowej dostępnej na fanowskiej Wikipedii o The Elder Scrolls. Polecam, nawet jeśli gry nieszczególnie Was interesują. To się czyta niemal jak naprawdę dobrą, postmodernistyczną literaturę fantasy. </div><div style="text-align: justify;"><br /></div><div style="text-align: justify;">Mógłbym jeszcze bardzo długo opowiadać o niewiarygodnym narratorze w tej serii gier, bo pod tym względem jest to prawdziwa skarbnica. W grze Morrowind mamy na przykład książkę napisaną przez badacza, który twierdzi, że podróże w czasie są niemożliwe. Sama książka wspomina natomiast o tragicznym końcu cesarskiej dynastii… i opisuje to wydarzenie w czasie przeszłym, jako coś, co wydarzyło się dawno temu. Tymczasem akcja gry Morrowind toczy się w czasie, gdy cesarska dynastia nadal ma się dobrze. Dopiero w następnej grze z serii, wydanym cztery lata później Oblivionie, ostatni dziedzic tronu ginie nie pozostawiając po sobie żadnego potomka. A zatem książka dowodząca tego, że podróże w czasie nie istnieją sama padła ofiarą przeniesienia w czasie. Samo istnienie tego tekstu przeczy jego treści. </div><div style="text-align: justify;"><br /></div><div style="text-align: justify;">[okej, mówiąc „podróże w czasie” bardzo mocno tu upraszczam, bo książka opowiada o fenomenie znanym jako „Złamanie Smoka”, czyli sytuację, w której linia czasu rozpada się na kilka alternatywnych wersji, które po pewnym czasie zbiegają się ze sobą, przez co jedna teraźniejszość może mieć w świecie gry kilka różnych, równie prawdziwych przeszłości – nawet jeśli te przeszłości wzajemnie się wykluczają. Ten zabieg wymyślono dlatego, bo gra The Elder Scrolls II: Daggerfall posiadała sześć bardzo różnych zakończeń i by uniknąć wybierania jednego kanonicznego, uznano, że kanoniczne są wszystkie… generalnie jest to jest bardzo skomplikowane i kompletnie nieznaczące dla naszych dzisiejszych rozważań, z tego powodu uprościłem to do „podróży w czasie” nawet jeśli niekoniecznie jest to najlepsze uproszczenie. Wiem że jeśli nie zamieszczę tego wyjaśnienia, w komentarzach pojawi się jakiś piwniczak, który wytknie mi niewiedzę] </div><div style="text-align: justify;"><br /></div><div style="text-align: justify;">Jest też kwestia pewnej gęstej, tropikalnej dżungli, która pewnego dnia została całkowicie wymazana z uniwersum i istnieje co najmniej pięć przeczących sobie teorii, jak do tego doszło… Ale zatrzymajmy się w tym miejscu, bo za moment zupełnie już odpłynę. Jestem niesamowicie zafascynowany tym, w jaki sposób scenarzyści The Elder Scrolls wykorzystują ideę niewiarygodnego narratora, by budować elastyczne, a przez to niesamowicie działające na wyobraźnię uniwersum. Jeśli coś nie podoba mi się u, dajmy na to, w Grze o Tron, no cóż, kanon to kanon, muszę to przełknąć. Jeśli coś nie podoba mi się w Skyrimie albo Morrowindzie albo Oblivionie… najprawdopodobniej istnieje kilka alternatywnych wersji wydarzeń albo wytłumaczeń, z których mogę wybrać sobie tę, która pasuje mi najbardziej. </div><div style="text-align: justify;"><br /></div><b>Bibliografia: <br /></b><br />The Rhetoric of Fiction <br /><a href="https://archive.org/details/rhetoricoffictio00boot">https://archive.org/details/rhetoricoffictio00boot</a> <br /><br />Polski fragment książki <br /><a href="https://bit.ly/3odfccS">https://bit.ly/3odfccS</a> <br /><br />Kieszonkowy przewodnik po Cesarstwie: <br /><a href="https://en.uesp.net/wiki/Lore:Pocket_Guide_to_the_Empire,_1st_Edition">https://en.uesp.net/wiki/Lore:Pocket_Guide_to_the_Empire,_1st_Edition</a> <br /><br />Misiaelhttp://www.blogger.com/profile/15563488227395440762noreply@blogger.com0tag:blogger.com,1999:blog-2517325296251586105.post-54618233401626576522021-01-08T13:46:00.004+01:002021-01-08T13:47:26.889+01:00RECENZJA: Thanos. tom 1<p> <table align="center" cellpadding="0" cellspacing="0" class="tr-caption-container" style="margin-left: auto; margin-right: auto;"><tbody><tr><td style="text-align: center;"><a href="https://blogger.googleusercontent.com/img/b/R29vZ2xl/AVvXsEgjEwgBBcd__SbuhjI9LkAekha5AnC0oPTrDcWnqhx-kgu9BNz2cRlBsaAJPRRT0KKInWw4RF1wKmwMFyZgFHQyT-ZUClsgdGyxFR5cbhKskBW8RXr_G-rEz8odbfLCZiwYHAmkIzFe3x1T/s467/36032707o.jpg" imageanchor="1" style="margin-left: auto; margin-right: auto;"><img border="0" data-original-height="272" data-original-width="467" src="https://blogger.googleusercontent.com/img/b/R29vZ2xl/AVvXsEgjEwgBBcd__SbuhjI9LkAekha5AnC0oPTrDcWnqhx-kgu9BNz2cRlBsaAJPRRT0KKInWw4RF1wKmwMFyZgFHQyT-ZUClsgdGyxFR5cbhKskBW8RXr_G-rEz8odbfLCZiwYHAmkIzFe3x1T/s16000/36032707o.jpg" /></a></td></tr><tr><td class="tr-caption" style="text-align: center;"><i>fragment grafiki okładkowej</i></td></tr></tbody></table><br /></p><div style="text-align: justify;">Mam dziwną relację love-hate z kosmosem Marvela. Ta gałąź uniwersum zawsze była swoim małym bąbelkiem zachowującym narracyjną autonomię i indywidualną estetykę, nawet bardziej niż choćby komiksy o X-Men, przez długi czas również mocno oderwane od reszty. Historie rozgrywające się w kosmosie Marvela stosunkowo rzadko miały znaczący wpływ na to, co dzieje się na Ziemi. I vice versa. To z kolei dawało twórcom historii rozgrywających się w odległych zakątkach przestrzeni kosmicznej swobodę wolność w kreowaniu własnego status quo, własnej mitologii, własnych postaci i własnych reguł. </div><div style="text-align: justify;"><br /></div><div style="text-align: justify;">W teorii powinien być to zatem oddech świeżego powietrza oraz przestrzeń do eksperymentów z treścią i formą w fabularnym środowisku, które nie jest uwiązane do Ziemi, której nie można zniszczyć ani choćby zmienić w znaczący sposób i nie jest zależne od ikonicznych postaci wydawnictwa, takich jak Spider-Man czy Kapitan Ameryka, których popularność uniemożliwia trwałe transformacje ich charakterów czy w ogóle zrobienie z nimi czegokolwiek interesującego. </div><div style="text-align: justify;"><br /></div> <div style="text-align: justify;">W praktyce okazuje się jednak, że ta swoboda jest mieczem o obosiecznym ostrzu. Kosmos Marvela z czasem stał się bowiem fuzją wszystkiego, co w historii superbohaterszczyzny najgorsze i najbardziej żenujące. Kiczowate projekty postaci i obcych ras rodem z lat siedemdziesiątych, nieznośna pretensjonalność lat osiemdziesiątych, zamiłowanie do niesympatycznych antybohaterów lat dziewięćdziesiątych, obsesja na wewnętrznych crossoverach przełomu tysiącleci oraz podporządkowywanie estetyki komiksów do ich filmowych adaptacji (nawet jeśli sensu nie ma to za grosz) z pierwszej dekady dwudziestego pierwszego wieku. </div><div style="text-align: justify;"><br /></div><div style="text-align: justify;">Od kosmosu Marvela – konkretnie, od crossoveru Annihilation z dwa tysiące szóstego roku – na dobre zaczęła się moja fascynacja komiksami tego wydawnictwa, więc nadal mam do tego zakątka uniwersum spory sentyment. Dziś jednak, sięgając po tamte komiksy (oraz po nowe rzeczy z tego worka) rozumiem już, czemu tak bardzo podobały mi się, gdy byłem nastolatkiem o niewyrobionym guście, a czemu obecnie nie jestem w stanie się nimi cieszyć. </div><div style="text-align: justify;"><br /></div> <div style="text-align: justify;">Thanos Jeffa Lemire jest tu poręcznym przykładem, niemal Kapitanem Planetą wszystkiego, co w „kosmicznych” komiksach od Marvela najgorsze. Historia skupia się na tytułowym szalonym tytanie i jego próbach odnalezienia lekarstwa na trawiącą go i powoli zabijającą chorobę. Osłabiony Thanos zmuszony jest przez pewien czas polegać na innych oraz stawić czoła machinacjom samej Śmierci manipulującej jego synem, Thanem. Seria kończy się w przewidywalny sposób, po drodze jednak dostajemy solidną dawkę przeskalowanej, przesadzonej akcji, kilka ludobójstw oraz nieco zbędnego fanserwisu. </div><div style="text-align: justify;"><br /></div><div style="text-align: justify;">Jak już wspominałem wcześniej, moja przygoda z kosmosem Marvelu trwa już od ponad dekady. W międzyczasie sięgałem oczywiście – i sięgam nadal – po komiksy z innych zakątków uniwersum. Każdy z nich w jakiś sposób ewoluował na przestrzeni tych lat. Zmieniała się wrażliwość czytelników, normy kulturowe, sposoby opowiadania historii, mody orz konwencje – i komiksowe serie reagowały na te zmiany, dostosowując się do nich. Thanos – jak i większość innych kosmicznych tytułów Marvela z ostatnich lat – nadal wygląda dokładnie tak, jak coś żywcem wyjętego z poprzedniej epoki. Nonsensowna kosmiczna naparzanka ze stawkami podnoszonymi tak wysoko, że stają się one abstrakcyjne oraz z bohaterami kompletnie nijakimi w swej złowieszczości i braku skrupułów. </div><div style="text-align: justify;"><br /></div> <div style="text-align: justify;">To nie jest dobry komiks, ale jest on dobrym przykładem, jak pozostawienie gałęzi uniwersum na narracyjnej ziemi niczyjej może skończyć się kompletnym zastojem i atrofią kreatywności. Jeff Lemire to specyficzny scenarzysta, który sam w sobie ma dar wyciągania z konkretnych postaci samej ich esencji. W mojej recenzji Moon Knighta bardzo chwaliłem jego pracę, bo i Moon Knight to postać o dużym potencjale, który czekał tylko na kogoś, kto raczy to zauważyć. W Thanosie esencją kosmicznej konwencji jest zakleszczenie się w komfortowej klatce pozbawionej ambicji pulpy. I to właśnie dostarczył nam scenarzysta. </div><div style="text-align: justify;"><br /></div> <div style="text-align: justify;">Co do ilustracji… jest porządnie. To właśnie ten element kosmicznej konwencji Marvela, który niemal zawsze zachowuje wysoki poziom. Nie licząc kostiumów części postaci, którym ewidentnie przydałoby się uwspółcześnienie (z całej tej kolorowej hałastry najlepiej wygląda Nebula, której obecny projekt wzorowany jest na filmowej wersji tej postaci) ilustracje prezentują się naprawę dobrze, z bogatą paletą barw, przyjemnymi dla oka projektami otoczenia i technologii oraz bogatymi w detale kadrami nadającymi całemu komiksowi bardzo „filmowego” klimatu. Nie ratuje to żenującego scenariusza – ale przynajmniej pozwala przetrwać lekturę i nacieszyć oko. </div><div style="text-align: justify;"><br /></div> <div style="text-align: justify;">Unikać jak ognia.</div>Misiaelhttp://www.blogger.com/profile/15563488227395440762noreply@blogger.com0tag:blogger.com,1999:blog-2517325296251586105.post-24672263264697871962020-12-28T16:00:00.001+01:002020-12-28T16:00:16.376+01:00Słowiańszczyzna. Wiedźmin<p> </p><div class="separator" style="clear: both; text-align: center;"><a href="https://blogger.googleusercontent.com/img/b/R29vZ2xl/AVvXsEg42Dd8j_02UKvSVYeSQgzAXYsOohv1EzF8LqChvwJe5QZjZXURFk71fYLPGNFMMljzkgtSofG5oPwTHjdeDgv0uKBby23sUCN-8AVIEf9nKedU74pn2dpxgT5blOtaiqI96Hpx7vcLc2m_/s472/wicher.jpg" imageanchor="1" style="margin-left: 1em; margin-right: 1em;"><img border="0" data-original-height="265" data-original-width="472" src="https://blogger.googleusercontent.com/img/b/R29vZ2xl/AVvXsEg42Dd8j_02UKvSVYeSQgzAXYsOohv1EzF8LqChvwJe5QZjZXURFk71fYLPGNFMMljzkgtSofG5oPwTHjdeDgv0uKBby23sUCN-8AVIEf9nKedU74pn2dpxgT5blOtaiqI96Hpx7vcLc2m_/s16000/wicher.jpg" /></a></div><div style="text-align: right;"><i><br /></i></div><div style="text-align: justify;"><i>Niniejszy tekst jest lekko przeredagowanym transkryptem scenariusza videoeseju mojego autorstwa. Filmik można obejrzeć <a href="https://youtu.be/q--liAYYW2w">w tym miejscu.</a> Zachęcam do subskrypcji mojego kanału na YouTube. </i></div><div style="text-align: justify;"><br /></div><div style="text-align: justify;"><br /></div><div><div style="text-align: justify;">„Od wczesnego polania nas wodą [...] kształcąc się na wzór obcy, staliśmy się na koniec sami sobie cudzym” </div><div style="text-align: justify;"><br /></div><div style="text-align: justify;">-Zorian Dołęga-Chodakowski </div><div style="text-align: justify;"><br /></div> <div style="text-align: justify;"><i><br /></i></div><div style="text-align: justify;"><i>Coś więcej to tytuł ostatniego kanonicznego opowiadania o Gerlacie z Rivii, symbolicznie domykającego dylogię opowiadań o wiedźminie i przygotowującego narracyjny grunt pod cykl powieściowy zapoczątkowany książką Krew Elfów. Nie jest to moje ulubione opowiadanie autorstwa Andrzeja Sapkowskiego, ale odnoszę wrażenie, że często bywa – według mnie niesłusznie – pomijane w rozmowach o wiedźmińskiej sadze. Wszyscy pamiętamy chwytającą za serce scenę gdy Geralt odnajduje w końcu Ciri, ale gdy zapytacie przeciętnego fana wiedźmińskiej sagi o Coś więcej najprawdopodobniej odpowie wam coś w stylu „To to opowiadanie, w którym Geralt leżał na wozie i miał halucynacje?”. Co w sumie jest prawdą i całkiem dobrym streszczeniem tego tekstu… Ale streszczeniem, które pomija sedno tego opowiadania. Bo Coś więcej jest… no cóż, jest czymś więcej. Czymś znacznie więcej. Ale o tym porozmawiamy za chwilę. </i></div><div style="text-align: justify;"><br /></div><div style="text-align: justify;">*</div><div style="text-align: justify;"><br /></div><div style="text-align: justify;">„Wiedźmin jest słowiański” </div><div style="text-align: justify;"><br /></div><div style="text-align: justify;">Jeśli w ciągu ostatnich pięciu, sześciu lat byliście w jakimkolwiek stopniu zaangażowani w polski fandom fantastyki albo po prostu śledziliście dyskurs wokół growych albo serialowych adaptacji kultowej serii książek Andrzeja Sapkowskiego na pewno słyszeliście te słowa wiele razy. Najczęściej w sytuacjach gdy ktoś poruszał kwestię rasy w wiedźmińskim uniwersum albo gdy pojawiała się plotka, że w serialowej adaptacji któraś z postaci nie będzie grana przez białą osobę. Dwie największe tego typu kontrowersje miały miejsce w dwa tysiące piętnastym roku, w związku z artykułem autorstwa południowoafrykańskiego krytyka Tauriqa Moosy na serwisie Polygon oraz w dwa tysiące osiemnastym roku, gdy pojawiły się pogłoski, że casting do roli Ciri w serialowej adaptacji Wiedźmina od Netflixa przeprowadzany jest w gronie niebiałych aktorek. </div><div style="text-align: justify;"><br /></div><div style="text-align: justify;">O tej pierwszej kontrowersji wspominałem już kiedyś na moim kanale, więc nie będę do tego wracał. O tej drugiej… no cóż, jak się okazało, rolę Ciri dostała prawdopodobnie najbielsza osoba chodząca po naszej planecie, więc rozległo się wiele hałasu o nic. Obie te sytuacje – oraz wiele innych, szczególnie gdy w grę wchodziły kwestie koloru skóry – sprowokowało bardzo defensywną postawę polskiego fandomu fantastyki. Argument „wiedźmin jest słowiański” powracał jak mantra w dyskusjach, zawsze używany przez osoby, które nie mają zbyt dobrego rozumienia, czym jest słowiańskość… ani, skoro już o tym mowa, czym jest Wiedźmin. </div><div style="text-align: justify;"><br /></div><div style="text-align: justify;">Bo Wiedźmin nie jest słowiański w żadnym sensownym tego słowa znaczeniu. Fabuła nie jest oparta o mity słowiańskie. Motywy z mitologii słowiańskich przewijają się w sadze i opowiadaniach znacznie, ZNACZNIE rzadziej niż motywy zaczerpnięte z legend arturiańskich, mitów nordyckich, celtyckich, francuskich czy germańskich. Właściwie to mity arturiańskie definiują późniejsze tomy sagi, motyw Pani Jeziora został wykorzystany w finale tej opowieści tak mocno, że ostatni tom nosi tytuł Pani Jeziora. W epilogu Ciri odchodzi w stronę zachodzącego słońca z Galahadem, Rycerzem Okrągłego Stołu. Nie ze Światowidem albo Wandą, która nie chciała Niemca. Uroboros, wąż, który wgryzł się we własny ogon i symbolizuje nieskończoność, a który jest bardzo istotny w symbolice serii, pochodzi z Egiptu. Dżinn, dzięki któremu poznali się Geralt Yennefer jest stworzeniem z mitologii arabskich. Większość wiedźmińskich opowiadań inspirowana jest baśniami i legendami niemieckimi i francuskimi. Mógłbym tak jeszcze długo, ale chyba rozumienie, o co mi chodzi. Wiedźmińska saga nie jest słowiańska. Nie jest też germańska, frankofońska, arabska, arturiańska ani egipska. Jest synkretyczna. Łączy w sobie elementy wielu kultur. </div><div style="text-align: justify;"><br /></div><div style="text-align: justify;">Dlatego tak interesujące jest dla mnie zafiksowanie części polskiego fandomu fantastyki na punkcie rzekomej słowiańskości Wiedźmina. Szczególnie w sytuacjach dotyczących koloru skóry. Słowianie są, jak to mówimy my, filologowie, grupą entolingwistyczną. Nie rasą. Esencją słowiańskiej tożsamości jest język, kultura, która wywodzi się z tego języka i miejsce pochodzenia. To definiuje słowiańszczyznę. Nie geny albo kolor skóry. Czarnoskóra osoba, która urodziła się w słowiańskim kraju, od urodzenia mówi i myśli w słowiańskim języku, dorastała w słowiańskiej kulturze i w niej uczestniczy jest takim samym Słowianinem jak dowolny bezpośredni potomek Piastów. Możliwe, że jest nawet bardziej Słowianinem, jeśli ten drugi nie zna żadnego języka słowiańskiego, bo na przykład urodził się i całe życie przemieszkał w Brazylii, Francji albo Japonii. To język i idąca za językiem kultura definiują grupę etnolingwistyczną. Nie wygląd. Jeśli ktoś twierdzi inaczej to… no cóż, dał sobie zakodować błędne oraz prawdopodobnie mocno szkodliwe rozumienie tej spawy. I warto byłoby je przemyśleć. </div><div style="text-align: justify;"><br /></div><div style="text-align: justify;">Dyskurs na temat rzekomej słowiańskości Wiedźmina jest już raczej zakończony. Za jego symboliczny finał możemy uznać copypastę autorstwa pisarza i blogera Piotra Muszyńskiego opublikowaną w dwa tysiące osiemnastym roku na jego blogu Fanboj i życie. Pozwolę tu sobie przytoczyć jej skróconą wersję. </div><div style="text-align: justify;"><br /></div> <div style="text-align: justify;"><br /></div><div style="text-align: justify;"><i>-napisz trzynaście opowiadań </i></div><div style="text-align: justify;"><i>-pomysły trzech oprzyj na baśniach Andersena </i></div><div style="text-align: justify;"><i>-trzech kolejnych na baśniach Braci Grimm </i></div><div style="text-align: justify;"><i>-siódmego na bajce arabskiej </i></div><div style="text-align: justify;"><i>-zaraz w pierwszym wyśmiej ludowość i ludowe wierzenia </i></div><div style="text-align: justify;"><i>-nabijaj się z nich też w opowiadaniu „Kraniec świata” </i></div><div style="text-align: justify;"><i>-obśmiej polską legendę w „Granicy możliwości” </i></div><div style="text-align: justify;"><i>-głównego bohatera nazwij „Żerard” </i></div><div style="text-align: justify;"><i>-ogólnie to używaj głównie imion o rdzeniach celtyckich jak Yennefer czy Crach</i></div><div style="text-align: justify;"><i>-i wywodzących się z języków romańskich jak Cirilla, Falka czy Fringilla czy Triss </i></div><div style="text-align: justify;"><i>-kilka angielskich jak Merigold </i></div><div style="text-align: justify;"><i>-oraz wywodzące się z innych języków germańskich jak choćby Geralt </i></div><div style="text-align: justify;"><i>-a także Włoskich </i></div><div style="text-align: justify;"><i>-Niemieckich </i></div><div style="text-align: justify;"><i>-a nawet francuskich </i></div><div style="text-align: justify;"><i>-zżynaj potwory z amerykańskich gierek, zwłaszcza z Advanced Dungeons and Dragons </i></div><div style="text-align: justify;"><i>-z języka irlandzkiego zrób język elfów </i></div><div style="text-align: justify;"><i>-a z niemieckiego krasnoludów </i></div><div style="text-align: justify;"><i>-każ bohaterom obchodzić irlandzkie święta ludowe </i></div><div style="text-align: justify;"><i>-napisz artykuł o tym, skąd brałeś inspiracje </i></div><div style="text-align: justify;"><i>-wylewaj w nim żółć na słowiańskie fantasy </i></div><div style="text-align: justify;"><i>-napisz dwie książki tłumaczące dokładnie skąd brałeś pomysły </i></div><div style="text-align: justify;"><i>-wreszcie napisz ósmą książkę </i></div><div style="text-align: justify;"><i>-jedną z kluczowych postaci zrób z japońskiej demonicy </i></div><div style="text-align: justify;"><i>Zostań mistrzem turbosłowiańców. </i></div><div style="text-align: justify;"><br /></div><div style="text-align: justify;"><br /></div><div style="text-align: justify;">Przepyszna pasta, milordzie. </div><div style="text-align: justify;"><br /></div><div style="text-align: justify;">No dobrze, ale – jak już wspomniałem – dyskurs na ten temat raczej już wygasł. I nawet memy odnoszące się do tej sprawy są mniej więcej tak samo martwe jak memy o tym, że Sapkowski napisał książki na podstawie gier CD Projektu. Więc czemu właściwie do tego wracam? Czy to po prostu kolejny pretekst do narzekania na polski fandom fantastyki? …kuszące, ale zebraliśmy się tu w innym celu. Bardzo łatwo byłoby zrzucić wszystkie te kontrowersje na uprzedzenia rasowe części fanów Wiedźmina – i nie wątpię, że było tam trochę szczerego rasizmu zakamuflowanego jako troska o czystość słowiańskiej kultury – ale odpowiedź może być znacznie ciekawsza. Bo nie tylko rasiści posługiwali się tą intelektualną kliszą pod tytułem „Wiedźmin jest słowiański”. Żeby jednak zrozumieć czemu jest to istotne – a jeśli nie „istotne” to przynajmniej „ciekawe” – musimy najpierw porozmawiać o Marii Janion. </div><div style="text-align: justify;"><br /></div><div style="text-align: justify;">Profesor Maria Janion była badaczką polskiej literatury dziewiętnastego i dwudziestego wieku, wykładowczynią akademicką na Uniwersytecie Gdańskim oraz Uniwersytecie Warszawskim, autorką kilkudziesięciu książek, prac naukowych oraz artykułów. Bardzo trudno przecenić jest jej wpływ na polskie literaturoznawstwo, szczególnie – ale nie tylko – w zakresie romantyzmu. Prawdopodobnie każda osoba, która ma w swoim życiorysie epizod humanistyczny przynajmniej kojarzy jej nazwisko. Na marginesie – w dwa tysiące trzynastym roku autorka wyszła z szafy jako lesbijka w wywiadzie-rzece Janion. Transe – Traumy – Transgresje i wszyscy tak zachłysnęli się tym faktem, że zupełnie przegapili inną rewelację ujawnioną w tym wywiadzie, mianowicie – wiele wskazuje na to, że w nieco innych okolicznościach Maria Janion prawdopodobnie byłaby również dumną przedstawicielką społeczności furry. </div> <div style="text-align: justify;"><br /></div><div style="text-align: justify;"><i></i></div><blockquote><div style="text-align: justify;"><i>Lekcje szkolne w ogóle nie zapadły mi w pamięć. Za to doskonale pamiętam, jak w kinie na ulicy Zamkowej obejrzałam film King Kong. Zrobił na mnie niesłychane wrażenie i właściwie mam poczucie, że pierwsze moje jakieś poruszenie erotyczne popłynęło właśnie z inspiracji tego filmu. Nie rozumiem tego, nie wiem dlaczego ten film tak strasznie zadziałał na moją wyobraźnię. To była oczywiście pierwsza, przedwojenna, czarno-biała wersja King Konga. Przed kinem zgromadził się ogromny tłum, wszyscy chcieli ujrzeć gigantyczną małpę. Ja też. I jakoś udało mi się wedrzeć do sali. Pamiętam niesłychany entuzjazm tłumu. I to moje dziwne, jak powiedziałam, poruszenie, właściwie pierwsze poruszenie tego rodzaju. Niesłychane wrażenie robiło na mnie to, że King Kong w tej swojej monstrualnej łapie trzyma tę bardzo kruchą, małą blondynkę. Stale ten obraz do mnie powracał, nie mogłam tego zapomnieć. (…) O co w tym chodzi? Dlaczego małpa? Nie umiem tego rozebrać po freudowsku. Jest wielka czułość w King Kongu, więc może tu idzie o rozrzewnienie, że takie potworne, wielkie zwierzę tak się rozczula i tak się zakochuje. On przecież jej nie uszkodził, trzymał ją tak zręcznie w tej łapie… </i></div><div style="text-align: justify;"></div></blockquote><div style="text-align: justify;"><br /></div><div style="text-align: justify;"><br /></div><div style="text-align: justify;">Polskie futrzaki nie mają pojęcia, jaką wspaniałą ikonę zesłał im los. Ktoś jak najszybciej powinien im to przekazać. No, ale żarty na bok. </div><div style="text-align: justify;"><br /></div><div style="text-align: justify;">W dwa tysiące szóstym roku Wydawnictwo Literackie opublikowało książkę Niesamowita słowiańszczyzna. fantazmaty literatury, jedną z ostatnich prac Janion. Ostatnich, ale kto wie, czy nie najbardziej istotnych. Janion bowiem zaprezentowała w niej bardzo ciekawe spojrzenie na kwestię słowiańskości w polskiej kulturze. I właśnie to spojrzenie może powiedzieć nam wiele o polskich fanach Wiedźmina i ich zafiksowaniu na jego rzekomej słowiańskości. </div><div style="text-align: justify;"><br /></div><div style="text-align: justify;">* </div><div style="text-align: justify;"><i><br /></i></div><div style="text-align: justify;"><i>Opowiadanie Coś więcej jest o tyle interesujące, że jako jeden z bardzo niewielu tekstów w wiedźmińskiej sadze porusza kwestie tożsamościowe samego głównego bohatera. Na przestrzeni całej sagi kwestie te są zwykle sprowadzane do konfliktów między ludźmi i innymi rozumnymi rasami zamieszkującymi świat przedstawiony. Geralt nadaje się do tego fantastycznie, ponieważ jako wiedźmin okupuje interesującą pozycję w tych konfliktach. Z jednej strony jest człowiekiem, produktem ludzkiej kultury Nordlingów. Z drugiej jednak strony jego szczególny stan – bycie wiedźminem, od dziecka szkolonym i zmienianym fizycznie, by jak najlepiej nadawać się do przeznaczanego mu zadania – sprawia, że jest nieodwracalnie odmienny od przedstawicieli swojego gatunku. Co za tym idzie, często sam doświadcza dyskryminacji, uprzedzeń, nieufności czy nawet seksualnej fetyszyzacji ze strony ludzkiego społeczeństwa. To pomaga mu sympatyzować z mniejszościami elfów, krasnoludów czy niziołków, ponieważ do pewnego stopnia podlega tym samym mechanizmom opresji, co one. </i></div><div style="text-align: justify;"><i><br /></i></div><div style="text-align: justify;"><i>Tym jednak, co różni go od tych mniejszości jest brak tożsamości kulturowej. Driady mają swój las Brokiloński, o który będą walczyły do ostatniej kropli krwi, krasnoludy Mahakam, elfy Dolinę Kwiatów, a każda z tych ras posiada własną, unikalną kulturę, mitologię, język, obyczaje – wszystkie te elementy, na które składa się kulturowa tożsamość. Wiedźmini nie mają swojej kultury, ponieważ sami w sobie są elementem większej kultury – ludzkiej cywilizacji Nordlingów. Nie ma żadnego wiedźmińskiego króla, wiedźmińskiej waluty, wiedźmińskiego narzecza albo państwa. Kaer Morhen nie jest miejscem, z którego się pochodzi – jest miejscem, do którego się trafia. </i></div><div style="text-align: justify;"><i><br /></i></div><div style="text-align: justify;"><i>Ale trafia się skąd właściwie? Z książek wiemy, że o ile istnieją legendy wedle których wiedźminami zostają dzieci, którym los przeznaczył to zadanie za pomocą Prawa Niespodzianki, o tyle prawda najczęściej jest jednak znacznie bardziej przyziemna. Wiedźminami na ogół zostają dzieci porzucone i niechciane. Dzieci znikąd. Geralt jest takim właśnie dzieckiem znikąd. I Coś więcej jest opowiadaniem, które skupia się na tym osobistym, indywidualnym dylemacie tożsamościowym wiedźmina. </i></div><div style="text-align: justify;"><br /></div><div style="text-align: justify;">* </div><div style="text-align: justify;"><br /></div><div style="text-align: justify;">Orientalizm jest pojęciem określającym specyficzny sposób, w jaki Zachód postrzega kraje Bliskiego Wschodu oraz jak to postrzeganie przenika do kultury, zostaje znormalizowane i zinternalizowane przez mieszkańców tych krajów, którzy zaczynają wierzyć w stereotypy na własny temat. Autorem pojęcia „orientalizm” jest Edward Said, amerykański intelektualista palestyńskiego pochodzenia, który w latach siedemdziesiątych wydał książkę pod takim właśnie tytułem, która do dziś stanowi jedną z najważniejszych lektur w zakresie postkolonializmu. </div><div style="text-align: justify;"><br /></div><div style="text-align: justify;">Janion postanowiła przyłożyć optykę Saida i innych badaczy oraz badaczek postkolonializmu do sytuacji polskiej. W większości szkolnych podręczników historycznych Polska wynurzyła się z mroku dziejów w dziewięćset sześćdziesiątym szóstym roku. Symbolicznym początkiem istnienia państwa polskiego jest chrzest. Podręczniki rzadko wspominają jednak, jak brutalnym i dewastującym dla słowiańskiej kultury lokalnej był proces chrystianizacji. Kroniki wspominają o mieszkańcach ze łzami w oczach i przerażeniem doświadczających niszczenia miejsc kultu i pomników bóstw. Słowianie nie znali koncepcji oddzielenia sacrum i profanum. Śmierć ich religii była zarazem śmiercią całego ich świata. </div><div style="text-align: justify;"><br /></div><div style="text-align: justify;">Dodatkową sprawą jest fakt, że – w przeciwieństwie do wierzeń celtyckich, germańskich czy skandynawskich – nie zachowała się spójna, kulturowo odrębna mitologia słowiańska. Żaden chrześcijański mnich albo misjonarz nie poświęcił się spisaniu lokalnych wierzeń, a jeśli się poświęcił, to te zapiski nie dotrwały do naszych czasów. Informacje, które posiadamy na ten temat są bardzo nieliczne, co najwyżej wątpliwej wiarygodności i nie składają się na żadną spójną opowieść. Mitologia słowiańska nie istnieje w formie, w jakiej istnieją na przykład mity greckie i skandynawskie. Istnieje kilka drobiazgów – imion, nazw, obyczajów – i bardzo wiele dezinformacji, które sprawiają, iż zyskanie choćby przybliżonego obrazu słowiańskich wierzeń, kultury czy innych rzeczy składających się na słowiańską tożsamość jest właściwie niemożliwe. </div><div style="text-align: justify;"><br /></div><div style="text-align: justify;">Maria Janion uznała, że można dopatrywać się tu podobieństw do sytuacji krajów skolonizowanych, o których pisał Said i inni badacze postkolonializmu. Za pomocą chrystianizacji Słowianom narzucona została nowa kultura, dotychczasowa została natomiast wyeliminowana tak brutalnie i skutecznie, że do dnia dzisiejszego przetrwały jedynie jej okruchy. To pozbawiło Polaków ośrodka tożsamości innego niż ten narzucony. Polska jest książką, z której wymazano pierwszy rozdział, przez co kolejne rozdziały często nie mają kontekstu potrzebnego do ich zrozumienia. </div><div style="text-align: justify;"><br /></div><div style="text-align: justify;">Janion teoretyzuje, że ten traumatyzujący szok związany z wymazaniem kultury przedchrześcijańskiej i liczne próby odzyskania jej albo przynajmniej wyobrażenia sobie, jak ta kultura mogła wyglądać są przyczyną wielu specyficznych przywar i zachowań Polaków. Nie jestem pewien, czy zgadzam się z tą tezą – osobiście nie wydaje mi się, by coś takiego jak charakter narodowy dało się zredukować do jednego konkretnego wydarzenia – ale sama optyka jest na tyle interesująca, by warto było przynajmniej o niej porozmawiać. </div><div style="text-align: justify;"><br /></div><div style="text-align: justify;">Patrząc na historię, kulturę i obyczajowość Polski z tej szczególnej perspektywy nagle wiele rzeczy zaczyna bowiem nabierać sensu. Choćby paradoksalna mieszanka poczucia wyższości i niższości wobec krajów zachodnioeuropejskich. Albo specyficzna rola kościoła katolickiego w polskiej przestrzeni kulturowej – z jednej strony będącego jednym z najważniejszych ośrodków tożsamości, z drugiej uznawanego za opresyjny i dominujący. Albo… obsesja na punkcie pewnego wiedźmina i jego rzekomej słowiańskości. </div><div style="text-align: justify;"><br /></div><div style="text-align: justify;">* </div><div style="text-align: justify;"><br /></div><div style="text-align: justify;"><i>Geralt z Rivii… nie pochodzi z Rivii. A przynajmniej nie wiemy, czy pochodzi z Rivii. On sam również tego nie wie. Przydomek wybrał sobie, ponieważ – wedle jego własnych słów – ludzie bardziej ufają komuś, jeśli są w stanie umiejscowić tę osobę w jakimś kontekście. Wiedźmin z Kaer Morhen jest po prostu najemnikiem, mutantem i potworem niewiele lepszym od tych, które zabija za pieniądze. Geralt z Rivii jest… Rivijczykiem. Kimś, komu można odruchowo przykleić garść znanych stereotypów. Nawet jeśli te stereotypy nie są pozytywne – w opowiadaniu, w którym debiutuje Geralt pada stwierdzenie, że nikt nie lubi Rivów – to są przynajmniej znane i oswojone. </i></div><div style="text-align: justify;"><i><br /></i></div><div style="text-align: justify;"><i>A to jest szalenie istotne. Nie tylko w interakcjach z klientami, ale i dla stworzenia jakiejś wizji samego siebie. Geralt często myśli o sobie w sposób, w jaki myśli i mówi o nim otoczenie – że jest potworem, zimną, pozbawioną emocji maszyną do zabijania… Jeśli czytałyście opowiadania i sagę, doskonale wiecie, że to fałszywy obraz. Geralt kipi emocjami, jest lojalny, dba o bliskich oraz o obcych znajdujących się w potrzebie, od czasu do czasu zdarza mu się też zachować irracjonalnie albo niedojrzale – zupełnie nie jak zimna maszyna precyzyjnie wykonująca przeznaczone jej zadanie. Jeśli jednak dostatecznie długo przeglądasz się w oczach innych, w końcu zaczniesz patrzeć na siebie tak, jak widzi cię otoczenie. </i></div><div style="text-align: justify;"><i><br /></i></div><div style="text-align: justify;"><i>To również jest powód, dla którego Geralt przyjął tożsamość rivską. Wiązało się to przecież nie tylko z przydomkiem. Geralt nauczył się rivskiego akcentu i używał go tak długo, aż stał się on dla niego naturalny. W Coś więcej uzyskujemy też potwierdzenie, że Geralt nie zna swojego prawdziwego miejsca pochodzenia, nie wie, kim byli jego rodzice i czemu zdecydowali się oddać go na wychowanie wiedźminom. I wiemy, że go to męczy. W opowiadaniu dochodzi do zakończenia tego wątku, ale – jak to u Sapkowskiego – odbywa się to w wyjątkowo przewrotny, ale jednocześnie bardzo błyskotliwy sposób. </i></div><div style="text-align: justify;"><br /></div><div style="text-align: justify;">* </div><div style="text-align: justify;"><br /></div><div style="text-align: justify;">Słowiaństwo jest białą plamą, a historia Polski pełna jest idei, które próbowały tę plamę czymś zamalować. Brak skonkretyzowanej wiedzy historycznej o słowiańszczyźnie sprawia, że te próby mogły być bardzo elastyczne i często konstruowane w taki sposób, by służyły doraźnym celom ich twórców. Dobrym przykładem jest, między naprawdę wieloma innymi, powieść Masław dziewiętnastowiecznego pisarza Ignacego Kraszewskiego. W tej powieści tak zwana reakcja pogańska – jedenastowieczne chłopskie powstanie wywołane, między innymi, napięciami kulturowymi między chrześcijaństwem i kulturą słowiańską – miała w sobie bardzo silny antygermański resentyment. Przebiła się w tym powszechnie znana antyniemieckość Ignacego Kraszewskiego. Wspominam o tym, ponieważ większość ludzi szuka wiedzy albo przynajmniej jakiejś skonkretyzowanej wizji o słowiańskości właśnie wśród takich autorów jak Kraszewski albo twórcy polskiego romantyzmu. A wszyscy oni – oraz mnóstwo osób przed nimi i po nich, którzy zajmowali się słowiaństwem – dodawali do tej wizji coś od siebie. </div><div style="text-align: justify;"><br /></div><div style="text-align: justify;">Dlatego warto pamiętać, że resentymenty i fascynacje tych pośredników mają olbrzymi wpływ o tym, jak postrzegamy słowiańszczyznę dzisiaj. Nie jako kronikę, do której możemy w każdym momencie powrócić w jej pierwotnej postaci, ale jako zlepek projekcji rozmaitych artystów, kronikarzy czy historyków, którzy zmyślali, najczęściej opierając swoje zmyślenia na zmyśleniach swoich poprzedników. W konsekwencji dostajemy coś w rodzaju statku Tezeusza. </div><div style="text-align: justify;"><br /></div><div style="text-align: justify;">Statek Tezeusza to nazwa klasycznego paradoksu. Wyobraźcie sobie statek, który po wyruszeniu w długą podróż ulega wielu uszkodzeniom i w międzyczasie cały czas jest przebudowywany. Gdy w końcu wraca do portu, w jego strukturze nie znajduje się ani jeden element z oryginalnej wersji. Pytanie – czy to nadal jest ten sam statek? Słowiańskość przypomina trochę statek Tezeusza, przy czym my nie mieliśmy na początku statku, tylko co najwyżej tratwę. I w zasadzie dalej ją mamy, tylko trochę większą, bo obudowaną tym, co dokleił słynny łgarz Jan Długosz, inni kronikarze, sarmaci, romantycy, chłopomaniacy i cholera wie, kto jeszcze. </div><div style="text-align: justify;"><br /></div><div style="text-align: justify;">Wydaje mi się, że apogeum tego trendu stanowią turbosłowianie. </div><div style="text-align: justify;"><br /></div><div style="text-align: justify;">Czym, do cholery, jest turbosłowiaństwo? Mówiąc w największym skrócie – jest to teoria spiskowa głosząca, że w czasach przedchrześcijańskich Polska stanowiła gigantyczne mocarstwo środkowoeuropejskie zwane Wielkim Imperium Lechickim. A prawda historyczna mówiąca o istnieniu tego mocarstwa została ukryta przed światem przez kościół katolicki albo jakieś inne nieżyczliwe Polakom siły. </div><div style="text-align: justify;"><br /></div><div style="text-align: justify;">Źródłem tej teorii jest opublikowany w dziewiętnastym wieku tekst pseudohistoryczny pod bardzo chwytliwym tytułem Kronika polska przez Prokosza w wieku X napisana, z dodatkami z Kroniki Kagnimira, pisarza wieku XI, i z przypisami krytycznymi komentatora wieku XVIII pierwszy raz wydrukowana z rękopisma nowo wynalezionego. W rzeczywistości kronika ta została stworzona w siedemnastym wieku przez słynnego fałszerza Przybysława Dyjamentowskiego. Dyjamentowski zawodowo zajmował się fabrykowaniem rodowodów i drzew genealogicznych dla ówczesnych sarmatów, którzy fantazjowali o tym, że ich przodkowie byli znaczącymi figurami w zamierzchłej przeszłości i byli w stanie sporo zapłacić komuś, kto „odnajdzie” (mam nadzieję, że udało mi się wymówić ten cudzysłów) i spisze dla nich rodowód, który tego właśnie dowiedzie. Tu do akcji wkraczał Dyjamentowski i jego nieposkromiona wyobraźnia. </div><div style="text-align: justify;"><br /></div><div style="text-align: justify;">Sarmatyzm był zresztą sam w sobie próbą zagospodarowania braku solidnego mitu słowiańskiego, ale nie rozpraszajmy się. Sto lat po sfabrykowaniu Kroniki Prokosza dokopał się do niej Franciszek Morawski, który postanowił zabawić się nieco kosztem ówczesnego środowiska literackiego – albo sam też w to uwierzył, ale ja obstawiam świadomy trolling – i spróbować przepchnąć ten tekst jako odnalezioną cudem kronikę czasów przedchrześcijańskich. Warszawskie Towarzystwo Przyjaciół Nauki łyknęło to jak stado młodych pelikanów i w tysiąc osiemset dwudziestym piątym roku Kronika Prokosza ukazała się drukiem. Wszyscy byli bardzo podekscytowani tym bezprecedensowym znaleziskiem, szybko pojawił się również łaciński przekład tej podpuchy… ale zabawa skończyła się raptem rok później, gdy Joahim Lelewel odnalazł w Wilnie oryginalny rękopis falsyfikatu i dzięki temu szybko zidentyfikował autora. I wszystkim zrobiło się bardzo głupio. </div><div style="text-align: justify;"><br /></div><div style="text-align: justify;">Nie zmienia to jednak faktu, że teoria spiskowa Wielkiego Imperium Lechickiego nadal cieszy się popularnością w niektórych kręgach. Teoria zyskała na rozgłosie w dwa tysiące czternastym roku, dzięki wydawnictwu Bellona, które opublikowało książkę Słowiańscy królowie Lechii autorstwa Janusza Bieszka, gdzie teoria została… twórczo rozwinięta i na pewien czas zawładnęła wyobraźnią ludzi, których trzysta lat temu robiłby w balona Dyjamentowski. Jeśli Janion ma rację, żywotność tej teorii jest kolejnym wyrazem olbrzymiej tęsknoty za niesamowitą słowiańszczyzną, która bezpowrotnie zaginęła w pomroce dziejów, a która dałaby tej dziwnej, chwiejnej budowli zwanej Polską jakiś solidny fundament tożsamościowy. </div><div style="text-align: justify;"><br /></div><div style="text-align: justify;">I tu wracamy do Wiedźmina. </div><div style="text-align: justify;"><br /></div><div style="text-align: justify;">Nie, wiedźmin nie jest słowiański – ale jest polski. Postacie mówią po polsku, czasami językiem delikatnie stylizowanym na staropolszczyznę, pojawia się strzyga. I to wystarczy, by zamknąć oczy na wszystkie inne elementy i próbować przepchnąć narrację Wiedźmina jako esencjalnie słowiańskiego tekstu kultury. Co więcej, dzięki grom od CD PROJEKT RED oraz serialowi Netflixa Wiedźmin jest obecnie ikoną światowej popkultury, rywalizującą z takimi dziełami jak Gwiezdne Wojny czy filmy Marvela. To właściwie bezprecedensowa sytuacja, gdy tekst kultury pochodzący z Polski tak mocno zawładnął globalną wyobraźnią. Nie dziwi mnie, że dla wielu osób staje się to przedmiotem dumy narodowej. Kraj, który powstał na ruinach religijnej i kulturowej kolonizacji dokonanej przez cywilizowany, łacińsko-chrześcijański świat – teraz sam kulturowo kolonizuje globalny Zachód, będący spadkobiercą tego świata. Jest w tym pewna poetycka sprawiedliwość. </div><div style="text-align: justify;"><br /></div><div style="text-align: justify;">Rozmaite zmiany w adaptacji książek Sapkowskiego traktowane są z olbrzymią podejrzliwością i agresją – i nic dziwnego. Wiele osób intuicyjnie przeczuwało, że Netflix będzie próbował okroić oryginalny tekst ze wszystkiego, co w nim unikalne dla polskiej kultury i rozwalcować Wiedźmina w taki sposób, by był możliwie najbardziej strawny dla globalnej publiczności. I, dla uczciwości, nie są to lęki pozbawione podstaw. Gdy zachodni przemysł kinematografii bierze się za adaptowanie materiału z innych kręgów kulturowych rezultaty najczęściej są… eee… mieszane. Nieprzypadkowo fani zawsze drżą ze strachu, gdy Hollywood zapowiada kinową adaptację jakiejś mangi albo anime. </div><div style="text-align: justify;"><br /></div><div style="text-align: justify;">Niepokoi mnie jednak to, że kontrowersje skupiają się na kwestiach rasowych. W żadnym wypadku mnie to nie dziwi – ponieważ kwestie tożsamościowe czarnej mniejszości w zachodnich krajach oraz temat rasizmu są obecnie szeroko dyskutowane – ale jednak niepokoi. Bo, jak już mówiłem wcześniej, rasa nie ma niczego wspólnego ze słowiaństwem. Maria Janion wyrażała obawy, że ta niedookreślona, plastyczna słowiańskość może być niebezpiecznym narzędziem w rękach ludzi, których wizja Polski nie wydaje się szczególnie atrakcyjna dla nikogo poza bardzo wąskim kręgiem osób (screen z Wikipedii hasło „Wielka Biała Polska”). To od nas zależy, czym stanie się słowiańskość, której pozbawiła nas historia. Zadbajmy o to, byśmy nie musieli się jej wstydzić. </div><div style="text-align: justify;"><br /></div><div style="text-align: justify;">* </div><div style="text-align: justify;"><br /></div><div style="text-align: justify;"><i>W tysiąc dziewięćset osiemdziesiątym ósmym roku magazyn Fantastyka opublikował opowiadanie pod tytułem Droga, z której się nie wraca autorstwa Andrzeja Sapkowskiego. Była to dość standardowa fabułka fantasy, początkowo rozgrywająca się w równie standardowym świecie przedstawionym, niepowiązanym w żaden sposób z wiedźmińskim uniwersum. W trakcie rozwijania historii Geralta Sapkowski postanowił retroaktywnie włączyć Drogę, z której się nie wraca do wiedźmińskiego cyklu. Jedną z bohaterek tego opowiadania, druidkę imieniem Visenna, uczynił matką wiedźmina. </i></div><div style="text-align: justify;"><i><br /></i></div><div style="text-align: justify;"><i>Miało to sens. Sapkowski miał już w głowie ukształtowaną osobowość Visenny, nie musiał więc wymyślać nowej bohaterki. Visenna, cudownym zrządzeniem losu, natrafia na Geralta w momencie, w którym walczy on z ciężkimi ranami zadanymi mu przez ghule na początku opowiadania Coś więcej. Geralt rozpoznaje ją i w końcu dostaje niepowtarzalną okazję do konfrontacji ze swoją matką. W końcu może poznać odpowiedzi na pytania, które dręczyły go przez całe jego życie. W końcu dowie się, kim tak naprawdę jest. Skąd pochodzi. Dlaczego został oddany. W końcu pozna swoją prawdziwą tożsamość. </i></div><div style="text-align: justify;"><i><br /></i></div><div style="text-align: justify;"><i>Visenna jednak nie odpowiada na jego pytania. Zamiast tego mówi mu – daj sobie spokój. Zapomnij. Niezależnie od tego jak brzmią odpowiedzi, nie przyniosą ci ulgi. I niczego w twoim życiu nie zmienią, bo to kim jesteś teraz zależy od decyzji, które podejmujesz. Więc przestań mieć obsesję na punkcie swojej nieznanej przeszłości, ponieważ przez to tracisz teraźniejszość. </i></div><div style="text-align: justify;"><i><br /></i></div><div style="text-align: justify;"><i>I Geralt daje sobie spokój. Od tego momentu opowiadania przestaje zażywać halucynogeny, dzięki którym przeżywa swoje wcześniejsze porażki i skupia się na rekonwalescencji. Rada Visenny zdaje się działać dla niego całkiem nieźle, bo w pięcioksięgu ta kwestia właściwie nie powraca i Geralt w pełni skupia się na ochronie, wychowywaniu, a później poszukiwaniu Ciri oraz próbie zawiązania stabilnego związku z Yennefer. Geralt nadal ma cały kosmos dylematów, ale szkodliwa dla niego obsesja na punkcie przeszłości przestaje być jednym z nich. Zaczął żyć teraźniejszością. </i></div><div style="text-align: justify;"><br /></div> <div style="text-align: justify;"><br /></div><div style="text-align: justify;"><br /></div><div style="text-align: justify;"><b>Bibliografia: </b></div><div style="text-align: justify;"><br /></div><div style="text-align: justify;">Pasta o turbosłowianach - <a href="https://fanbojizycie.wordpress.com/2018/02/01/w-sumie-to-rozumiem-czemu-sapkowski-pije/">https://fanbojizycie.wordpress.com/2018/02/01/w-sumie-to-rozumiem-czemu-sapkowski-pije/</a></div><div style="text-align: justify;">Fragment wywiadu z Marią Janion - <a href="https://krytykapolityczna.pl/kultura/czytaj-dalej/janion-jest-wielka-czulosc-w-king-kongu/">https://krytykapolityczna.pl/kultura/czytaj-dalej/janion-jest-wielka-czulosc-w-king-kongu/</a></div><div style="text-align: justify;">Artykuł prasowy o teorii Wielkiej Lechii – </div><div style="text-align: justify;"><a href="https://www.wp.pl/?s=https%3A%2F%2Fopinie.wp.pl%2Fimperium-lechitow-pseudohistoryczny-mit-6126042020735105a&nil&src01=6a4c8&c=96">https://www.wp.pl/?s=https%3A%2F%2Fopinie.wp.pl%2Fimperium-lechitow-pseudohistoryczny-mit-6126042020735105a&nil&src01=6a4c8&c=96</a></div><div style="text-align: justify;">Artykuł naukowy o teorii Wielkiej Lechii – </div><div style="text-align: justify;"><a href="https://www.academia.edu/33215008/Boro%C5%84_Piotr_Uwagi_o_apokryficznej_kronice_tzw_Prokosza_pdf">https://www.academia.edu/33215008/Boro%C5%84_Piotr_Uwagi_o_apokryficznej_kronice_tzw_Prokosza_pdf</a></div> </div>Misiaelhttp://www.blogger.com/profile/15563488227395440762noreply@blogger.com0tag:blogger.com,1999:blog-2517325296251586105.post-14438832602913514362020-12-25T11:36:00.004+01:002020-12-25T11:55:48.272+01:00RECENZJA: Wydział 7<p> </p><table align="center" cellpadding="0" cellspacing="0" class="tr-caption-container" style="margin-left: auto; margin-right: auto;"><tbody><tr><td style="text-align: center;"><a href="https://blogger.googleusercontent.com/img/b/R29vZ2xl/AVvXsEilzzhWjSD_f4AXpaJw6NtWm99OAT95p4bjTMpNrgXXepMDJPatp6LA13SAVFvnFz1-9L0W1GZ2hImZ5i3AdxO0BGKUt220w7hf_-gapka-xGQuTo8-7zi9WcAWwj-Ty-1brDEDf66IwnTp/s472/800.jpg" style="margin-left: auto; margin-right: auto;"><img border="0" data-original-height="272" data-original-width="472" src="https://blogger.googleusercontent.com/img/b/R29vZ2xl/AVvXsEilzzhWjSD_f4AXpaJw6NtWm99OAT95p4bjTMpNrgXXepMDJPatp6LA13SAVFvnFz1-9L0W1GZ2hImZ5i3AdxO0BGKUt220w7hf_-gapka-xGQuTo8-7zi9WcAWwj-Ty-1brDEDf66IwnTp/s16000/800.jpg" /></a></td></tr><tr><td class="tr-caption" style="text-align: center;"><i><span style="font-size: x-small;">fragment okładki</span></i></td></tr></tbody></table><br /><p></p><p></p><p class="MsoNoSpacing" style="text-align: justify; text-justify: inter-ideograph;"><i style="mso-bidi-font-style: normal;"><span style="font-size: 12pt; mso-ascii-font-family: Cambria; mso-bidi-font-size: 11.0pt; mso-hansi-font-family: Cambria;">Wydział 7 </span></i><span style="font-size: 12pt; mso-ascii-font-family: Cambria; mso-bidi-font-size: 11.0pt; mso-hansi-font-family: Cambria;">to rzadki klejnot na naszym rynku komiksowym. Jest
to ukazująca się od dwa tysiące osiemnastego roku regularna seria komiksowa
rozgrywająca się w Polsce, w głębokim PRLu i opowiadająca o tajnej komórce SB
powołanej do istnienia celem rozwiązywania problemów o paranormalnej naturze. Komiks
stanowi mieszankę kryminału, thrillera, <i style="mso-bidi-font-style: normal;">urban
fantasy, </i>komiksu historycznego i horroru – w różnych i płynnie
zmieniających się proporcjach. Brzmi jak dokładnie taki konwencyjny śmietnik,
jaki lubię.</span></p>
<p class="MsoNoSpacing" style="text-align: justify; text-justify: inter-ideograph;"><span style="font-size: 12pt; mso-ascii-font-family: Cambria; mso-bidi-font-size: 11.0pt; mso-hansi-font-family: Cambria;">Póki co, wydawnictwo Ongrys opublikowało sześć
zeszytów plus jedną historię poboczną, skupiającą się na przedstawionej w
głównej serii postaci epizodycznej. Niecałe dwa lata temu miałem okazję </span><a href="http://mistycyzmpopkulturowy.blogspot.com/2019/02/hellboy-z-prl-u.html"><span style="font-size: 12pt; mso-ascii-font-family: Cambria; mso-bidi-font-size: 11.0pt; mso-hansi-font-family: Cambria;">zrecenzować</span></a><span style="font-size: 12pt; mso-ascii-font-family: Cambria; mso-bidi-font-size: 11.0pt; mso-hansi-font-family: Cambria;"> dwie pierwsze historie. Dziś, wracając do tego tekstu, skłonny jestem
przyznać, że potraktowałem <i style="mso-bidi-font-style: normal;">Wydział 7 </i>trochę
nieuczciwie, bo zamiast skupić się na analizie samej serii, większość notki
poświęciłem jej szerszemu kontekstowi – temu, że wydaje ją niszowa oficyna
publikująca komiksy dla specyficznej, wąskiej grupy kombatantów polskiego rynku
komiksowego. Dlatego, gdy kilka tygodni temu scenarzysta serii zaproponował mi
dostęp do pozostałych egzemplarzy recenzenckich, postanowiłem naprawić ten
błąd. Bo <i style="mso-bidi-font-style: normal;">Wydział 7 </i>– mimo kilku
mniejszych i większych problemów oraz generalnie nierównego poziomu – naprawdę
jest czymś interesującym.</span></p>
<p class="MsoNoSpacing" style="text-align: justify; text-justify: inter-ideograph;"><span style="font-size: 12pt; mso-ascii-font-family: Cambria; mso-bidi-font-size: 11.0pt; mso-hansi-font-family: Cambria;">Przede wszystkim jest dość unikalny, głównie z
uwagi na jego bezpretensjonalną polskość. Bohaterowie egzystują w bardzo
specyficznej sytuacji polityczno-społecznej, w konkretnym czasie i miejscu.
Polski lat sześćdziesiątych XX wieku nie da się sprowadzić do kwestii
kosmetycznych – to był inny świat, o unikalnej modzie, obyczajowości, sytuacji
politycznej, norm społecznych i poziomie technologicznym. Scenariusze <i style="mso-bidi-font-style: normal;">Wydziału 7 </i>nie tylko tego nie ignorują,
ale eksplorują ten motyw i czynią go jednym z mocniejszych punktów programu. W
swoich działaniach bohaterowie muszą bowiem mierzyć się nie tylko z
nadprzyrodzonymi zjawiskami, ale też z naiwną zaściankowością polskiej wsi, z
tarciami kulturowymi na tle etnicznym (romski tabor odgrywa w jednej z historii
stosunkowo istotną rolę – o tym jednak trochę więcej za moment), z
aparatczykami Związku Radzieckiego dyszącymi w kark głównym bohaterom…
amerykański, francuski czy japoński komiks może mi dać ładniej narysowane
ilustracje albo lepiej napisane fabuły – ale nie da mi czegoś dokładnie
takiego. Jest w polskim komiksie pewien trend ścigania zachodnich wzorców, ale <i style="mso-bidi-font-style: normal;">Wydział 7 </i>cały czas jest ostentacyjnie
lokalny. I bardzo dobrze, że to robi, bo w tym tkwi jego siła.</span></p>
<p class="MsoNoSpacing" style="text-align: justify; text-justify: inter-ideograph;"><span style="font-size: 12pt; mso-ascii-font-family: Cambria; mso-bidi-font-size: 11.0pt; mso-hansi-font-family: Cambria;">Nie tylko w tym jednak. Nie wiem, na ile był to
zamierzony motyw, ale wiele fabuł tego komiksu opiera się na kontrastach i na
tarciach, które te kontrasty powodują. Na pierwszym poziomie mamy bazowy punkt
wyjścia – twardy, naturalistyczny socrealizm Polski Rzeczpospolitej Ludowej w
który wkracza Nieznane. Często lokalne, rodem z legend, podań i opowieści,
czasami niemal pulpowe. Na drugim poziomie politycznym – przemocowa, narzucona
władza partyjna, wokół której większość bohaterów musi nawigować, a której jest
bezwarunkowo poddana. Na trzecim poziomie mamy tarcia kulturowe i społeczne. Nie
tylko z sowietami czy ze wspomnianą już mniejszością romską, bo komiks zabiera
nas kilka razy aż na drugi koniec świata. Kontrasty są czymś dobrym, bo
generują konflikty, a znaczący konflikt jest duszą opowieści. I twórcy <i style="mso-bidi-font-style: normal;">Wydziału 7</i> zdają sobie z tego sprawę, bo
umiejętnie korzystają z tych konfliktów, by uczynić poszczególne fabuły
ciekawszymi.</span></p>
<p class="MsoNoSpacing" style="text-align: justify; text-justify: inter-ideograph;"><span style="font-size: 12pt; mso-ascii-font-family: Cambria; mso-bidi-font-size: 11.0pt; mso-hansi-font-family: Cambria;">Główni bohaterowie często znajdują się w samym
centrum tych starć. I to działa, przynajmniej na poziomie tematycznym. Dobrym
przykładem jest ksiądz Jakub, jeden z agentów Wydziału Siódmego, przeżywa na
przestrzeni trzeciego i czwartego zeszytu kryzys wiary spowodowany
doświadczaniem nadprzyrodzonych zjawisk, których nie jest w stanie wytłumaczyć
ani religia ani nauka – oraz kryzys lojalności, którą musi dzielić między
Wydziałem i Watykanem. Czyni to Jakuba interesującą postacią, z którą łatwo się
empatyzuje i której kibicuje się od początku do końca. Nawet jeśli wątek jego
ewolucji charakterologicznej momentami był nieczytelny i trochę zbyt łatwo…
nawet nie rozwiązany, co zakończony w finale czwartego zeszytu.</span></p>
<p class="MsoNoSpacing" style="text-align: justify; text-justify: inter-ideograph;"><span style="font-size: 12pt; mso-ascii-font-family: Cambria; mso-bidi-font-size: 11.0pt; mso-hansi-font-family: Cambria;">To jest z kolei jedną z większych bolączek
komiksu – posiada potencjał, który nie zawsze wykorzystuje. Posłużę się pewnym
przykładem. Na samym początku trzeciego zeszytu, który rozgrywa się w Santo
Domingo, dostrzegamy kobietę czczącą Loa (bóstwo wywodzące się z religii
voodoo) Ezilí Dantor, która w lokalnej ikonografii ma postać Czarnej Madonny.
Haitańczycy zapożyczyli ten wizerunek z ikonografii chrześcijańskiej najprawdopodobniej
dzięki polskim żołnierzom, którzy wspierali ich w ich działaniach
niepodległościowych na przełomie XVIII i XIX wieku. Na następnej stronie, gdy
akcja przenosi się do Polski, widzimy grupkę mieszkańców wsi stawiających
kapliczkę przy źródełku z wodą mającą cudowne właściwości lecznicze.</span></p>
<p class="MsoNoSpacing" style="text-align: justify; text-justify: inter-ideograph;"><span style="font-size: 12pt; mso-ascii-font-family: Cambria; mso-bidi-font-size: 11.0pt; mso-hansi-font-family: Cambria;">To jest absolutnie zajebiste. Kontny (i współpracujący przy procesie tworzenia fabuły Turek) kreśli tu
paralelę tematyczną, która potencjalnie napakowana jest znaczeniami i stanowi
znakomity punkt wyjścia do rozważań o tym, jak przenikają się kultury, jak
chrześcijaństwo stanowi kontekstową nakładkę na znacznie starsze wierzenia
tradycyjne i ludowe, jak duchowość nawet bardzo odległych i odmiennych kultur
funkcjonuje w podobny sposób. Byłem zachwycony, gdy dostrzegłem ten motyw i nie
mogłem się doczekać, w jaki sposób i pod jakim kątem będzie on eksplorowany w
komiksie.</span></p>
<p class="MsoNoSpacing" style="text-align: justify; text-justify: inter-ideograph;"><span style="font-size: 12pt; mso-ascii-font-family: Cambria; mso-bidi-font-size: 11.0pt; mso-hansi-font-family: Cambria;">Niestety, odpowiedź brzmi – w żaden i pod
żadnym. Fabuła nigdy nie wraca do tej paraleli, a akcja w całości skupiona jest
na bardzo standardowej opowieści w stylu <i style="mso-bidi-font-style: normal;">Z
Archiwum X </i>oraz bardzo pulpowym finałem. Byłem naprawdę mocno rozczarowany.
Jasne, <i style="mso-bidi-font-style: normal;">Wydział 7 </i>to przede wszystkim
sensacyjny komiks fantasy, a nie traktat o religii, kulturze czy
postkolonializmie, ale w momencie, gdy komiks już na samym początku historii
sugeruje mi, że będzie odrobinę głębszy, a potem porzuca intrygujący punkt wyjścia,
to rozczarowuje.</span></p>
<p class="MsoNoSpacing" style="text-align: justify; text-justify: inter-ideograph;"><span style="font-size: 12pt; mso-ascii-font-family: Cambria; mso-bidi-font-size: 11.0pt; mso-hansi-font-family: Cambria;">Jeśli mam się jeszcze czegoś… może nie
„czepić”,<span style="mso-spacerun: yes;"> </span>ale, powiedzmy, „poruszyć
złożony i potencjalnie problematyczny temat”… tym czymś byłoby wykorzystywanie
różnych grup etnicznych oraz ich wierzeń i obyczajów jako elementów
narracyjnych. Na pierwszych kartach trzeciego numeru dostajemy bardzo obrazową
i bardzo niekomfortową w lekturze scenę transformacji czarnoskórej ludności
Haiti w monstra i ich późniejszą masakrę. Ludność romska również przedstawiona
jest w stereotypowy sposób, w dodatku jedyna istotna bohaterka należąca do
mniejszości romskiej – Helena – czasami przedstawiana jest na rysunkach w
sposób ocierający się o fanserwis, nawet w sytuacjach, gdy fabularny kontekst
nie uzasadnia takiej optyki. ZWŁASZCZA w historii pobocznej, w której jest
główną bohaterką. Nie wiem na ile twórcy <i style="mso-bidi-font-style: normal;">Wydziału
7 </i>są na bieżąco z Dyskursem na temat seksualnej fetyszyzacji kobiet
przynależącej do etnicznych grup mniejszościowych i, ogólnie, motywu
„magicznego dzikusa z niebiałej cywilizacji” w kulturze popularnej. Nie wiem
też, na ile ten Dyskurs w ogóle ich interesuje.</span></p>
<p class="MsoNoSpacing" style="text-align: justify; text-justify: inter-ideograph;"><span style="font-size: 12pt; mso-ascii-font-family: Cambria; mso-bidi-font-size: 11.0pt; mso-hansi-font-family: Cambria;">Spieszę jednak zapewnić, że nie jest aż tak źle,
jak to może się wydawać na pierwszy rzut oka. Jeśli mam być szczery, to na ogół
stereotypowe ujęcie innych kultur bardzo szybko zostaje poddane subwersji (czyt.
pozornie stereotypowe ujęcie przedstawione jest w bardziej złożonym świetle).
Wspomniana wcześniej Romka – nie ujawniając za wiele - okazuje się mieć bowiem
głębię charakterologiczną i narracyjną podmiotowość nie mniejszą niż główni
bohaterowie. A i wspomniana masakra w najgorszym razie czyni Haitańczyków
poszkodowanymi w ich wewnętrznych starciach społeczno-religijnych.<span style="mso-spacerun: yes;"> </span>Jako skrajny lewak i zaciekły wojownik
politycznej poprawności mam na te tematy dość wyostrzony radar, jednak w tym
wypadku skłonny jestem uznać, że na ogół <i style="mso-bidi-font-style: normal;">Wydział
7 </i>wychodzi obronną ręką z tego typu zabaw. Czytałem wiele ZNACZNIE bardziej
problematycznych pod tym względem komiksów tworzonych w znacznie bardziej
różnorodnych kulturowo i etnicznie krajach.</span></p>
<p class="MsoNoSpacing" style="text-align: justify; text-justify: inter-ideograph;"><span style="font-size: 12pt; mso-ascii-font-family: Cambria; mso-bidi-font-size: 11.0pt; mso-hansi-font-family: Cambria;">Dla równowagi dodam, że postacie kobiece
generalnie traktowane są w <i style="mso-bidi-font-style: normal;">Wydziale 7 </i>podmiotowo,
jako kompetentne, aktywne uczestniczki wydarzeń posiadające wykształcone
osobowości, własne unikalne cechy charakteru i role w fabule. Poza Heleną
(właściwie to powinienem mocno podkreślić, że mimo wspomnianych wcześniej
problemów, tak dobre przedstawianie niebiałej postaci kobiecej w polskim
komiksie to prawdziwy unikat i to należy docenić) mamy panią Fiszer, bardzo
konkretną i bardzo pryncypialną naukowczynię głęboko wierzącą w socjalistyczną
myśl naukową, która nie daje sobie w kaszę dmuchać i która z miejsca została
moją ulubioną postacią całego komiksu. Nie jest to w żadnym razie komiks
feministyczny czy nawet feminizujący – to po prostu kompetentne scenopisarstwo.</span></p>
<p class="MsoNoSpacing" style="text-align: justify; text-justify: inter-ideograph;"><span style="font-size: 12pt; mso-ascii-font-family: Cambria; mso-bidi-font-size: 11.0pt; mso-hansi-font-family: Cambria;">Co jeszcze? Ujęły mnie detale. Przedstawienie
realnych wydarzeń z kart historii Polski Ludowej (jak na przykład przymusowe
osiedlenia Romów albo zaistnienie miejskiej legendy o czarnej wołdze) jako
rezultatów wydarzeń z komiksu sprawiło, że kilka razy uśmiechnąłem się z
uznaniem, bo bardzo lubię tego typu zabiegi w fikcji historycznej. Bardzo
podobało mi się, że w dodatku do piątego numeru, w „archiwalnym” dokumencie
słowo „poza” (jak w „poza granicami kraju”) zapisane jest oddzielnie „po za”,
bo taka forma zapisu akceptowalna była w polszczyźnie jeszcze sześćdziesiąt lat
temu. Wiem, że ten drobny szczególik prawdopodobnie umknął większości
czytelników, ale mnie – jako filologowi z wykształcenia i humaniście z serca –
naprawdę to zaimponowało.</span></p>
<p class="MsoNoSpacing" style="text-align: justify; text-justify: inter-ideograph;"><span style="font-size: 12pt; mso-ascii-font-family: Cambria; mso-bidi-font-size: 11.0pt; mso-hansi-font-family: Cambria;">Najlepsza wiadomość jest taka, że <i style="mso-bidi-font-style: normal;">Wydział 7 </i>z każdym kolejnym numerem robi
się coraz lepszy. Scenarzysta wyraźnie czuje się coraz bardziej komfortowo w
wykreowanej przez siebie rzeczywistości, postacie nabierają głębi, sytuacja
komplikuje się i powoli – o ile dobrze odczytuję znaki ostrzegawcze – zaczyna
krystalizować się wątek główny, wokół którego koncentrowały się będą
dalekosiężne działania postaci. To dobrze wróży na przyszłość, bo pokazuje, że
komiks jest wart tego, by w niego inwestować, kupując kolejne odsłony. Na
niekorzyść serii działa bardzo powolny tryb wydawniczy, bo cztery zeszyty
rocznie to nie jest zabójcze tempo. Z drugiej strony, jeśli dzięki temu twórcom
uda się je utrzymać – a wszystko na to wskazuje – z czasem <i style="mso-bidi-font-style: normal;">Wydział 7</i> może wyrobić sobie renomę, która pozwoli utrzymać mu się
na rynku potencjalnie przez lata. Bardzo mu w tym kibicuję.</span></p><p></p>Misiaelhttp://www.blogger.com/profile/15563488227395440762noreply@blogger.com0tag:blogger.com,1999:blog-2517325296251586105.post-50971970844118642442020-12-11T19:18:00.004+01:002020-12-11T19:18:35.591+01:00RECENZJA: LEGO Star Wars Holiday Special<p> </p><div class="separator" style="clear: both; text-align: center;"><a href="https://blogger.googleusercontent.com/img/b/R29vZ2xl/AVvXsEhch2B8KFSjEEc4A5onSgDLMRIGOz92mY-pEvevx0aPvELKHKRKp4KWq3oOcl8uesKd3vGcExViMy1bymo8Bk0SYq5gkdlj7GX1B-Q2kjf5fC1LX90mGyQdrQrvfOZJ1FTqcKt0ck_BzzAM/s473/lego-star-wars-holiday-special-poster-header-1243720-1280x0-1.jpeg" imageanchor="1" style="margin-left: 1em; margin-right: 1em;"><img border="0" data-original-height="272" data-original-width="473" src="https://blogger.googleusercontent.com/img/b/R29vZ2xl/AVvXsEhch2B8KFSjEEc4A5onSgDLMRIGOz92mY-pEvevx0aPvELKHKRKp4KWq3oOcl8uesKd3vGcExViMy1bymo8Bk0SYq5gkdlj7GX1B-Q2kjf5fC1LX90mGyQdrQrvfOZJ1FTqcKt0ck_BzzAM/s16000/lego-star-wars-holiday-special-poster-header-1243720-1280x0-1.jpeg" /></a></div><p></p><div style="text-align: justify;"><br /></div><div style="text-align: justify;"><i>Gwiezdne Wojny </i>to opowieść dla dzieci o czarodziejskich rycerzach z kosmosu. I nie ma w tym niczego złego. Przeciwnie, baśniowa niewinność oryginalnej trylogii była jednym z jej najmocniejszych punktów. Ta historia ma dzielne księżniczki, przebiegłych przemytników o złotym sercu, dobroduszne droidy, kolorowych kosmitów, pluszowe misie obalające złe Imperium, podłego czarnoksiężnika, który przed laty sprowadził mrok na baśniową krainę odległej galaktyki oraz czarnego rycerza, który skrywa pod swoją maską mroczny sekret. Ma za głównego bohatera prostego wieśniaka, który na końcu okazuje się królewiczem, pokonuje złego czarownika i sprawia, że nastaje pokój.</div><div style="text-align: justify;"><br /></div><div style="text-align: justify;">Jeśli ktoś uważa, że tym opisem trywializuję albo ośmieszam oryginalną trylogię gwiezdnowojennych filmów, to się myli. <i>Star Wars</i> zawsze najlepiej funkcjonował jako eksplozja czystego, pozbawionego pretensji eskapizmu. Historia, która dla młodych widzów stanowi wejście w cudowny świat wyobraźni, a starszym umożliwia nostalgiczny powrót do przeszłości – czasów, gdy wszystko było nowe i ekscytujące, a moralność ograniczała się do binarnego dobra i zła reprezentowanego przez jasną i ciemną stronę Mocy.</div><div style="text-align: justify;"><br /></div><div style="text-align: justify;">Trylogia sequeli (<i>The Force Awakenes, The Last Jedi </i>oraz <i>The Rise of Skywalker</i>) WEDŁUG MNIE zawiodła w uchwyceniu tej atmosfery, choć wyraźnie bardzo się starała, głównie w pierwszym i trzecim filmie. W przeciwieństwie do filmów Lucasa, które wchodziły w zbiorową świadomość z czystą kartą, nowa trylogia musiała mierzyć się wieloma ograniczeniami – oczekiwaniami publiczności głodnej historii, która dorówna rozmachem wcześniejszym iteracjom marki oraz oczekiwaniami Disneya, który od samego początku traktował Gwiezdne Wojny jak kolejną machinę do produkcji milionów dolarów, w której filmy i seriale są kołami zębatymi, nie indywidualnymi dziełami sztuki. </div><div style="text-align: justify;"><br /></div><div style="text-align: justify;">W rezultacie dostaliśmy WEDŁUG MNIE pusty, bezduszny produkt stworzony na deskach kreślarskich managerów, speców od public relations, marketingowców i analizatorów trendów w mediach społecznościowych, o którym już teraz nikt nie pamięta – a ci, którzy pamiętają, robią wszystko, by jak najszybciej zapomnieć. Z <i>Mandalorianem </i>WEDŁUG MNIE będzie dokładnie tak samo. Gdy tylko baby Yoda umrze śmiercią wszystkich memów, czyli przez obrzydzające przedawkowanie, widzowie uświadomią sobie, że oglądają jedynie korowód gościnnych występów postaci znajdujących się na scenie tylko po to, by reklamować inne produkty Disneya (cześć, Ahsoka!), całkowicie pozbawiony jakiejkolwiek realnej substancji, sensu albo celu. WEDŁUG MNIE. </div><div style="text-align: justify;"><br /></div><div style="text-align: justify;">No dobrze, ale nie piszę tej notki, żeby znęcać się nad obecnym stanem Odległej Galaktyki. Wręcz przeciwnie. The Lego Star Wars Holiday Special, którą to animację miałem przyjemność obejrzeć jakiś czas temu to rzadki przypadek, gdy gwiezdnowojenny produkt z ostatnich lat obudził we mnie jakieś pozytywne uczucia. LEGO i Gwiezdne Wojny od dawna działają ze sobą w znakomitej symbiozie. To drugie dostarcza temu pierwszemu ikonicznej estetyki. W zamian, to pierwsze dostarcza temu drugiemu lekkości opowieści, uroczej oprawy wizualnej i – najważniejsze – bezpretensjonalności. </div><div style="text-align: justify;"><br /></div><div style="text-align: justify;">Za Star Wars od dawna ciągnie się nadęty smrodek Wielkich Dostojnych Rycerzy Jedi wygłaszających szekspirowskie przemowy na tle świątynnych ruin czy budynków senatu. LEGO, ze swoim charakterem ciekawskiego, skłonnego do zabawy dziecka, przebija ten nadęty balonik i czyni Gwiezdne Wojny znośnymi, a czasami nawet prawdziwie zabawnymi. Humor nie jest czymś, co wychodziło najnowszym filmom kinowym z serii – bohaterowie najczęściej zachowywali się jak banda podtrutych ironią Millenialsow powtarzających teksty ze swoich ulubionych sitcomów, co ani nie było szczególnie zabawne, ani nie pasowało do klimatu kosmicznej przygody w starym stylu. </div><div style="text-align: justify;"><br /></div><div style="text-align: justify;">The <i>Lego Star Wars Holiday Special </i>tymczasem już w samym tytule odważnie bierze się za bary z agresywnie niezabawnym dziedzictwem marki, nawiązując do niesławnego filmu telewizyjnego<i> Star Wars Holiday Special, </i>prawdopodobnie najbardziej wstydliwego momentu w historii Gwiezdnych Wojen. Wersja LEGO ponawia schemat swojej niesławnej poprzedniczki – bohaterowie trylogii sequeli organizują obchody Dnia Życia i zapraszają gości do wspólnego świętowania – ale dodają też równoległy wątek Rey, która podróżuje w czasie i przestrzeni, by zrozumieć, czemu nie jest w stanie pomóc Finnowi w rozwijaniu jego własnych mocy Jedi. W ramach tego wątku doprowadza do gigantycznego czasowego zamieszania, poznaje młodego Luke’a, Vadera i całą resztę ikonicznych postaci, prowadza mnóstwo bałaganu do linii czasowej i generalnie bawi się przy tym naprawdę bardzo dobrze. </div><div style="text-align: justify;"><br /></div><div style="text-align: justify;">Równie dobrze bawi się przy tym widz. Fakt, że <i>The Lego Star Wars Holiday Special </i>od samego początku jest ostentacyjnie niekanoniczny (jak wszystkie iteracje Gwiezdnych Wojen powiązane z LEGO) sprawia, że nie musi trzymać się ustalonego kanonu wydarzeń czy prawideł świata przedstawionego. Widz zdaje sobie sprawę, że obserwuje świadomą autoparodię, a nie prawowity sequel <i>The Rise of Skywalker </i>i nie musi irytować się łamaniem tych czy innych reguł kanonu. To z kolei daje twórcom scenariusza artystyczną przestrzeń, której nie posiada chyba nikt inny zajmujący się obecnie tworzeniem nowych historii z Odległej Galaktyki. Fakt, że animacja jest stosunkowo niszową, autonomiczną produkcją stworzoną na potrzeby platformy streamingowej jedynie poszerza pole do popisu dla scenarzystów. To nie jest początek kolejnej trylogii, długiego serialu animowanego albo nowej gwiezdnowojennej pod-franczyzy, gdzie należy zapoczątkować kilkanaście nowych wątków, co pozostawia niewiele przestrzeni na opowiedzenie indywidualnej historii. To krótka, żartobliwa miniaturka, która ani nie prosi nikogo o to, by brano ją na poważnie, ani sama się tak nie traktuje. </div><div style="text-align: justify;"><br /></div><div style="text-align: justify;">I to właśnie tej przestrzeni narracyjnego i marketingowego luzu był w stanie zaistnieć gwiezdnowojenny tekst kultury, przy którym bawiłem się naprawdę dobrze. Animacja stoi na najwyższym poziomie – chyba nigdy nie przestanie mnie zachwycać to, jak za pomocą klockowych analogów twórcy są w stanie wygenerować wiarygodne, klimatyczne i rozpoznawalne na pierwszy rzut oka dekoracje. Konwencja klocków LEGO sprawia, że sama szczegółowość brył i jakość tekstur (mimo to idealna – „klocki” są w tym filmie odrobinę porowate, tak samo jak ich rzeczywiste odpowiedniki) jest tu nieco mniej ważna niż pomysłowość artystów koncepcyjnych. Sprawna reżyseria i żarty wystrzeliwane z prędkością kilkunastu na minutę sprawiają, że rzecz ogląda się bardzo szybko, bardzo przyjemnie i z wielką satysfakcją. </div><div style="text-align: justify;"><br /></div><div style="text-align: justify;">No dobrze – „wielką” to może odrobinę zbyt ostentacyjna przesada. Nie zmienia to jednak faktu, że jeśli <i>Star Wars</i> ma jakąkolwiek szansę na znaczącą rewitalizację, to jedynie w miejscach takich jak to. W niekanonicznych produkcjach, które nikogo w gruncie rzeczy nie obchodzą, nie są zależne od skomplikowanych relacji marketingowych i sprzedażowych i istnieją w zasadzie tylko dlatego, że ktoś chciał je zrealizować. </div>Misiaelhttp://www.blogger.com/profile/15563488227395440762noreply@blogger.com0tag:blogger.com,1999:blog-2517325296251586105.post-25015642574641741882020-12-04T10:25:00.001+01:002020-12-04T10:25:18.115+01:00Depresja. Mark Fisher<div class="separator" style="text-align: justify;"><a href="https://blogger.googleusercontent.com/img/b/R29vZ2xl/AVvXsEikokNQJjtSzp-iz_wKaiz1FiYH0kLWRE7KtEz-7m4eS5SBRbnG80eLb7QpZGgUSA5k4W2L5dgBkyWOc6izJZMQpb0yKRobXQo_WBnmQZ3aCO_3ZVeY2nsz_WcJepDkeOrMpvd5h_D51rOX/s472/Fisher.jpg" style="margin-left: 1em; margin-right: 1em;"><img border="0" src="https://blogger.googleusercontent.com/img/b/R29vZ2xl/AVvXsEikokNQJjtSzp-iz_wKaiz1FiYH0kLWRE7KtEz-7m4eS5SBRbnG80eLb7QpZGgUSA5k4W2L5dgBkyWOc6izJZMQpb0yKRobXQo_WBnmQZ3aCO_3ZVeY2nsz_WcJepDkeOrMpvd5h_D51rOX/s16000/Fisher.jpg" /></a></div><div><br /></div><div><br /></div><div style="text-align: justify;"><i>Niniejszy tekst jest lekko przeredagowanym transkryptem scenariusza videoeseju mojego autorstwa. Filmik można obejrzeć <a href="https://youtu.be/VpIO7V-DJ28">w tym miejscu.</a> Zachęcam do subskrypcji mojego kanału na YouTube. </i></div><div style="text-align: justify;"><br /></div><div><div style="text-align: justify;">Depresja jest poważnym zaburzeniem, z którym zmaga się wiele osób na całym świecie i w naszym kraju. W tym materiale chciałbym przyjrzeć się pewnemu specyficznemu ujęciu tej choroby, które często pomijane jest w dyskursie na ten temat, a mnie osobiście wydało się bardzo interesujące. Sprawa jest jednak bardzo delikatna, dlatego już na wstępie chciałbym zaznaczyć kilka rzeczy. </div><div style="text-align: justify;"><br /></div><div style="text-align: justify;">Po pierwsze – nie posiadam wykształcenia medycznego w zakresie leczenia zaburzeń psychicznych. Ani jakiegokolwiek innego, skoro już o tym mowa. W trakcie pracy nad tym materiałem konsultowałem się jednak z wykwalifikowanymi specjalistami i specjalistkami, którzy użyczyli mi swojej wiedzy w tym zakresie. Tym niemniej, w żadnym wypadku nie traktujcie mojego wideoeseju jako definitywnego źródła wiedzy medycznej. </div><div style="text-align: justify;"><br /></div><div style="text-align: justify;">Po drugie – temat, który chcę poruszyć czasami skłania niektóre osoby do mylnej konkluzji, że leczenie depresji nie ma sensu. Nie jest to prawdą i zadbam o to, by nigdy nie zasugerować czegokolwiek w tym rodzaju w ramach mojego dalszego wywodu. Chcę jednak, by wybrzmiało to wyraźnie już w tym momencie. Depresja jest uleczalna, a skuteczna terapia przeprowadzona pod okiem doświadczonej, wykwalifikowanej osoby czyni życie lepszym i bardziej pozytywnym doświadczeniem. </div><div style="text-align: justify;"><br /></div><div style="text-align: justify;">Po trzecie – jeśli podejrzewacie u siebie depresję, proszę, zwróćcie się o pomoc do lekarza oraz do osób, do których macie zaufanie. W chwili, w której nagrywam ten materiał leczenie psychiatryczne jest w naszym kraju darmowe i w całości refundowane przez państwo. Nie trzeba mieć ubezpieczenia, żeby się o nie ubiegać. W opisie poniżej tego materiału przygotuję zestaw linków do artykułów, które pomogą Wam znaleźć możliwie szybką i profesjonalną pomoc. </div><div style="text-align: justify;"><br /></div><div style="text-align: justify;">* </div><div style="text-align: justify;"><br /></div><div style="text-align: justify;"><span style="font-family: courier;">W tysiąc osiemset pięćdziesiątym trzecim roku amerykański pisarz Herman Melville – najszerzej znany zapewne jako autor <i>Moby’ego Dicka</i> – opublikował dziwną, niedługą nowelę pod tytułem <i>Kopista Bartleby. Historia z Wall Street. </i>Utwór zadebiutował w wydawanym ówcześnie miesięczniku literackim Putman’s Monthly Magazine, gdzie opublikowany został anonimowo, w dwóch odcinkach. Jego lekko poprawiona wersja ukazała się trzy lata później, w zbiorze opowiadań Melville’a <i>Piazza Tales,</i> który w naszym kraju ukazał się w tysiąc dziewięćset osiemdziesiątym roku pod tytułem <i>Weranda i inne równie prawdziwe opowieści </i>nakładem Wydawnictwa Literackiego. W oryginale opowiadanie można legalnie i za darmo <a href="https://en.wikisource.org/wiki/Bartleby_the_Scrivener" target="_blank">przeczytać na Wikisource</a> albo <a href="https://www.gutenberg.org/ebooks/11231" target="_blank">na stronie internetowej Projektu Gutenberg</a> zajmującego się archiwizacją dzieł kultury znajdujących się w domenie publicznej. </span></div><div style="text-align: justify;"><span style="font-family: courier;"><br /></span></div><div style="text-align: justify;"><span style="font-family: courier;"><br /></span></div><div style="text-align: justify;"><span style="font-family: courier;"><i>Kopista Bartleby. Historia z Wall Street</i> opowiada historię urzędnika żyjącego na Manhattanie w dziewiętnastym wieku. Jej narratorem jest bezimienny i nieźle prosperujący prawnik, pracodawca głównego bohatera, czyli tytułowego Bartleby’ego. Początkowo Narrator wypowiadał się o Bartlebym bardzo dobrze, chwalił go za pracowitość i sumienność, którymi to cechami wyróżniał się na tle pozostałych kopistów pracujących w kancelarii narratora. Do czasu. Pewnego razu, gdy narrator poprosił Bartleby’ego o powtórne sczytanie dokumentu, by wyłapać w nim ewentualne błędy lub przeoczenia – co było rutynowym zadaniem, które nie zabrałoby mu wiele czasu – Bartleby, łagodnym, spokojnym głosem odpowiedział „Wolałbym nie, jeśli łaska”. </span></div><div style="text-align: justify;"><br /></div><div style="text-align: justify;">*</div><div style="text-align: justify;"><br /></div><div style="text-align: justify;">Jeśli śledzicie mój kanał od dłuższego czasu, z pewnością nieobce jest Wam nazwisko Marka Fishera, brytyjskiego krytyka, teoretyka kultury, wykładowcy i filozofa, który mimo skromnego dorobku intelektualnego wywarł naprawdę duży wpływ na to, w jaki sposób postrzegamy i rozumiemy otaczającą nas rzeczywistość kulturowo-społeczną. Jego pracy o hauntologii, czyli złożonej, specyficznej wersji nostalgii, która sprawia, że bardziej interesuje nas odtwarzanie starych estetyk zamiast wymyślanie nowych, poświęciłem już jeden wideoesej. Dziś jednak chciałbym porozmawiać o czymś nieco cięższym, o czym Fisher opowiadał na przestrzeni całej swojej twórczości. </div><div style="text-align: justify;"><br /></div><div style="text-align: justify;">Tym czymś jest depresja. Ale ujmowana nie z perspektywy medycznej, tylko kulturowej, ekonomicznej oraz społecznej. Oczywiście depresja jest przede wszystkim chorobą w sensie medycznym, ale tak samo jak każda choroba, ma swoje przyczyny. Jak pisał Fisher w swojej książce <i>Realizm Kapitalistyczny: </i></div><div style="text-align: justify;"><br /></div><div style="text-align: justify;"></div><blockquote><div style="text-align: justify;"><i>Jeśli prawdą jest, że depresja bierze się z obniżonego poziomu serotoniny w organizmie, nadal pozostaje pytanie, czemu konkretne osoby mają niski poziom serotoniny. A to wymaga społecznego i politycznego wyjaśnienia. </i></div></blockquote><div style="text-align: justify;"><br /></div><div style="text-align: justify;">Choroby nie biorą się znikąd. Jeśli w jakiejś populacji mamy do czynienia z plagą zatruć, te zatrucia mają jakieś swoje źródło, na przykład zanieczyszczoną wodę, którą piją członkowie tej populacji. I dopiero po zidentyfikowaniu tego problemu i wyeliminowaniu go, na przykład wprowadzając skuteczniejsze sposoby oczyszczania wody albo korzystając z innego źródła, możemy uporać się z plagą zatruć. Medyczna identyfikacja problemu nie sprawi, że problem przestanie się pojawiać. Do tego doprowadzić może jedynie zmiana otaczającego nas świata w taki sposób, by pozbyć się czynnika chorobotwórczego. A to nie jest coś, w czym mogą nam pomóc lekarze. To sprawa polityków i działaczy społecznych. </div><div style="text-align: justify;"><br /></div><div style="text-align: justify;">Depresja pełni bardzo specyficzną szczególną rolę w tym niesamowicie skomplikowanym kłębowisku procesów i wydarzeń, jakim jest współczesność. W dyskusjach na temat zaburzeń depresyjnych czy, szerzej, chorób psychicznych, często pomija się kluczowy, choć zarazem niekomfortowy w rozmowie czynnik – to, w jaki sposób wygląda otaczająca nas rzeczywistość ma bardzo istotny wpływ na nasze zdrowie psychiczne. Mówiąc o otaczającej nas rzeczywistości nie mam na myśli najbliższego środowiska, jak na przykład patologiczna rodzina czy toksyczny związek, choć oczywiście te rzeczy zdecydowanie mają olbrzymi wpływ na naszą kondycję mentalną. </div><div style="text-align: justify;"><br /></div><div style="text-align: justify;">Nie, tym razem mówię o czymś znacznie większym. Tym, w jaki sposób wygląda cały nasz świat. To, jakie miejsce jest nam w nim przeznaczone i jakie szanse mamy to zmienić. Jak wyglądają nasze relacje nie tylko z przyjaciółmi i rodziną, ale też znajomymi z pracy, z szefem czy nawet z ludźmi, których mijamy na ulicy. Według Fishera system ekonomiczno-społeczny, w którym żyjemy – czyli neoliberalna wersja późnego kapitalizmu – intensyfikuje rozwój depresji u osób, które są na nią podatne. </div><div style="text-align: justify;"><br /></div><div style="text-align: justify;">* </div><div style="text-align: justify;"><br /></div><div style="text-align: justify;"><span style="font-family: courier;">Od tego momentu wszystko zaczęło się zmieniać. Z dnia na dzień Bartleby wykonywał coraz mniej z powierzanych mu obowiązków, a na wszelkie pytania o jego dziwne zachowanie oraz próby skłonienia go do dalszej pracy odpowiadał tymi sami słowami wypowiadanymi tym samym biernym, spokojnym tonem. „Wolałbym nie, jeśli łaska”. W końcu całkowicie zaprzestał wykonywania pracy, choć zawsze zjawiał się w swoim biurze jako pierwszy i wychodził z niego jako ostatni. </span></div><div style="text-align: justify;"><span style="font-family: courier;"><br /></span></div><div style="text-align: justify;"><span style="font-family: courier;">Dni spędzał niemal wyłącznie na patrzeniu w jakiś nieokreślony punkt za oknem, za którym znajdowała się jedynie ceglasta ściana sąsiadującego z nim budynku. Pozostali pracownicy kancelarii, którzy musieli przejąć obowiązki Bartleby’ego, zaczęli coraz mocniej protestować przeciwko takiemu stanowi rzeczy. Narrator podejmował więc kolejne próby porozumienia się z dziwnie zachowującym się kopistą, jednak w odpowiedzi słyszał jedynie „Wolałbym nie, jeśli łaska”. Pewnej niedzieli Narrator postanowił odwiedzić swoje miejsce pracy i zastał w nim Bartleby’ego. Okazało się, że kopista nigdy nie opuszczał kancelarii. Zamieszkał w niej. Wolałby z niej nie wychodzić, jeśli łaska. </span></div><div style="text-align: justify;"><br /></div><div style="text-align: justify;">* </div><div style="text-align: justify;"><br /></div><div style="text-align: justify;">Okej, odpakujmy to jedna warstwa po drugiej. Neoliberalizm od co najmniej trzydziestu lat jest dominującą ideologią w tej części świata, w której żył Fisher i w której żyjemy także my. Współcześnie ten termin ma raczej negatywne zabarwienie. Oznacza on pewien określony styl prowadzenia polityki ekonomicznej i społecznej polegający na umożliwieniu obywatelom konkurencji na wolnym rynku. W myśl zasady, że jeśli najbardziej przedsiębiorczy obywatele będą mieli szansę wspiąć się na sam szczyt drabiny, cała reszta odniesie z tego korzyści, bo w ramach konkurencji tych czempionów biznesu zaczną powstawać nowe dobra, wynalazki, miejsca pracy i tak dalej. Ten sposób myślenia najlepiej oddaje powiedzenie „Przypływ podnosi wszystkie łodzie” popularne wśród osób o neoliberalnej wrażliwości. </div><div style="text-align: justify;"><br /></div><div style="text-align: justify;">W praktyce skończyło się… eee… to globalnym kryzysem finansowym średnio co dziesięć lat oraz doprowadzeniem planety na skraj katastrofy klimatycznej, więc chwilowo neoliberalizm nie cieszy się jakąś oszałamiającą popularnością. Nie zmienia to jednak faktu, że nadal funkcjonujemy w neoliberalnej rzeczywistości, bo wszyscy, który widzą w tym problem albo nie mają realnej możliwości zmiany tego stanu rzeczy, albo traktują go jako zło konieczne. A nie wszyscy widzą w tym problem. </div><div style="text-align: justify;"><br /></div><div style="text-align: justify;">Jednym z elementów tej rzeczywistości jest natomiast bardzo mocny nacisk na myślenie o jednostkach ludzkich jako w pełni odpowiedzialnych za swój los. Jeśli ktoś jest biedny, oznacza to, że za słabo się starał, był zbyt leniwy, za mało przedsiębiorczy, nie dawał z siebie dostatecznie wiele i dlatego zasługuje na swoją obecną sytuację i tak dalej. Jestem pewien, że wielokrotnie słyszeliście podobne słowa. Wypowiedziane w sposób ironiczny albo szczery, w zależności od tego w jakim towarzystwie się obracacie. </div><div style="text-align: justify;"><br /></div><div style="text-align: justify;">Tymczasem świat jest znacznie bardziej skomplikowany. Zdecydowanie żadne z nas nie ma pełnej kontroli nas tym, w jaki sposób wygląda nasze życie i jak przebiega nasza kariera zawodowa. W grę wchodzą takie rzeczy jak zdrowie, miejsce zamieszkania, sytuacja rodzinna, losowe wypadki i tak dalej, które sprawiają, że większość osób nie będzie w stanie zrealizować swojego potencjału, bo jest zajęta walką z tymi niedogodnościami. Tymczasem neoliberalizm cały czas opowiada nam o tym, że jeśli mamy problemy z dociągnięciem do pierwszego albo spłatą kredytu, oznacza to, iż za mało się staramy albo po prostu nie jesteśmy wystarczająco dobrzy. Nawet jeśli dajemy z siebie wszystko. </div><div style="text-align: justify;"><br /></div><div style="text-align: justify;">A to tworzy pewną narrację, której oczywistym rezultatem jest niskie poczucie własnej wartości wielu ludzi. Właściwie to – większości ludzi. Jeśli zasady gry ustalone są w taki sposób, że większość z nas przegrywa – większość z nas będzie nieudacznikami. Jeśli układamy nasz świat tak, by był nieustanną konkurencją – o miejsce pracy z innymi ludźmi, o lepszy status społeczny, o najlepszą średnią ocen w szkole, o najbardziej prestiżowe studia, o zainteresowanie otoczenia, o więcej maczy na Tinderze – prawie wszyscy ludzie na świecie będą mieć za sobą przytłaczające doświadczenia pasma nieustannych porażek, od czasu do czasu poprzetykanych drobnymi zwycięstwami. Nic dziwnego, że sporej części z nich w końcu wyczerpie się emocjonalne paliwo. Co gorsza, przy tym sposobie myślenia o ludziach jako w pełni niezależnych jednostkach mających całkowitą albo niemal całkowitą kontrolę nad swoim życiem, zaburzenia depresyjne są interpretowane jako kolejna osobista porażka kogoś, kto nie był w stanie poprawnie o siebie zadbać. To błędne koło. </div><div style="text-align: justify;"><br /></div><div style="text-align: justify;">Mark Fisher popełnił samobójstwo w dwa tysiące siedemnastym roku, po wieloletniej walce z depresją. </div><div style="text-align: justify;"><br /></div><div style="text-align: justify;">*</div><div style="text-align: justify;"><br /></div><div style="text-align: justify;"><span style="font-family: courier;">Narrator, jak nietrudno się domyśleć, był bardzo poruszony tą sytuacją. Ostatecznie była to kwestia jego reputacji zawodowej. Nie chciał jednak wchodzić w konflikt z Bartlebym, który nie był agresywny, nie sprawiał nikomu problemów i łatwo było zapomnieć o jego istnieniu. Narrator szybko odkrył, że jest emocjonalnie niezdolny do wyrzucenia Bartleby’ego ze swojego biura, więc przeniósł kancelarię do innej części miasta, zostawiając swojego kopistę samemu sobie. </span></div><div style="text-align: justify;"><span style="font-family: courier;"><br /></span></div><div style="text-align: justify;"><span style="font-family: courier;">Niedługo później nowi najemcy budynku zwrócili się do Narratora z prośbą o pomoc w usunięciu z lokalu Bartleby’ego, który całymi dniami przesiadywał na schodach i sypiał w bramie budynku. Jednocześnie poruszony i zafascynowany Narrator udał się na miejsce i raz jeszcze spróbował porozumieć się ze swoim byłym już pracownikiem. Oferował mu wsparcie i pomoc na wiele różnych sposobów. W pewnym momencie – ku własnemu zaskoczeniu – zaproponował nawet, by Bartleby przeprowadził się do niego i zamieszkał w jego domu. Odpowiedź brzmiała w dokładnie taki sam sposób, jak zwykle. „Wolałbym nie, jeśli łaska”. </span></div><div style="text-align: justify;"><br /></div><div style="text-align: justify;">*</div><div style="text-align: justify;"><br /></div><div style="text-align: justify;">Istnieją badania sugerujące, że osoby mające wyższe wykształcenie częściej zapadają na depresję. Nie wydaje mi się to przypadkiem. Im lepiej jesteśmy wykształceni tym lepszy mamy dostęp do wiedzy, większą motywację do jej szukania i lepsze jej rozumienie. To oznacza, że osoby mające dostęp do wiedzy eksperckiej – oraz wiedzące, w jaki sposób z niej korzystać – łatwiej są w stanie zrozumieć skalę problemów, przed którymi stoimy. Zatrważającym przykładem takiej zależności jest plaga zaburzeń depresyjnych w gronie uczonych badających potencjalną skalę katastrofy klimatycznej, z którą przyjdzie nam się mierzyć w następnych dekadach. </div><div style="text-align: justify;"><br /></div><div style="text-align: justify;">A zatem osoby, które posiadają najlepsze zrozumienie problemów, które powodują ich zły stan psychiczny przez samą swoją wiedzę są narażone na pogłębianie się ich złego stanu. Im więcej wiesz, tym gorzej się czujesz. To jak Necronomicon, prastara księga z literackiej mitologii Cthulhu Howarda Philipsa Lovecrafta, której lektura groziła popadnięciem w obłęd. </div><div style="text-align: justify;"><br /></div><div style="text-align: justify;">Howard Philips Lovecraft najprawdopodobniej również cierpiał na depresję. Rozważał też samobójstwo niedługo po tym jak jeden z jego najbliższych przyjaciół, Robert Ervin Howard, twórca postaci Conana, odebrał sobie życie. Motywów depresji możemy zresztą dopatrywać się w samej mitologii Cthulhu. Osoby w depresji często czują, że ich los jest całkowicie poza ich indywidualną kontrolą, że czegokolwiek by nie zrobiły, w gruncie rzeczy nie będzie to miało najmniejszego znaczenia, ponieważ wszystko tak czy inaczej skończy się katastrofą, że opór jest daremny, a rzeczywistość jest w gruncie rzeczy pozbawiona dobra i skazana na zagładę. </div><div style="text-align: justify;"><br /></div><div style="text-align: justify;">W mitologii Cthulhu Lovecrafta regularnie przewija się motyw prawdziwej natury świata jako miejsca skazanego na nieuchronną zagładę ze strony Wielkich Przedwiecznych, z czego większość osób nie zdaje sobie sprawy, a nieliczni, którzy poznali tę prawdę, popadają w obłęd albo otępienie. </div><div style="text-align: justify;"><br /></div><div style="text-align: justify;">Istnieje hipoteza – pozbawiona twardych dowodów czy nawet konkretniejszych przesłanek, ale mimo to bardzo popularna – zwana "depresyjnym realizmem". Głosi ona, że osoby z zaburzeniami depresyjnymi mają lepsze rozumienie rzeczywistości, ponieważ nie posiadają odruchowych pozytywnych założeń o otaczającym ich świecie, a to daje im wyraźniejsze, bardziej obiektywne spojrzenie na rzeczywistość. </div><div style="text-align: justify;"><br /></div><div style="text-align: justify;">Ta hipoteza jest bardzo wątpliwa. Póki co nie ma naprawdę poważnych przesłanek na jej poparcie, a wszystkie badania, które do tej pory przeprowadzono, metodologicznie pozostawiały bardzo wiele do życzenia. Poza tym, nawet jeśli jest to prawda, to nie oznacza, że powinniśmy cieszyć się z powodu depresji, bo da nam ona lepsze zrozumienie świata… bo w pakiecie z tym lepszym zrozumieniem dostajemy również większe ryzyko popełnienia samobójstwa, utrudnione skupienie, zaburzenia pamięci, uwagi oraz cyklu dobowego. Poza tym, brak pozytywnych założeń jest równoważony znacznie większą liczbą negatywnych założeń, które dostajemy w pakiecie z depresją. </div><div style="text-align: justify;"><br /></div><div style="text-align: justify;">Uwierzcie mi. Nie chciałem, by ten materiał był aż tak ponury. Chciałem tylko powiedzieć, że Wielcy Przedwieczni Lovecrafta są metaforą depresji. To moja kontrowersyjna opinia tego odcinka. </div><div style="text-align: justify;"><br /></div><div style="text-align: justify;">Według Światowej Organizacji Zdrowia na depresję cierpi ponad 264 milionów osób. Niemal osiemset tysięcy osób rocznie popełnia samobójstwo. Mark Fisher twierdził – a ja, odrzucając na moment pozory obiektywności, zgadzam się z nim w stu procentach – że system ekonomiczno-społeczny, który dominuje w naszej części świata, jest jednym z winowajców tego stanu rzeczy. Że jeśli chcemy ograniczyć plagę depresji, a przy okazji i wiele innych problemów, musimy przestać myśleć o społeczeństwie jak o konkurencji, w której wygrywają nieliczni, a cała reszta przegrywa, a zacząć myśleć o nim jak o współpracy, na której korzystamy wszyscy i wszystkie. I to nie na poziomie indywidualnym, ale także – przede wszystkim – systemowym. </div><div style="text-align: justify;"><br /></div><div style="text-align: justify;">A to olbrzymia zmiana, dla większości osób niewyobrażalna. Fisher używał tu sformułowania „realizm kapitalistyczny” na określenie głęboko wdrukowanego przekonania, że nie istnieje lepsza, zdrowsza alternatywa dla tego, z czym zmagamy się teraz. A to przekonanie jedynie pogłębia problem w jeszcze większym stopniu. Jeśli to, co mamy teraz jest najlepszym możliwym systemem społecznym, jeśli lepiej już się nie da, to znaczy, że mamy przegwizdane i nie ma nadziei. I nie ma sensu marnować sił na walkę o coś innego. </div><div style="text-align: justify;"><br /></div><div style="text-align: justify;">Nie da się bowiem napełnić dziurawego naczynia. Trzeba je najpierw załatać. Albo wymienić na nowe. Terapeuci nam w tym nie pomogą, nie na dłuższą metę. </div><div style="text-align: justify;"><br /></div><div style="text-align: justify;">Mogą nam jednak pomóc w inny sposób. Frantz Omar Fanon, francuski filozof i psychiatra, stał przed podobnym problemem, ale w skali mikro. Jako francuski patriota zajmował się dbaniem o psychiczny dobrostan żołnierzy walczących na Algierskiej Wojnie o Niepodległość, w której Francuzi byli okupantami. Fanon pomagał uporać się z traumami ludziom walczącym po niewłaściwej stronie w wojnie narodowowyzwoleńczej. W dodatku ze świadomością, że gdy tylko ustabilizuje ich stan, oni wrócą na front, gdzie ponownie zostaną straumatyzowani i jego praca rozpocznie się na nowo. </div><div style="text-align: justify;"><br /></div><div style="text-align: justify;">W dodatku jednym z jego obowiązków była medyczna pomoc algierskim jeńcom wojennym schwytanym i torturowanym przez francuskich wojskowych, którzy używali tortur, by złamać ducha oporu u algierskich powstańców. W tym przypadku również opatrywał ich rany i nastawiał złamania, wiedząc, że za kilka dni będzie robił to ponownie, ponieważ tortury będą trwały nadal. </div><div style="text-align: justify;"><br /></div><div style="text-align: justify;">Fanon utknął zatem w świecie, który cały czas produkował mu nowych pacjentów. Nie dlatego, że z którymkolwiek z nich było coś nie tak, ale dlatego, że rzeczywistość wokół niego zaprojektowana była w taki sposób, by było to jej nieuniknionym skutkiem ubocznym. Postanowił więc przejść na stronę powstańców i zacząć wspierać algierczyków w ich antykolonialnej rewolcie. Chciał, na tyle, na ile tylko był w stanie, zmienić to, jak wygląda świat. </div><div style="text-align: justify;"><br /></div><div style="text-align: justify;">W środowisku aktywistów i aktywistek społecznych, w którym się obracam popularne jest powiedzenie „Nie pozwól, by rzeczywistość cię zdołowała. Pozwól, by cię zradykalizowała”. Jest w tym podejście, które – osobiście – mocno ze mną rezonuje i które, jak widać, rezonowało również z Fanonem. Swoją drogą po raz kolejny potwierdza się doskonale znana zasada, że fanon zawsze jest lepszy od kanonu… </div><div style="text-align: justify;"><br /></div><div style="text-align: justify;">Przepraszam, ale ten materiał jest już tak ponury, że muszę sobie pożartować, w akcie emocjonalnej samoobrony. </div><div style="text-align: justify;"><br /></div><div style="text-align: justify;">Zanim jednak chwycimy za butelki z benzyną i kamienie, poświęćmy chwilę na to, by zadbać o nas samych. Jestem przekonany, że spora część osób oglądających ten materiał albo sama zmaga się z zaburzeniami depresyjnymi, albo kiedyś się zmagała albo podejrzewa je u siebie. Nie chciałbym, by ktokolwiek odniósł wrażenie, że według jesteśmy skazani na piekło dopóki nie uda nam się zmienić całego świata. Zanim się za to zabierzemy, musimy najpierw mieć siłę na podniesienie się z łóżka. </div><div style="text-align: justify;"><br /></div><div style="text-align: justify;">Dlatego pamiętajcie. W świecie, który żeruje na naszym niskim poczuciu własnej wartości, lubienie samych siebie jest aktem oporu. </div><div style="text-align: justify;"><br /></div><div style="text-align: justify;">* </div><div style="text-align: justify;"><br /></div><div style="text-align: justify;"><span style="font-family: courier;">Gdy jakiś czas później Narrator ponownie zjawił się w swoim dawnym biurze, dowiedział się, iż Bartleby trafił do więzienia za włóczęgostwo. Narrator nadal odczuwał wobec swojego byłego pracownika dziwny sentyment, dlatego postanowił udać się na miejsce i przekupił strażnika więziennego, by ten zadbał o wikt i opierunek Bartleby’ego. Nie zdało się to na wiele, bo niedługo później Bartleby zmarł w swej celi z wygłodzenia. Nie dlatego, że nie dostarczano mu posiłków, bo strażnik dotrzymał słowa i zadbał o to, by więźniowi niczego nie brakowało. Po prostu… wolałby nie jeść, jeśli łaska. </span></div><div style="text-align: justify;"><span style="font-family: courier;"><br /></span></div><div style="text-align: justify;"><span style="font-family: courier;">Jakiś czas później Narrator dowiedział się, że Bartleby, przed podjęciem pracy kopisty, pracował w urzędzie pocztowym, konkretnie w dziale tak zwanych listów martwych. Przesyłek, których z różnych powodów nie da się dostarczyć odbiorcy ani zwrócić nadawcy. Narrator zadumał się przez moment nad poetycką ironią tego faktu. Potrząsnął wówczas głową i wypowiedział słowa kończące to opowiadanie. „Och, ten Bartleby. Och, ta ludzkość”. </span></div><div style="text-align: justify;"><br /></div><div style="text-align: justify;"><br /></div><div style="text-align: justify;"><b>Bibliografia: </b></div><div style="text-align: justify;"><br /></div><div style="text-align: justify;">Mark Fisher „Realizm kapitalistyczny. Czy nie ma alternatywy?” wydanie polskie: </div><div style="text-align: justify;"><a href="https://lubimyczytac.pl/ksiazka/4924336/realizm-kapitalistyczny-czy-nie-ma-alternatywy">https://lubimyczytac.pl/ksiazka/4924336/realizm-kapitalistyczny-czy-nie-ma-alternatywy</a> </div><div style="text-align: justify;"><br /></div><div style="text-align: justify;">Darmowa, cyfrowa wersja anglojęzycznego oryginału: </div><div style="text-align: justify;"><a href="https://libcom.org/files/%5bMark_Fisher%5d_Capitalist_Realism_Is_There_no_Alte(BookZZ.org).pdf">https://libcom.org/files/[Mark_Fisher]_Capitalist_Realism_Is_There_no_Alte(BookZZ.org).pdf</a> </div><div style="text-align: justify;"><br /></div><div style="text-align: justify;">A Future with No Future: Depression, the Left, and the Politics of Mental Health: </div><div style="text-align: justify;"><a href="https://lareviewofbooks.org/article/future-no-future-depression-left-politics-mental-health/?fbclid=IwAR3dwNJ3fNYAMBWP47co9qgdBGNNFmQjFrzJedTTIXwcCo_k61KpS3bEl7c">https://lareviewofbooks.org/article/future-no-future-depression-left-politics-mental-health/?fbclid=IwAR3dwNJ3fNYAMBWP47co9qgdBGNNFmQjFrzJedTTIXwcCo_k61KpS3bEl7c</a> </div><div style="text-align: justify;"><br /></div><div style="text-align: justify;">Suic!de and Ment@l He@lth | Philosophy Tube ★: </div><div style="text-align: justify;"><a href="https://youtu.be/eQNw2FBdpyE">https://youtu.be/eQNw2FBdpyE</a> </div><div style="text-align: justify;"><br /></div><div style="text-align: justify;">Mark Fisher „Good for Nothing”: </div><div style="text-align: justify;"><a href="http://theoccupiedtimes.org/?p=12841">http://theoccupiedtimes.org/?p=12841</a> </div><div style="text-align: justify;"><br /></div><div style="text-align: justify;">Korelacja rosnącego ryzyka zaburzeń depresyjnych z inteligencją: </div><div style="text-align: justify;"><a href="https://www.ncbi.nlm.nih.gov/pmc/articles/PMC5486156/">https://www.ncbi.nlm.nih.gov/pmc/articles/PMC5486156/</a> </div><div style="text-align: justify;"><br /></div><div style="text-align: justify;">Raport o depresji i naukowcach zajmujących się katastrofą klimatyczną: </div><div style="text-align: justify;"><a href="https://eos.org/features/the-emotional-toll-of-climate-change-on-science-professionals">https://eos.org/features/the-emotional-toll-of-climate-change-on-science-professionals</a> </div><div style="text-align: justify;"><br /></div><div style="text-align: justify;">Raport WHO o depresji: </div><div style="text-align: justify;"><a href="https://www.who.int/news-room/fact-sheets/detail/depression">https://www.who.int/news-room/fact-sheets/detail/depression</a> </div><div style="text-align: justify;"><br /></div><div style="text-align: justify;">Artykuł o depresji w Polsce. </div><div style="text-align: justify;"><a href="https://www.medonet.pl/narodowy-test-zdrowia-polakow/co-dolega-polakom-,beata-pracuje-dzieki-lekom--wiec-pewnie-nie-odstawi-psychotropow-az-do-emerytury,artykul,94652000.html">https://www.medonet.pl/narodowy-test-zdrowia-polakow/co-dolega-polakom-,beata-pracuje-dzieki-lekom--wiec-pewnie-nie-odstawi-psychotropow-az-do-emerytury,artykul,94652000.html</a></div></div>Misiaelhttp://www.blogger.com/profile/15563488227395440762noreply@blogger.com0