czwartek, 11 kwietnia 2019

Nadzieja w konającym świecie

fragment grafiki autorstwa Simone di Meo.

Truizmem jest, że kultura popularna zawsze w jakimś wymiarze odzwierciedla zeitgeist miejsca, w którym powstaje. Jak cyberpunk, który uchwycił lęki przed nierównościami społecznymi, technologią i drapieżnymi korporacjami chwiejącymi porządkiem społecznym. Albo amerykańskie kino „antyterrorystyczne” działające jako okład na poczucie bezpieczeństwa obywateli i obywatelek USA zranione zamachem na World Trade Center. To się zawsze przesącza, nawet jeśli nie w bezpośrednich odwołaniach do konkretnych wydarzeń z historii najnowszej, to w ogólnym klimacie tekstów kultury, specyficznym zestawie motywów poruszanych w fikcji (oraz tym, w jaki sposób są poruszane) próbującej odwołać się do znajomych publice emocji. Nie tylko tych uniwersalnych, jak poczucie sprawiedliwości, zakochanie, gniew albo żądza zemsty, ale również tych bardziej subtelnych, kształtowanych przez czynniki społeczne. Lindsay Ellis stworzyła niedawno znakomity wideoesej o różnicach w przedstawianiu destruktywnej inwazji kosmitów na USA w hollywoodzkich filmach przed i po 9/11 – o ile w Dniu Niepodległości nonszalanckie wysadzanie ikonicznych budynków i symboli potęgi Stanów Zjednoczonych Ameryki Północnej nikogo nie szokowało i było po prostu spektakularnie efekciarską wizją, po jedenastym września tego typu zagrania były nie do pomyślenia, a i sam klimat wojny z kosmicznym zagrożeniem zmienił się z kowbojskiej przygody w rozpaczliwe szukanie ratunku i schronienia. Generalnie polecam ten materiał, jak i również wszystkie inne dzieła tej autorki.

Żyjemy w specyficznym momencie historii, gdy nieuchronnie zbliżająca się katastrofa naturalna spowodowana globalnym ociepleniem prędzej czy później uczyni naszą planetę miejscem nieszczególnie przyjemnym do życia. Przynajmniej dla większości jej mieszkańców, z których część będzie próbowała migrować w chłodniejsze rejony, psując humor tym geograficznie uprzywilejowanym (czyli, między innymi, tym nam). A jak Europejczycy i Amerykanie reagują na emigrację z południa i wschodu już wiemy – wzrostem rasowych, religijnych i etnicznych resentymentów, kulturowymi napięciami i pożywką dla różnych formacji autorytarnych i faszystowskich. Mieliśmy to w trakcie kryzysu uchodźczego, a w porównaniu z tym, co dopiero najdzie był to w zasadzie pikuś. Co znamienne, wciąż mamy trochę czasu na uniknięcie tego losu, jeśli tylko w ciągu najbliższych dekad uda nam się (nam, czyli ludzkości jako takiej) ograniczyć emisję węgla w skali globalnej i upowszechnić mniej destruktywne dla klimatu alternatywy pozyskiwania energii. Wymagać to jednak będzie bezprecedensowej koordynacji najpotężniejszych krajów, organizacji i korporacji na świecie oraz, w wielu przypadkach, radykalnych zmian ekonomicznych. Nawet w optymalnym klimacie politycznym byłoby to niewyobrażalnie trudne. W obecnym kociokwiku w zasadzie graniczy to z niemożliwością.

Nie piszę o tym, by kogokolwiek straszyć, ale generalnie nie wygląda to różowo. Stosunkowo niewiele osób świadomie zdaje sobie sprawę z powagi sytuacji – media, z oczywistych względów, nie garną się do bicia na alarm, a wielkim korporacjom zafiksowanym na krótkoterminowym zysku, również niekoniecznie jest na rękę, by zbyt wielu ludzi zaczęło awanturować się o emisję gazów cieplarnianych – a te, które sobie zdają często bagatelizują problem albo uznają, że nie będzie przecież aż tak źle (a będzie). Osobiście znajduję pocieszenie w tym, że jeśli dojdzie już do katastrofy klimatycznej, zmiany będą następowały stosunkowo powoli – to nie będzie tak jak w Mad Maksie czy Power Rangers RPM, że z miesiąca na miesiąc albo nawet roku na rok nasz świat zmieni się w wypaloną i jałową pustynię. Po prostu konsekwentnie będzie robiło się coraz gorzej i gorzej, ale przynajmniej przy odrobinie szczęścia będzie czas, by się przyzwyczaić i zaadaptować do nowych warunków. Tak, to jest, w moim przekonaniu, nasza największa nadzieja – że nie wylądujemy we wrzątku od razu, tylko będziemy się powoli gotować w coraz gorętszej zupie.

To jest właśnie świat, w którym w tym momencie żyjemy – świat kryzysów humanitarnych, ekonomicznych i klimatycznych. Popkultura, którą produkujemy odzwierciedla to na kilka sposobów. Najpopularniejszym jest, zdaje się, eskapizm – symboliczny powrót do idei, estetyk lat osiemdziesiątych (i wcześniejszych), bezpiecznych i znajomych, przynoszących komfort i schronienie przed wyzwaniami współczesności, który to proces opisałem w jednej z moich wcześniejszych blognotek. Uciekać przed zeitgeistem można jednak tylko do pewnego stopnia. Alienujące poczucie beznadziei i zagubienia w końcu musi znaleźć ujście w takich albo innych formach kulturowych. I w tej blognotce o tym właśnie chciałem porozmawiać.

Pod koniec dwa tysiące osiemnastego roku serwis Vox opublikował artykuł noszący tytuł Hopepunk, the latest storytelling trend, is all about weaponized optimism. Jego autorka, Aja Romano, opisuje w nim nowy nurt w kulturze masowej (albo estetykę – Romano nie potrafi się zdecydować) polegający na celebrowaniu nadziei i solidarności międzyludzkiej w obliczu zagrożenia. Brzmi krzepiąco, problem polega jednak na tym, że coś takiego jak hopepunk nie istnieje – a przynajmniej nie w takiej formie, w jakiej chce autorka tego artykułu. Do powołania nowej formy kulturowej nie wystarczy bowiem post na tumblrze – potrzebny jest żywy ruch artystyczny eksplorujący daną formę kulturową. Takim ruchem był wspomniany wyżej cyberpunk, który posiadał skonkretyzowaną filozofię, ideologię i estetykę, a wszystkie te elementy były eksplorowane przez wielu różnych twórców tworzących między sobą siatkę powiązań oraz inspiracji. Innym podobnym ruchem był New Weird, nurt w anglojęzycznej fantastyce lat dziewięćdziesiątych, wokół którego toczył się żywy dyskurs i który dał rezultat w postaci wielu zajmujących tekstów kultury (nie tylko literackich).

W odróżnieniu od powyższych hopepunk nie ma własnej, nawet luźno zarysowanej ideologii poza bardzo nieskonkretyzowaną „nadzieją”. To bicie w dzwony pozbawione serca i puste wezwanie do działania – nie jakiegoś konkretnego, ale po prostu działania. Teksty kultury przywołane w artykule Voxa powstały wcześniej niż sam termin „hopepunk” (więc nie zostały przezeń zainspirowane) i trzeba sporych pokładów dobrej woli, by próbować dopatrzeć się w nich jakiegoś związku (a zatem ciężko mówić, że stanowią mocny fundament dla ewentualnego nurtu artystycznego). Sam termin hopepunk jest zresztą jedną z niezliczonych bezmyślnych derywacji cyberpunku, do dziś kompletnie obśmianych już jako próby stworzenia efektownej marketingowej szufladki dla każdej książki mającej jakieś pozory oryginalności. Fantasy o psach? Dogpunk. Science-fiction, w którym podróżuje się po Kosmosie za pomocą grzybów? Mushroompunk. Horror o odchodach, które uzyskały świadomość i zaczynają atakować swoich, nazwijmy to, producentów? Poopunk. I tak dalej… Nic zatem dziwnego, że cały ten „rewolucyjny nurt artystyczny” skończył jako zabawny nagłówek, z którego Twitter miał chwilę uciechy tuż przed Sylwestrem 2018 roku.

Hopepunk przywołuję nie po to, by nabijać się z osób traktujących ten mem poważnie, ale jako sygnał (jeden z wielu), że istnieje wśród odbiorców kultury popularnej widoczne zapotrzebowanie na poruszanie tych najbardziej palących problemów współczesności – wzrost nierówności społecznych, słabość władzy politycznej, radykalizmy powoli zawłaszczające kolejne obszary życia społecznego – i jakąś narracyjną rewoltę. I ta rewolta powoli następuje, na samych obrzeżach mainstreamu, bo to zwykle tam dzieją się rzeczy najciekawsze, niespętane (albo spętane w znacznie mniejszym stopniu) narracjami i formami kulturowymi sprzed trzydziestu, pięćdziesięciu czy osiemdziesięciu lat.

Jedną z takich narracji jest pierwsza połowa piątego sezonu serialu Marvel’s Agents of S.H.I.E.L.D. Serial jest niemal idealnym przykładem tego, co wyżej niejasno określiłem jako „obrzeża mainstreamu”. Nominalnie jego akcja rozgrywa się w granicach Marvel Cinematic Universe, jednej z najbardziej dochodowych franczyz w historii kultury popularnej. Problemem jest jednak fakt, że dla Marvel’s Agents of S.H.I.E.L.D. narracyjnie jest to nie korzyścią, a sporą przeszkodą. Fabuła serialu nie może za bardzo nadwyrężać status quo świata przedstawionego, ponieważ zniszczy to iluzję spójności uniwersum. Ikoniczne postacie na ogół nie mogą się w nim pojawiać bezpośrednio i aktywnie uczestniczyć w fabule, ponieważ mają one własne filmy (albo i seriale). Marvel’s Agents of S.H.I.E.L.D. zmuszone jest więc do meandrowania wokół historii, które tworzy ktoś inny, często ostentacyjnie depcząc po palcach scenarzystom serialu. Nic więc dziwnego, że po pewnym czasie twórcy zaczęli coraz śmielej uciekać z głównego uniwersum na rzecz innych planet albo światów alternatywnych.

Dobrym przykładem jest wątek rozgrywający się na przestrzeni siedmiu ostatnich odcinków czwartego sezonu, w całości osadzony w wirtualnej przestrzeni odtwarzającej alternatywną historię głównego świata, w której faszystowska organizacja HYDRA przetrwała i przejęła władzę nad Ziemią. To pozwoliło osobom odpowiedzialnym za fabułę Marvel’s Agents of S.H.I.E.L.D. robić rzeczy, których nie były w stanie robić do tej pory – podkręcać stawkę, uśmiercać istotne postacie, dokonywać znaczących alteracji status quo. Pojawiła się przestrzeń do zaczerpnięcia głębokiego fabularnego oddechu, z której twórcy serialu skwapliwie skorzystali, dostarczając naprawdę interesujący wątek.

Pierwsza połowa piątego sezonu serialu rozgrywa się w podobnym środowisku – główni bohaterowie zostają wyrwani ze swojej rzeczywistości i umieszczeni w alternatywnej przyszłości, w której kula ziemska uległa zniszczeniu, a niedobitki ludzkości trafiły na stację orbitalną zarządzaną przez przedstawicieli autorytarnej rasy Kree. Tam, pozbawieni nadziei, ostatni przedstawiciele ludzkiej rasy stali się niewolnikami którym narzucony przez Kree reżim uniemożliwia zawiązanie jakiegokolwiek sensownego ruchu oporu. A nawet gdyby taki ruch powstał, to i tak Ziemia jest chmurą asteroid z jednym większym kawałkiem dryfującym wokół Słońca. Nie ma dokąd uciekać, nie ma o co walczyć, a jakikolwiek opór zakończy się śmiercią i ostateczną likwidacją rasy ludzkiej z kart historii.

Agenci S.H.I.E.L.D. nie są superbohaterami per se, choć niektórzy i niektóre z nich posiadają nadprzyrodzone moce. Zresztą, w miejscu, w którym się znaleźli wszyscy przedstawiciele rasy Kree górują nad nimi fizycznie, co w konsekwencji minimalizuje znaczenie tego typu talentów, ponieważ są one stosunkowo powszechne (nawet pośród ludzkich ocaleńców). W tym nowym świecie nie pełnią roli wybawców, którzy przybyli, by ocalić ludzkość i pomyślnie pokonać wroga tak, jak Avengers pokonali Ultrona czy inwazję Lokiego z pierwszego filmu. Są po prostu ludźmi. Tym, co ich wyróżnia nie są wyjątkowe moce czy wybitna inteligencja, ale to, że pochodzą z innego świata – takiego, w którym da się jeszcze odczuwać nadzieję. Największym wrogiem głównych bohaterów jest nie gwardia Kree, ale właśnie całkowita demoralizacja i apatia ostatnich przedstawicieli ludzkości, którzy przy odrobinie szczęścia solidarnej mobilizacji byliby w stanie odnieść zwycięstwo – ale brakuje im motywacji. I to właśnie dają im agenci, którzy nie tyle ratują mieszkańców stacji orbitalnej, ale pomagają im uratować samych siebie, zorganizować opór, nauczyć walki. Nie pojedyncze osoby (choć oczywiście na nich scentrowana jest narracja), ale cała społeczność.

Innym przykładem jest komiks Mighty Morphin Power Rangers. Seria, po dramatycznych wydarzeniach ze swojego jubileuszowego numeru i olbrzymim wydarzeniu celebrującym ćwierćwiecze marki wykonała nagły, zaskakujący zwrot akcji. Do tej pory fabuła komiksu stanowiła luźny retelling pierwszego, najbardziej ikonicznego, sezonu serialu, a jego fabuła nie za bardzo odbiegała od zwyczajowej formuły Power Rangers, czy szerzej – konwencji komiksu superbohaterskiego, w którym mamy drużynę, złowieszczą antagonistkę i świat do uratowania przez małą grupę wybitnie uzdolnionych jednostek obdarowanych nadprzyrodzonymi mocami. Akcja Beyond the Grid skupia się natomiast na dużej grupie Power Rangers z różnych epok serialu, którzy wskutek bardzo skomplikowanych i w tej chwili nieistotnych dla nas wydarzeń wylądowali w innym uniwersum. Świat, do którego trafili odcięty jest od Morphing Grid, życiodajnej energii zapewniającej witalność wszystkiemu we Wszechświecie (oraz moce wszystkim inkarnacjom Power Rangers) i wypełniony zdesperowanymi cywilizacjami terroryzowanymi przez potężnego antagonistę. Power Rangers, którzy trafili do tego dogorywającego i pozbawionego nadziei Wszechświata również zostają niemal całkowicie pozbawieni mocy i skazani na desperacką walkę o przetrwanie w obcym, zapadającym się w sobie uniwersum.

Beyond the Grid to komiks bardzo odmienny od tego, którym Mighty Morphin Power Rangers był do tej pory. Całkowicie zmienia się jego obsada, ton, konwencja, dynamika, a nawet sposób prezentowania postaci. Nagle przestał być to bardzo klasyczny komiks o superbohaterach, a stał się opowieścią o zwyczajnych ludziach dzielących się swoimi słabościami i lękami, którzy pracują razem, by przynieść umierającemu Wszechświatowi odrobinę nadziei. Podobnie jak w przypadku agentów S.H.I.E.L.D. ich walka skupia się mniej na biciu podwładnych Głównego Złego, a bardziej na uczeniu innych organizowania się, naprawianiu ich systemów obronnych, pomaganiu w odbudowie zniszczonych światów, dzieleniu się technologią i zasobami oraz szukaniu sposobów na odwrócenie rozpadu uniwersum. Klasyczne elementy (walki, knucie antagonisty) pojawiają się raczej na zasadzie obligatoryjnej fabularnej kości ogonowej.

Przywołałem obie te narracje - Marvel’s Agents of S.H.I.E.L.D. oraz Power Rangers: Beyond the Grid – ponieważ łączy je wiele rzeczy. Obie są wyrzuconymi poza mainstreamowy nawias odpryskami bardzo dochodowych w swojej „kategorii wagowej” franczyz. Obie wywodzą się bezpośrednio z najpopularniejszych ostatnio narracji superbohaterskich, ale porzucają tę konwencję, by opowiedzieć inną historię. Porzucają w bardzo dosłowny sposób, literalnie przenosząc superbohaterów do innej rzeczywistości, w której działają inne reguły i rozwiązywanie problemów starym sposobem nie jest już opcją. A przy tym wszystkim, w znacznym stopniu odzierają ich z tego, co do tej pory stanowiło o ich wyjątkowości. Obie opowiadają o umierającym świecie i próbie odnalezienia się w nim. Obie – i to właśnie wydaje mi się kluczowe – zmieniają optykę sił, przenosząc ją z wybitnej jednostki na zwyczajne masy.

Zanim przejdę dalej, chciałbym opowiedzieć Wam rozróżnieniu dwóch filozofii społecznych, które w swojej książce The Capacity Contract poczyniła Stacy Clifford Simplican. Autorka, poruszając problem wykluczania osób z niepełnosprawnościami z demokratycznego systemu społecznego, stworzyła podział na dwa różne sposoby myślenia o społeczności jako takiej. Pierwszym z nich jest „społeczność siły”, w której osoby przynależące do jakiejś społeczności ocenia się przez pryzmat ich szeroko rozumianej przydatności. Pomyślcie o drużynie sportowej, w której poczucie solidarności opiera się w większości na tym, co każdy zawodnik może wnieść do zespołu – tych najsprawniejszych, najsilniejszych i najbardziej utalentowanych wystawia się do pierwszego szeregu, a tych słabszych utrzymuje na ławce rezerwowych i motywuje do tego, by za wszelką cenę starali się dorównać najlepszym, bo główną miarą ich miejsca w tej społeczności jest użyteczność dla niej.

Drugim rodzajem myślenia o relacjach społecznych jest, wedle, Simplican, „społeczność wrażliwości”, konstruowana nie z powodu użyteczności jej członków i nie mierzona taką miarą, ale istniejąca dlatego, że każde z nas zawsze, w jakimś momencie życia, w jakimś sensie jest wrażliwa, bezbronna i bezradna, więc potrzebujemy siebie nawzajem, by przetrwać. Nie dzięki wyjątkowej sile niektórych z nas, ale dzięki jednoczącej wszystkich słabości. Istnieją oczywiście osoby święcie przekonane, że doszły do wszystkiego wyłącznie własnymi siłami, ale – o ile nie zostały porzucone jako niemowlęta na bezludnej wyspie i od tamtego momentu nigdy nie zetknęły się z cywilizacją – nie mają racji. Siła, talent czy użyteczność nie zjednoczą nas wszystkich, bo nie wszyscy są również silni, utalentowani czy użyteczni. Słabość jest natomiast czymś uniwersalnym – na początku życia jesteśmy niemal całkowicie zależni od otaczających nas osób, później również potrzebujemy innych, a inni potrzebują nas – ponieważ wszyscy i wszystkie znamy poczucie bycia słabym i bezbronnym. Każde z nas ma kogoś, od kogo jest zależne (w jakimkolwiek stopniu, w jakimkolwiek sensie – finansowym, emocjonalnym, politycznym) i każde z nas ma kogoś, kto jest od niego albo niej zależne. Wszyscy mamy słabości, z którymi pomóc nam mogą inni ludzie i wszyscy jesteśmy tymi „innymi ludźmi”, którzy pomagają komuś z jego albo jej słabościami.

Mikrospołeczności superbohaterów są społecznościami siły – unifikuje je wyjątkowość ich członków i członkiń. Do Avengers przynależą wyłącznie jednostki wybitne – wybitnie inteligentne, wybitnie uzdolnione, obdarzone wybitnymi umiejętności, wybitnie arystokratyczne, wybitnie wyszkolone. Nie ma tam miejsca dla osób o niższej inteligencji, niepełnosprawnych, niewytrenowanych (chyba, że mają jakąś inną wybitną cechę niwelującą ich słabość). To elita silnych stojąca na straży całego świata słabych, od którego oddzielona jest symboliczną i społeczną granicą. W filmach Marvela ludność cywilna jest – szczególnie po odejściu Jossa Whedona, który miał wiele wad, ale przynajmniej rozumiał, że superbohaterowie są dla ludzi, nie dla samych siebie i zawsze podkreślał to w swoich filmach o Avengers – nieistniejąca. Ulice stolicy Wakandy przez większość czasu są puste, podobnie jak lotnisko, na którym rozegrała się walka z Captain America: Civil War. Ludność cywilna nie jest interesująca ani dla twórców filmów o superbohaterach, ani dla samych superbohaterów – nie są oni bowiem częścią społeczności wrażliwości. O ile Power Rangers z reguły są tu znacznie bardziej elastyczni (z przyczyn, o których pisałem wcześniej w tym miejscu), esencjonalnie nadal są opowieścią o społeczności siły, która chroni narracyjnie nieistotnych słabych.

Ktoś może napisać – no cóż, taka jest przecież konwencja historii o superbohaterach. I ten ktoś miałby całkowitą rację. Dlatego właśnie uważam, że historie superbohaterskie mają swoje limity. Zgadza się, historia o superbohaterze może być osadzona w konwencji fantasy, fantastyki naukowej, horroru, kryminału, kina kopanego i tak dalej – zawsze będzie jednak opowieścią o wybitnej jednostce stawianej wyżej od reszty z nas, jednostce, której potrzeby, ambicje i aspiracje mają największy priorytet. Konwencja superhero nie jest zdolna do opowiedzenia historii eksplorującej ideę społeczności wrażliwości, ponieważ jest z nią niekompatybilna i dopiero po odrzuceniu wszystkich swoich elementów definiujących, po dosłownym wrzuceniu w inną rzeczywistość – dopiero wtedy jest się w stanie otworzyć na tego typu narrację.

Dlatego potrzebujemy nowych form kulturowych, które pomogą nam opowiedzieć historie rezonujące z naszymi współczesnymi odczuciami. Jako cywilizacja, jeszcze nigdy nie byliśmy w dokładnie takiej sytuacji jak teraz. Nie tylko z powodów wymienionych przeze mnie na początku tej blognotki, ale też z wielu innych. Możemy próbować zaadaptować na nasze potrzeby konwencje i formy kulturowe, ale one mają swoje ograniczenia, bo powstały jako narzędzia oswajające inne emocje i lęki społeczne. Hopepunk nie istnieje jako taka forma kulturowa, artystyczny nurt albo szkoła literacka – istnieje jednak jako potrzeba oswojenia emocji, z którymi jako społeczeństwo, zmagamy się w tym konkretnym momencie naszej historii. Zastanawiam się, czy ta potrzeba okaże się na tyle silna, by przełamać i ostatecznie odrzucić dominującą w kulturze masowej dyktaturę superbohaterszczyzny. Choć wpływ mediów na sposób myślenia mas jest rzeczą w znacznej mierze niemierzalną, będę się upierał przy tym, że potrzebujemy historii skupiających się nie na pojedynczych aktach bohaterstwa wybitnych jednostek działających w myśl społeczności siły, ale masowych ruchach wrażliwych i słabych jednostek, które traktują te przymioty jako platformę do porozumienia i zjednoczenia. 

Brak komentarzy :

Prześlij komentarz

Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...