środa, 13 listopada 2019

Pierwszy odcinek Mandaloriana jest zły

fragment grafiki promocyjnej, całość tutaj.


Bo jest. I to bardzo. Zdaję sobie sprawę z tego, ile osób rozdrażnię tą (nie)recenzją, bo przedsmak dostałem już na fanpage’u gdy odważyłem się skrytykować premierowy odcinek otwierający pierwszy w historii kanoniczny aktorski serial rozgrywający się w uniwersum Star Wars. Zarzucono mi wówczas to, co zwykle zarzuca się osobom mającym opinię skrajnie odmienną od obowiązujących trendów – trolling, agresję, złośliwość, niemerytoryczność, nieobiektywność, niechęć w stosunku do franczyzy i tak dalej. Nie biorę tych zarzutów do siebie, bo wiem, jakimi procesami są powodowane i skąd się wzięły, postanowiłem jednak skonkretyzować moją opinię w formie dłuższego tekstu, by odnieść się przynajmniej do niektórych z nich. 

Zanim jednak zacznę, obowiązkowo pokreślę – nie uważam, by ktokolwiek, kto ma inną opinię ode mnie w tym temacie był głupi, niewyedukowany, miał zły gust czy cokolwiek w tym rodzaju. Cieszę się, jeśli ktoś czerpie radość z jakiegoś produktu kultury masowej, nawet jeśli ja osobiście nie podzielam tej radości. Naprawdę. Każda osoba ma inaczej skonstruowaną optykę, estetyczne preferencje, preferowane tempo akcji i tak dalej. Jeśli ktoś ma inną opinię od mojej, nie znaczy to, że któreś z nas się myli, a to drugie ma rację – niekoniecznie, a na pewno nie w przypadku tak subiektywnych rzeczy jak odbiór kultury. 

Droga aktorsko-serialowej wersji Gwiezdnych Wojen na telewizyjne ekrany trwała tak długo, że telewizyjne ekrany stały się w międzyczasie wyświetlaczami smartfonów i monitorami komputerów. W 2005 roku George Lucas obwieścił w trakcie Star Wars Celebration – konwentu zrzeszającego miłośników Gwiezdnych Wojen – że przystąpił do wstępnej produkcji serialu aktorskiego rozgrywającego się na Corusant i w zamierzeniu mającego stanowić narracyjny pomost między klasyczną trylogią, a prequelami. Roboczy tytuł serialu brzmiał Star Wars: Underworld, a rzecz opowiadać miała o przestępczym półświatku pokrytej gigantyczną metropolią planety. Nie była to pierwsza próba transplantacji Gwiezdnych Wojen na telewizyjny grunt. Oba (niekanoniczne) filmy telewizyjne o Ewokach wyprodukowane w latach osiemdziesiątych powstały jako potencjalne fundamenty pod ewentualne seriale telewizyjne. Z tych czy innych względów nigdy nie doszło do zamówienia tych projektów. W latach dziewięćdziesiątych George Lucas podjął się produkcji – tym razem udanej – serialu telewizyjnego opowiadającego o losach młodego Indiany Jonesa. To wówczas reżyser wyrobił sobie sentyment do telewizji na tyle duży, by w końcu dojrzeć do decyzji stworzenia gwiezdnowojennego serialu z prawdziwego zdarzenia i jakości na tyle zbliżonej do kinowego pierwowzoru, na ile tylko było to wykonalne. 

Był to ambitny plan, rozpisany na sto odcinków fabuły zaplanowanej przez tak uznanych i zaprawionych w bojach scenarzystów Ronald D. Moore (Battlestar Galactica) i Chris Chibnall (Doctor Who), którym zlecono skomponowanie fabuły. Do produkcji, jak wiemy, ostatecznie nie doszło – pięć lat po zapowiedziach Lucas ogłosił wstrzymanie projektu z powodów budżetowych. Niedługo później Disney wykupił markę, by zaraz potem oficjalnie zakończyć produkcję niemal wszystkich dzieł zależnych na licencji Star Wars, ostatecznie przypieczętowując los serialu. Elementy wewnętrznej mitologii Star Wars: Underworld w ten czy inny sposób przesączyły się jednak do rozszerzonego uniwersum. Jeśli wierzyć plotkom, imię Palpatine’a, Sheev, wymyślone zostało przez Lucasa specjalnie na potrzeby Star Wars: Underworld. Anulowana gra video Star Wars 1313 miała w dużej mierze opierać się o wydarzenia z serialu – pierwotnie produkowano ją zresztą jako jego spin-off. 

Star Wars: Mandalorian jest drugim poważniejszym podejściem do stworzenia aktorskiego serialu rozgrywającego się w uniwersum Gwiezdnych Wojen, tym razem udanym. Serial powstał na potrzeby promocji Disney+, jako ekskluzywny materiał mający zachęcić klientów do wykupienia abonamentu nowej platformy streamingowej na coraz bardziej zatłoczonym segmencie tego rynku. Produkcji podjął się aktor i reżyser Jon Favreau znany między innymi z ekranizacji Księgi Dżungli z 2016 roku, najnowszego remake’u Króla Lwa oraz pracy przy filmach z Kinowego Uniwersum Marvela. Fabuła Star Wars: Mandalorian rozgrywa się kilka lat po wydarzeniach z Powrotu Jedi i opowiada o losach Dyna Jarrena, łowcy nagród przynależącego do Mandalorian, rasy łamane na frakcji łamane na organizacji zawodowej łamane na narodowości kosmicznych Spartan od dziecka szkolonych do walki i chętnie wynajmowanych przez osoby trzecie w charakterze ochrony albo ludzi od brudnej roboty. Tyle w ramach nakreślenia kontekstu powstania dzieła. Teraz zaczną się szorstkie słowa. 

Pierwszy odcinek każdego serialu jest prawdopodobnie najważniejszą jego częścią. Często to od jakości epizodu otwierającego daną produkcję zależy jej być albo nie być. Stworzenie dobrego pilota jest bardzo trudnym przedsięwzięciem. Taki odcinek ma za zadanie przedstawić sytuację wyjściową oraz głównych bohaterów, umiejętnie zarysować temat i konflikty, które eksplorowane będą w następnych epizodach, dostarczyć niezbędnych kontekstów i poza tym wszystkim prowadzić fabułę w taki sposób, by widz nie zniechęcił się nadmierną, ale konieczną ekspozycją, a całość broniła się również jako stosunkowo autonomiczny kawałek rozrywki. Pierwszy odcinek nie powinien być nudny. Pierwszy odcinek nie ma prawa być nudny. 

Pierwszy odcinek Star Wars: Mandalorian jest nudny. Jego struktura fabularna zawodzi pod każdym względem. Sam początek nie jest jeszcze taki zły – bardzo umiejętnie i bardzo efektywnie przedstawia postać głównego bohatera (schemat: Samotny Wędrowiec) oraz ustanawia ton produkcji (schemat: kosmiczny western), problemy zaczynają się jednak bardzo szybko, bo już zaraz potem. Dyn prowadzi schwytanego jeńca na swój statek, targuje się z przewoźnikiem, wsiada na statek, statek zostaje zaatakowany przez wielkiego potwora spod lodu, Dyn odpędza potwora, wraca na statek, jeniec papla do niego, idzie pod pokład, by skorzystać z toalety, Dyn idzie za nim i zamraża go w karbonicie. Cały pierwszy akt trwa, i trwa, i trwa i gdy się kończy, okazuje się, że zupełnie nie był potrzebny. 

No dobrze – pierwszy jego fragment był potrzebny, by wyeksponować głównego bohatera jako niepowstrzymaną maszynę do zabijania, która jest w stanie bez najmniejszego problemu uporać się z przeważającymi siłami wroga. Później, w starciu z potworem, ponowiono tę ekspozycję – zupełnie niepotrzebnie, bo tę informację widz już ma, sama scena jest zatem zbędna (i nie wygląda specjalnie dobrze – o efektach specjalnych napiszę nieco dalej) i niepotrzebnie zajmuje czas. Skoro o zajmowaniu czasu mowa – wspomniany jeniec papla do Mandaloriana niemal bez przerwy, a jego paplanina nie jest ani specjalnie mądra, ani specjalnie ciekawa, ani specjalnie zabawna. Tak, ta postać miała być irytująca właśnie po to, by widzowi nie był jej żal, gdy w końcu skończy jako drzwi od lodówki, całą ta scena niczego jednak nie wnosi do fabuły, nie mówi nam niczego istotnego o głównym bohaterze, świecie przedstawionym. Wszystko to trwa prawie dziesięć minut (niemal jedna trzecia odcinka) i ten czas nie zwraca się widzowi żaden realny sposób. 

Nie będę streszczał fabuły całego epizodu, ale to niego symptomatyczne. Epizod ma kilka istotnych, kluczowych elementów narracyjnych między którymi wpisane są długie segmenty wypełniające czas antenowy, gdy obserwujemy dalekie albo bliskie plany, po których przechadza się główny bohater albo słuchamy rozmów, które… nie są dobrze napisane. Scenariusz stworzył Jon Favreau i choć odpowiedzialny był on za bardzo dobrego Iron Mana, należy pamiętać, ze olbrzymią część dialogów tamtego filmu aktorzy tworzyli samodzielnie, ad hoc, (możecie zwrócić uwagę na to, że wiele kwestii w Iron Manie wypowiadanych jest bardzo naturalistycznie, z zająknięciami i urwanymi słowami – to właśnie dlatego) słuchając jedynie ogólnych wskazówek reżysera. Jedną z głównych zasad scenopisarstwa jest narracyjna oszczędność – każda scena, każda linijka dialogu, każdy wątek i każda sytuacja powinny czemuś służyć. W pierwszym odcinku Star Wars: Mandalorian jest szokująco wiele scen, które nie służą absolutnie niczemu (poza okazjonalnym fanserwisem) i powinny wylecieć już w pierwszym montażu, by zrobić miejsce istotniejszym rzeczom. 

Odnoszę jednak wrażenie, że problemem tego odcinka jest fakt, iż nie ma tam zbyt wielu istotniejszych rzeczy – tak jakby scenariusz powstał z myślą o dwudziestominutowym epizodzie, potem zmieniono koncepcję serialu i brak realnej substancji zapełniono przeciąganiem w nieskończoność kluczowych punktów scenariusza i dopychaniem przerw wizualną watą. A i tak odcinek trwa niespełna czterdzieści minut, a i to jeśli doliczyć napisy końcowe. Nie, nie przeszkadza mi fakt, że odcinek jest tak krótki. Przeszkadza mi fakt, że nawet tak niedługi epizod nie jest w stanie efektywnie wykorzystać czasu antenowego. 

Poszczególne segmenty zachowują bardzo niewiele fabularnej ciągłości – pierwsze zlecenie nie ma żadnego narracyjnego powiązania ze spotkaniem z Klientem (Werner Herzog), spotkanie z tubylcem na nie-Tatooine i nauka jazdy na nie-Bantcie nie wiążą się z czymkolwiek, co nastąpiło wcześniej albo później, a finałowa walka w miasteczku, choć stanowi kulminację poczynań Dyna, wynika nie z łańcucha czytelnie ukazanych procesów narracyjnych, tylko dlatego, że to finał odcinka i tytułowy bohater musi się z kimś strzelać w pokazowej walce. Tytułowy bohater żyje w próżni, wokół której konstruowane są, niczym przez średnio wprawnego Mistrza Gry, kolejne wyzwania. W rezultacie otrzymujemy narracyjnego potworka Frankensteina. 

Zaraz ktoś napisze „No cóż, Star Wars: Mandalorian jest ewidentnym hołdem złożonym klasycznym westernom, więc ten sposób prowadzenia fabuły i dynamika są elementem konwencji”, prawda? Po pierwsze – nieprawda. Nie mam zamiaru zgrywać tu jakiegoś wielkiego znawcy westernów, ale widziałem ich dostatecznie wiele, by nie kupować tego argumentu. Po drugie, elementy „ciszy przed burzą”, z których słyną westerny opierają się na napięciu wynikającym z nieujawnionej dynamiki sił. Zantagonizowane postacie wchodzą z sobą w statyczne interakcje (głównie rozmowy, podkradanie się, etc), których konkluzją jest fizyczne starcie. Umiejętnie wykorzystane tej konwencji zapewnia nieustanne napięcie i oczekiwanie widza na natychmiastowe, przemocowe rozładowanie coraz bardziej nerwowej sytuacji. Kto pierwszy sięgnie po rewolwer, kto pierwszy wystrzeli… dobry reżyser w tego typu scenach zawsze dba o choćby pozorną nieoczywistość tego, jak rozstrzygnie się konflikt. 

Wróćmy do początkowej sceny z jeńcem i jego paplaniny. Teoretycznie powinna ona działać tak jak powyżej – długi, statyczny segment opierający się na dialogu (właściwie to monologu) postaci zakończony brutalną konkluzją. Scena nie działa, ponieważ między oboma bohaterami ani przez moment nie panowała choćby pozorna równowaga sił – jeniec był całkowicie, fizycznie i emocjonalnie spacyfikowany (i takim już pozostał do końca sceny), a na tym etapie widz miał już dwukrotnie przedstawioną (starcie w knajpie i z potworem) informację, że Mandalorian jest niemożliwą do powstrzymania maszyną do zabijania. Jeśli mam być szczery, oczekiwałem jakiejś zmyślnej subwersji, na przykład ukazując, że jeniec jest tylko pozornie spacyfikowany i za moment okaże się znacznie bardziej niebezpiecznym przeciwnikiem, ale… do niczego takiego nie doszło. Zamiast wytworzyć napięcie tam, gdzie teoretycznie powinno ono panować i stymulować uwagę odbiorcy, Star Wars: Mandalorian wytwarza jedynie emocjonalną próżnię. Takich scen jest tu kilka i prawie żadna nie działa tak, jak analogiczne sceny działały w klasycznych westernach. 

To może przynajmniej oprawa wizualna jakoś to rekompensuje? Cóż… nie bardzo. Zdaję sobie sprawę jak mocno zależny od percepcji danej osoby jest osąd efektów cyfrowych. Żeby daleko nie szukać – cyfrowe rekonstrukcje aktorów, które „wystąpiły” w Rogue One dla jednych są nierealistycznymi, w oczywisty sposób sztucznymi fantomami, dla innych wyglądają niemal nieodróżnialnie od oryginałów. Moi znajomi po premierze filmu niemal podzielili się na dwa obozy z tego powodu. Dzieje się tak dlatego, bo każde z nas podświadomie zwraca uwagę na odrobinę inny zestaw cech charakterystycznych – nasze oczy widzą to samo, ale nasze umysły inaczej prioretyzują poszczególne cechy. Dlatego gdy piszę, że CGI wyglądało w tym odcinku strasznie źle… no cóż, tak to widzi mój umysł. Jeśli miałbym skonkretyzować, w czym tkwi mój największy problem, to byłaby nim zaskakująca nieumiejętność sprawnego maskowania niedociągnięć. Firefly – inny kosmiczny western – spopularyzował cwany sposób ukazywania scen w trójwymiarze za pomocą rozkołysanej kamery robiącej gwałtowne, pozornie nieskoordynowane ruchy i zbliżenia albo oddalenia obiektywu. Dzięki temu oko nie ma czasu skupić się na detalach i odruchowo zatrzymuje się na tym powierzchownym poziomie inspekcji. Lata później seriale Battlestar Galactica i Stargate Universe z powodzeniem wykorzystały ten sam motyw w tym samym celu – również z pozytywnym rezultatem. Star Wars: Mandalorian wydaje się być bardzo pewien jakości swojego CGI, niestety w praniu oko (moje!) wyłapuje te wszystkie drobnostki, które całkowicie niweczą iluzję i zamiast morskiego potwora dostrzegam jedynie oteksturowany model. 

Montaż to temat na oddzielny akapit. Kamera przeskakuje niemal wyłącznie między bardzo dalekimi i bardzo bliskimi planami. To dość naturalne w serialach telewizyjnych sci-fi i fantasy. Dalekie plany, najczęściej stworzone komputerowo, informują widza jak wygląda nowa lokacja, a bliskie są kręcone w taki sposób, by nie wymagały budowania przesadnie wielkich dekoracji. Tu nie mam wielkich zastrzeżeń. Problemem są sytuacje, gdy w twórcach tego odcinka budzą się hollywoodzkie ambicje. Jest tu kilka bardzo złożonych, skomplikowanych i kompozycyjnie wyrafinowanych ujęć – obstawiam, że ikonicznym będzie ta z Dynem pochylającym się nad kołyską unoszącą przed drzwiami, przez które wpada światło. Przez fakt, że tak mocno wyróżniają się na tle pozostałych scen rujnują estetyczną spójność całości. Tak jakby nagle ktoś w montażu wkleił w kluczowych miejscach sceny wycięte z filmu kinowego o zauważalnie wyższym budżecie i jakości produkcyjnej. Inną sprawą jest montaż scen akcji, które jest… dostateczny, bardzo konserwatywny i niespecjalnie ciekawy. 

Star Wars: Mandalorian zapowiada się na bardzo zły serial (powinienem tu dodać „według mnie”, prawda?), zgrzebny narracyjnie, niewprawnie nakręcony i mimo ponoć gigantycznego budżetu wyglądający szokująco tanio. To fabularyzowana reklama platformy streamingowej niż cokolwiek interesującego samo w sobie i jestem stuprocentowo przekonany, że gdyby serial pozbawiony był jakichkolwiek konotacji z marką Star Wars, jego odbiór byłby znacznie chłodniejszy. Choć odnoszę wrażenie, że nawet teraz entuzjazm wywołany długo oczekiwaną premierą jest dość… wymuszony. Raz jeszcze – absolutnie nie podważam ani nie kwestionuję tego, że niektórym poważnie, nieironicznie podoba się Mandalorian i nie uważam, by było w tym cokolwiek złego albo niewłaściwego. Po prostu… to nie jest dobry odcinek serialu i nic nie wskazuje na to, by kolejne były lepsze.

Brak komentarzy :

Prześlij komentarz

Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...